wtorek, 22 grudnia 2015

W radiowej Dwójce o "Afazji polskiej", "Obcowaniu" etc.


O Afazji polskiej mówią m.in. prof. Włodzimierz Bolecki, dr Tomasz Burek 
i Antoni Libera.

Audycji, której autorką jest Barbara Schabowska, można wysłuchać TUTAJ.



niedziela, 20 grudnia 2015

W "Twórczości" recenzja "Afazji polskiej"


Autorką omówienia, zatytułowanego Wychodzenie z milczenia, jest Agnieszka Czachowska.


Z tekstem można się zapoznać TUTAJ.





sobota, 19 grudnia 2015

"Afazja polska" nagrodzona przez Bibliotekę Narodową



Wybór jury Nagrody Literackiej Skrzydła Dedala, przyznawanej przez Bibliotekę Narodową, padł na Afazję polską.




Więcej informacji tutaj (wystarczy kliknąć w obrazek): 



Krótka informacja w radiowej Dwójce, która patronuje nagrodzie (wystarczy kliknąć w obrazek):


piątek, 18 grudnia 2015

Bezradność śmiertelnej ręki (4)



Kładę w tym miejscu kilka urywków, które nie zmieściły się w opowieści. Zamierzałem je do czegoś dokleić, ale nie dokleiłem – bo inne sceny lepiej przystawały do całości, bo narracja ponaglała, domagała się dalszego ciągu, nie chciała stać w miejscu. Niech zaświadczają o ogromnej, niepojętej mnogości fenomenów czekających na innych opowiadaczy, domagających się ujawnienia, a pominiętych milczeniem.

Jezioro łabędzie i „narodowe osobliwości”

Ostatnie dni września 1939 roku, Moskwa. Na widowni teatru „Bolszoj” zasiada minister spraw zagranicznych III Rzeszy, Joachim von Ribbentrop. Przyleciał, by zakończyć negocjacje dotyczące podziału wojennych zdobyczy. Podczas przerwy w rozmowach dano mu obejrzeć Jezioro łąbędzie. Słucha więc, patrzy – i nie pamięta, jak bardzo zaskoczyły go zmiany proponowane przez Sowietów: po pierwsze – pełna likwidacja państwa polskiego, po drugie – oddanie ZSRS całej Litwy, w zamian za tereny Polski środkowej, które, według wstępnych ustaleń, miały się znaleźć po wschodniej stronie niemiecko-rosyjskiej granicy.
Traktat między Rzeszą a Związkiem Sowieckim podpisano 28 września. Po powrocie do kraju Ribbentrop będzie przedstawiał efekty swojej podróży jako sukces. W swoich zapiskach Goebbels oskarży go o brak realizmu. „Patrzy […] przez różowe okulary – napisze o Ribbentropie. – Tak, jakby bolszewizm był jedną z odmian narodowego socjalizmu. Teraz wszystko to, co wcześniej było zbrodnią, widzi się na różowo. Występuję przeciwko. My, naziści, musimy zawsze być ekstremistami, w pochwałach i naganach. Tu mniej byłoby więcej”. Albert Forster, gauleiter Gdańska, wyrazi pogląd, że minister spraw zagranicznych, czuł się wśród rosyjskich komunistów jak „wśród starych partyjnych towarzyszy”. Czy stwierdzenie to trafnie oddawało prawdę – trudno rozstrzygnąć.
Jedno nie ulega wątpliwości – w wyniku wrześniowych rozmów Niemcy i Rosjanie podpisali układ o przyjaźni i granicy między ZSRS i III Rzeszą, w którym mowa była m.in. o „przywróceniu pokoju i ładu na tym terytorium [Polski] i zapewnieniu żyjącym tam narodom pokojowego współistnienia, odpowiadającego ich osobliwościom narodowym”, o uznaniu granicy niemiecko-sowieckiej za „ostateczną”, o „niezbędnej przebudowie państwowej” zagarniętych terenów oraz o uczynieniu „wyżej wymienionej przebudowy […] niezawodnym fundamentem dalszego rozwijania przyjacielskich stosunków”.
Do traktatu dołączone zostały trzy tajne protokoły, z których ostatni odnosił się do Polaków. Obie strony deklarowały wolę bezwzględnego tępienia na zajętych przez siebie obszarach wszelkiej „agitacji polskiej dotyczącej terytorium drugiej strony”, likwidowania „wszystkich źródeł takiej agitacji”, a także wzajemnego informowania się „o środkach podejmowanych w tym celu”.
Kiedy Ribbentrop siedzi w fotelu wyściełanym pluszem, nie myśli jednak o traktatach i tajnych protokołach. Zajmuje go jedynie primabalerina Pawłowa, której władcy tego świata kazali tańczyć do wtóru surmom wojennym. W tej jednej chwili może grać rolę amatora sztuki baletowej, człowieka wysokiej kultury i wielbiciela ponadczasowego piękna.
Odetta i Zygfryd rzucają się ze skały. Przemija postać świata. Jego Ekscelencja Joachim von Ribbentrop bije brawo.

Hitler w Warszawie

Die Fahne hoch! Die Reihen fest geschlossen! / SA marschiert mit ruhig festem Schritt. / Kam'raden, die Rotfront und Reaktion erschossen, / Marschier'n im Geist in unser'n Reihen mit”. „Chorągiew wznieś! Szeregi mocno zwarte! / SA to marsz: spokojny, równy krok. / A rozstrzelani przez komunę i reakcję / Są pośród nas, i dumny jest nasz wzrok”. Słowa Horsta Wessela, „męczennika” ruchu nazistowskiego, brzmią na Okęciu. Jest 5 października 1939 roku, kilka chwil wcześniej wylądował tu samolot z Adolfem Hitlerem. Następnego dnia warszawskie gazety poinformują: „Wczoraj przed południem odbyła się […] wielka rewia wojsk niemieckich. W związku z tym ruch na mieście, w szczególności na linii Nowy Świat-Aleje Ujazdowskie, w Al. Jerozolimskich, w ul. Marszałkowskiej jako też na przyległych odcinkach ulic poprzecznych był wstrzymany – częściowo już od godz. 8 rano, całkowicie zaś od pół do 10-ej. Ograniczenia te trwały do godz. 1-ej, a na niektórych ulicach do 3-ej po południu”.
Choć w oficjalnym ogłoszeniu zabrakło słów o wizycie dyktatora, wiedziało o niej polskie podziemie, które podjęło próbę przeprowadzenia zamachu – niestety, nie udało się zdetonować ładunków wybuchowych. Niemcy wprowadzili nadzwyczajne środki bezpieczeństwa – zamknięto całe ulice, ludność z kamienic stojących wzdłuż trasy przejazdu trzymano pod kluczem. Po opustoszałym środmieściu poruszało się auto wyposażone w megafon, z którego usłyszeć można było następujący komunikat (zachowuję oryginalny kształt językowy): „Odtąd panowie cywile schodzą do bram. Nie wolno wychodzić na ulicę, podchodzić do okien, gdyż będzie strzelano”.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Bezradność śmiertelnej ręki (3)



Kładę w tym miejscu kilka urywków, które nie zmieściły się w opowieści. Zamierzałem je do czegoś dokleić, ale nie dokleiłem – bo inne sceny lepiej przystawały do całości, bo narracja ponaglała, domagała się dalszego ciągu, nie chciała stać w miejscu. Niech zaświadczają o ogromnej, niepojętej mnogości fenomenów czekających na innych opowiadaczy, domagających się ujawnienia, a pominiętych milczeniem.

Całopalenie

Profesor Stanisław Swianiewicz, wykładowca Uniwersytetu Wileńskiego, kierownik działu studiów gospodarczych w Instytucie Europy Wschodniej w Wilnie, jeden z najwybitniejszych polskich znawców Związku Sowieckiego, we wrześniu 1939 roku otrzymuje powołanie do czynnej służby wojskowej. W macierzystym pułku zostaje mu przydzielona funkcja dowódcy taboru. Przechodzi szlak bojowy od Piotrkowa Trybunalskiego, przez Dorohusk, Tomaszów Lubelski, Suchowolę, aż do Krasnobrodu nad Wieprzem.
Kiedy ustają walki pod Krasnobrodem, otrzymuje od swojego bezpośredniego zwierzchnika, ppłk. Gustawa Nowosielskiego, pozwolenie na to, by sam decydował o swoim losie. Rozważa możliwość opuszczenia oddziału, poczucie honoru nakazuje mu jednak pozostać z towarzyszami broni. W decyzji tej utwierdza go wspomnienie pożegnania z najbliższymi: „Drewniany domek pośród dużego ogrodu na Antokolu. Stara mahoniowa kanapa. Nad kanapą wielki krzyż […]. Na kanapie w rząd siedzi czwórka naszych dzieci, najstarsze ma jedenaście lat, najmłodsze – pięć. Dziecięce oczy z ufnością wpatrzone we mnie. Przy mnie stoi żona. Mówię: »Rozpoczyna się zawierucha, której końca nikt nie jest w stanie przewidzieć. Nie wiadomo, kto będzie narażony na większe próby – czy ja w linii, czy wy tutaj. Pomódlmy się, aby Bóg dał nam łaskę i siłę zachować honor«”.
Podzielone są zdania co do kierunku marszu. Jedni opowiadają się za kierunkiem węgierskim, inni chcą dołączyć do oddziałów Sosnkowskiego, jeszcze niedawno walczących pod Lwowem. Są i tacy, którzy myślą o powrocie do rodzin. Grupa żołnierzy oferuje Swianiewiczowi miejsce w wozie gotowym do odjazdu. Nie pomaga zameldowanie o całej sprawie podpułkownikowi. Żołnierze dzielą się na grupki – jedni decydują się wracać, inni zostają z dowódcami. Nowosielski ustępuje. Rozpoczyna się niszczenie pistoletów i karabinów, które nie powinny dostać się w ręce sowieckie.
Zrozumiałem – wspomina Swianiewicz – że już żadne perswazje nie pomogą. […] Tymczasem podpalono oblany naftą stos broni. Płomień buchnął niemal momentalnie. Jednocześnie zerwał się wiatr, który porywał w górę palące się strzępy. Suchym trzaskiem wybuchały rzucone na stos paczki z amunicją. Na polanie zrobiło się gorąco. Ukośne czerwone płomienie zachodzącego słońca zmieszały się z odblaskami płonącego stosu, dziwnie zabarwiając konary pobliskich drzew. Miałem poczucie, że ogień z palących się resztek naszego dobytku pułkowego zapala świat dookoła i wszystko za chwilę rozpadnie się w gruzy”.

Polska - „epizod historyczny”

Po walkach w kampanii wrześniowej pułkownik Tadeusz Komorowski, późniejszy dowódca Armii Krajowej, przedostaje się do Krakowa. Nie posiada dokumetów, które umożliwiłyby mu swobodne poruszanie się po mieście. Dzięki pomocy przyjaciółki, pod pozorem chronicznego lumbago zostaje umieszczony w szpitalu bonifratrów. Lecznica staje się miejscem schronienia, ale także więzieniem – nie sposób się z niego wydostać bez załatwienia sprawy dowodu osobistego i zdobycia nowej tożsamości. Informacji o świecie zewnętrznym dostarczają odwiedzający – przede wszystkim rodzina i znajomi leżącego w tej samej sali radcy krakowskiego urzędu miejskiego. Przymusowe odosobnienie jest jak antrakt w teatrze – niepośledni aktorzy dziejowych wydarzeń trafiają za kulisy, gdzie sposobią się do odegrania roli, jaką przeznaczy im historia.
Pod koniec października jeden z odwiedzających przynosi informację o rozplakatowaniu w całym Krakowie Proklamacji Gubernatora Generalnego Hansa Franka. W obwieszczeniu mowa jest o „przeprowadzeniu wojskowego zabezpieczenia obszarów polskich w zakresie niemieckiego obszaru zainteresowań”, o „przywróceniu porządku”, o zakończeniu „epizodu historycznego, za który odpowiedzialność ponosić muszą zarówno zaślepiona klika rządowa byłego kraju polskiego jak i też obłudni podżegacze wojenni w Anglii”. Polska zostaje nazwana „tworem państwowym, który się więcej nie odnowi”. Doktor praw Frank informuje o rozkazach, jakie odebrał od Adolfa Hitlera – ma „dbać we formie stanowczej o to, aby w przyszłości zapewniony był w tym kraju stan pokoju”.
Owo enigmatyczne określenie – „we formie stanowczej” – nie wypełniło się jeszcze treścią. Jedenaście dni później w Collegium Novum aresztowani zostaną liczni profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej. Trafią do niemieckich obozów koncentracyjnych. Zanim się to stanie, dowiedzą się jeszcze – jak wszyscy mieszkańcy Generalgouvernement – że życie swoje mogą „prowadzić [...] nadal według wiernie zachowanych obyczajów”, że choć kraj wymaga „organizacyjnego podciągnięcia Waszej wspólnej pracy”, „polską właściwość będzie [...] wolno zachować we wszystkich objawach społeczności”. „Uwolnieni od przymusu awanturniczej Waszej intelektualnej warstwy rządzącej – ogłasza Frank – pod potężną ochroną Wielkiej Rzeszy Niemieckiej spełniając powszechny obowiązek pracy, zrobicie dla tego celu to, co leży w Waszych siłach. Pod sprawiedliwą władzą zapracuje każdy na swój chleb powszedni”. Granice tego, „co leży w siłach” Polaków, będą odtąd wyznaczać światli reprezentanci Herrenrasse.
Któregoś dnia syn mężczyzny leżącego łóżko w łóżko z pułkownikiem Komorowskim wręcza obu pacjentom dwa kawałki brązu. „To pamiątki – wyjaśnia. – Resztki ze zburzonego przez Niemców pomnika grunwaldzkiego”. Ufundowany przez Ignacego Paderewskiego monument jest konsekwentnie niszczony od późnej jesieni 1939 roku – cokół ze szwedzkiego granitu zostaje wysadzony w powietrze, a uszkodzone, rozczłonkowane figury trafiają w głąb III Rzeszy.
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Bezradność śmiertelnej ręki (2)



Kładę w tym miejscu kilka urywków, które nie zmieściły się w opowieści. Zamierzałem je do czegoś dokleić, ale nie dokleiłem – bo inne sceny lepiej przystawały do całości, bo narracja ponaglała, domagała się dalszego ciągu, nie chciała stać w miejscu. Niech zaświadczają o ogromnej, niepojętej mnogości fenomenów czekających na innych opowiadaczy, domagających się ujawnienia, a pominiętych milczeniem.

Bez odpowiedzi

25 września 1939 roku, Slănic w Rumunii. Obraduje polski rząd. Mnożą się wzajemne pretensje. Minister pracy i polityki społecznej Marian Zyndram-Kościałkowski proponuje, by po wojnie przeprowadzić „wielki publiczny sąd nad rządem i marszałkiem co do prawidłowości dyspozycji i zaniedbań w sprawie grożącej wojny” (cytat z Dziennika E. Kwiatkowskiego). Premier i ministrowie pozbawieni są aktualnych informacji. Bywa, że jedynym źródłem ich wiedzy są pogłoski, jak ta o przekroczeniu przez Armię Czerwoną linii demarkacyjnej między III Rzeszą a Sowietami.
Następnego dnia ponowne posiedzenie rady ministrów. Eugeniusz Kwiatkowski odnotowuje w swoim dzienniku nieobecność Józefa Becka: „ma temperaturę […]. W Slănic deszcz i temperatura zimowa. Zwiększa się liczba zachorowań”. Rumuńskie władze naciskają na wyjazd ministra spraw zagranicznych, który ma być zakwaterowany w innym miejscu niż pozostali członkowie rządu.
27 września staje się jasne, że rząd polski traci poparcie aliantów: „Na terenie Francji ma szybko powstać nowy rząd polski”. W kolejnych dniach swoje poparcie wycofują także niektórzy spośród polskich dyplomatów akredytowanych w Rumunii. 28 września Kwiatkowski zapisuje m.in. następującą informację: „W biurze prefektury uzyskujemy przepustki dla swobodnego chodzenia po osadzie. Zaraz za hotelem ustawiono zamknięcie wzdłuż szosy, odgradzając nas od osady”. Podczas popołudniowego posiedzenia rządu Tadeusz Kasprzycki, minister spraw wojskowych, indagowany o sytuację militarną w Rzeczypospolitej, „nie potrafi dać odpowiedzi”.
Dwa dni później do publicznej wiadomości zostaje podana informacja o zrzeczeniu się funkcji prezydenta RP przez Ignacego Mościckiego. Jego następcą zostaje przebywający w Paryżu Władysław Raczkiewicz, który zadanie sformowania nowego rządu powierza generałowi Władysławowi Sikorskiemu. Członkowie rady ministrów przebywający w Slănic redagują dwie depesze – do ustępującego prezydenta, któremu dziękują za dotychczasową służbę, oraz do Raczkiewicza: „Rząd polski pod bezpośrednim naciskiem sił zbrojnych najeźdźców, nie mogąc dopuścić do dostania się władz naczelnych w ręce nieprzyjaciół, zmuszony był do opuszczenia granic państwa. Rząd został następnie pozbawiony warunków koniecznych do wykonywania swych zadań. Zawiadomiony w dniu dzisiejszym o przekazaniu Panu Prezydentowi najwyższej władzy państwowej, rząd wyraża Panu Prezydentowi hołd, zgłaszając równocześnie swą dymisję”.

Dyrektywy z Moskwy

1 października 1939 roku, Moskwa. Podczas posiedzenia Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) zostają podjęte kluczowe dycyzje dotyczące kształtu życia społecznego i politycznego na zajętych przez Armię Czerwoną terenach II RP.
Szczegóły ustaleń podjętych w stolicy Związku Sowieckiego znaleźć można w wyciągu z protokołu, który polscy historycy odnaleźli w archiwach białoruskich. Jest to suchy dokument urzędowy, którego lektura wywołuje na przemian uczucie przerażenia i wszechogarniającej nudy. Za nieznośną monotonią i wewnętrzną drętwotą kolejnych instrukcji i rozkazów kryje się dramat setek tysięcy ludzi.
KC WKP(b) nakazuje zwołanie „Ukraińskiego Zgromadzenia Ludowego” oraz „Białoruskiego Zgromadzenia Ludowego”. Owe gremialne ciała reprezentujące władzę komunistyczną powinny uchwalić przekazanie „ziemi obszarniczej” w ręce chłopów oraz „rozstrzygnąć” kilka kwestii zasadniczych, na zawsze zmieniając ustrojowy i państwowy status wschodnich ziem międzywojennej Polski: 1. kwestię charakteru władzy („radziecka” czy „burżuazyjna”); 2. kwestię przynależności lub braku przynależności do Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich; 3. kwestię upaństwowienia (lub pozostawienia w rękach prywatnych właścicieli) banków i przedsiębiorstw przemysłowych.
Głosowanie ma się odbyć za trzy tygodnie. Jest to termin krótki, dlatego zaleca się „uproszczenie” procedur znanych z wyborów do Rady Najwyższej ZSRS i republik związkowych. Zgromadzenia Ludowe powinny uchwalić przyłączenie nowych ziem do Związku Sowieckiego, wprowadzić rządy „Władzy Radzieckiej” oraz zaaprobować nową strukuturę własności. Teksty deklaracji wystosowanych przez Zgromadzenia Ludowe muszą zostać opracowane przez Komitety Centralne Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy oraz Komunistycznej Partii (bolszewików) Białorusi – za przebieg akcji odpowiadają osobiście towarzysze Chruszczow i Ponomarienko.
W obszarze zainteresowań najwyższych dostojników sowieckich znajdują się także procedury formowania na zagarniętych terenach nowych organizacji komunistycznych, „reorganizacja” związków zawodowych, objęcie zarządem komisarycznym polskich banków, a także przywrócenie łączności pocztowo-telegraficznej.
W osobnym punkcie zawarto wskazania dotyczące cen podstawowych produktów: „za sól – 20 kop. za kilogram na terytorium Zachodniej Ukrainy, 20 kop. za kilogram na terytorium Zachodniej Białorusi; zapałki – 3 kop. za małe pudełko; nafta – 65 kop. za litr na terytorium Zachodniej Ukrainy, 66 kop. za litr na terytorium Zachodniej Białorusi; machorka – 50 kop. za 50-gramową paczkę”.
Ciekawość współczesnego czytelnika dotycząca owej dodatkowej kopiejki za naftę „białoruską” zapewne nigdy już nie zostanie zaspokojona.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Bezradność śmiertelnej ręki (1)



Pisanie o historii to czynność beznadziejna. Kiedy kronikarz siada nad pustą kartą, wierzy, że zdoła ogarnąć wszystko, co najważniejsze, że odszuka i wskaże linie główne i poboczne, że z jego opisu wyłoni się jasny obraz minionego czasu. Ale całość jest złudzeniem, a każda synteza rodzajem intelektualnego preparatu, tak przystającego do rzeczywistości, jak pojedyncza czarno-biała fotografia przystaje do realnej plątaniny miejskich ulic, różnorodności budowli i setek tysięcy ludzkich twarzy, losów, opowieści.
Niczego nie da się dotknąć.
Życie przecieka między palcami śmiertelnej ręki trzymającej pióro.
Narracja ma własne prawa. Trzeba czuwać nad jej porządkiem i kompozycją – w przeciwnym wypadku zatraci swoje znaczenia, przemieni się w niezborną gadaninę, powróci do pierwotnego chaosu życia, do jego anonimowości i znikomości. Bo tego, co pozbawione jest konstrukcji, umysł nie ogarnia. Pamięć prześlizguje się po bezładzie i nie natrafiwszy na punkty orientacyjne, dąży dalej.
Kiedy przystępowałem do pisania Afazji polskiej, wydawało mi się, że wystarczy kilkadziesiąt krótkich esejów, by ukazać zagładę dawnego świata, by, choćby szkicowo, zrekonstruować odchodzenie ludzi i przedmiotów. Wiem – bez takiego naiwnego przekonania żadne pisanie nie byłoby możliwe. Podczas kilkunastomiesięcznej pracy historia naszej części Europy objawiła mi się jednak jako doskonała plątanina wątków, obrazów i opowieści. Każdy głos, każda twarz, każde istnienie domaga się tu utrwalenia. Każdy szept, jęk i krzyk mówią: zapisz, przechowaj. A ja nie mogę ocalić wszystkiego, wszystkiego przechować.
Kładę w tym miejscu kilka scen, które nie zmieściły się w opowieści. Zamierzałem je do czegoś dokleić, ale nie dokleiłem – bo inne sceny lepiej przystawały do całości, bo narracja ponaglała, domagała się dalszego ciągu, nie chciała stać w miejscu. Niech zaświadczają o ogromnej, niepojętej mnogości fenomenów czekających na innych opowiadaczy, domagających się ujawnienia, a pominiętych milczeniem.

Polska Międzynarodówka

Lwów, październik 1939. W kinie „Apollo” odbywa się uroczysta akademia wdzięczności dla Armii Czerwonej, która właśnie „uwolniła Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś spod jarzma pańskiej Polski”. Nastrój ludowego wiecu – źle skomponowane, pompatyczne oracje, poezja propagandowa, gremialne śpiewy. Na sali sowieccy żołnierze i miejscowa ludność. Kiedy uroczystość dobiega końca, zgromadzeni wstają z krzeseł, by wspólnie wykonać Międzynarodówkę – ma to być demonstracja jedności i zgody między „oswobodzicielami” a „oswobodzonymi”. Polska młodzież podejmuje pieśń. Sowieci śpiewają o ostatnim boju i krwawym trudzie, o bratnim związku, co ogarnie ludzki ród; Polacy podstawiają pod melodię własne słowa (tekst podaję za relacją Adama Jaza We Lwowie za Sowietów):

W kajdanach dzisiaj nasze ręce,
dziś bat nad nami wznosi wróg,
lecz wkrótce kres już naszej męce,
przed nami przyszłość, z nami Bóg

Niech w górę biały orzeł wzlata,
przed jego ciosem niech wróg drży,
położym kres tyranii kata,
bo Wielkiej Polski moc to my.

Wolna Polska powstanie,
mocy spełni się cud
zginiesz krwawy tyranie,
zwycięży polski lud.

Dla Polski damy nasze życie,
oddamy mienie swe i krew,
to Polska woła, czy słyszycie?
Niech wszystkie serca słyszą zew!

Wytrwajcie w wierze i nadziei,
zanieście je do bratnich mas,
a na śmierć idźcie po kolei,
gdy przyjdzie zmartwychwstania czas.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Protest, apokryf, błazeńska czapka. Kilka uwag na marginesie łódzkiej nagrody dla J. M. Rymkiewicza (fragmenty)

13 grudnia w łódzkim Teatrze Nowym odbyła się uroczystość wieńcząca festiwal „Puls Literatury” – do wiadomości publicznej podano nazwisko laureata Nagrody im. Juliana Tuwima. Został nim Jarosław Marek Rymkiewicz, poeta, prozaik, eseista, tłumacz i badacz literatury. Uroczystość zakończyła się awanturą.
Odtwarzam przebieg wydarzeń na podstawie opisu zamieszczonego w nieocenionej, trzymającej rękę na pulsie „Gazecie Wyborczej”. Artykuł, którego autorką jest Izabella Adamczewska, otwierają następujące akapity:
Mój mąż przewraca się dzisiaj w grobie. Julian Tuwim też – mówiła zbulwersowana Sława Lisiecka, żona zmarłego niedawno Zdzisława Jaskuły, po ogłoszeniu nazwiska tegorocznego laureata Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima. Kiedy wyczytano nazwisko Jarosława Marka Rymkiewicza, oklaski zagłuszyły gwizdy i buczenie.
W niedzielę ogłoszono laureata łódzkiej nagrody literackiej, reaktywowanej w 2013 roku przez Dom Literatury i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, przyznawanej za całokształt twórczości. [...] Wybór prawicowego pisarza, piewcy Jarosława Kaczyńskiego, poety, dla którego „nacjonalista” to synonim „rodaka”, wywołał burzę.
Tu konieczne słowo wyjaśnienia. Podczas procesu, jaki Rymkiewiczowi wytoczyła (za nazwanie twórców i redaktorów tej gazety „duchowymi spadkobiercami Róży Luksemburg”) spółka Agora, wydawca „Gazety Wyborczej”, poeta mówił o pierwotnym, osiemnasto- i dziewiętnastowiecznym rozumieniu słowa „nacjonalista”, które było określeniem nienacechowanym negatywnie, oznaczało bowiem „rodaka”, przedstawiciela określonego narodu, człowieka pochodzącego z tej samej nacji.

Wiersz-dowód, wiersz-argument

Sława Lisiecka, która wyszła na scenę, by oprotestować werdykt jury Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima, jako jeden z koronnych dowodów przeciwko Rymkiewiczowi przytoczyła fragmenty wiersza Poema o nagrody odrzuceniu. Dziennikarka „Wyborczej” daje tylko jeden wers: „na zdrajców czekają warszawskie latarnie”. Ten sam wers, w wersji nieznacznie skróconej („Na zdrajców czekają latarnie”), posłużył jako tytuł nagłówka, stał się więc – zgodnie z decyzją autorki tekstu – czymś w rodzaju emblematu twórczości poetyckiej autora Zachodu słońca w Milanówku.
Utwór”, w sposób oczywisty nawiązujący do faktu manifestacyjnego nieprzyjęcia przez Jarosława Marka Rymkiewicza Nagrody Literackiej m. st. Warszawy (za całokształt twórczości), warto może zacytować in extenso:

Poema o nagrody odrzuceniu
Nagroda to zatruta. Odrzucam ją dumnie
Niechaj zdrajcy Ojczyzny przyjmują srebrniki
Judaszowe. Już wolę być zamknięty w trumnie
Niż od niewiasty, która smoleńskie pomniki
Zbezcześciła, brać złoto. Lubo lepiej śpiewać
Pieśń do boju, Polaków do męstwa zagrzewać.
O wolność śpiewam dla mej Ojczyzny zmęczonej
Przez zaborców łupionej, przez szubrawców lżonej.
Jak dawni męczennicy, wygnańcy, prorocy
Ciosy najcięższe przyjmę – dodają mi mocy!
Lutnię trącam, a Naród się do Wieszcza garnie.
W Milanówku wykarmion, rządzę na Parnasie.
Nagrodą: wieczna sława, niebo w pełnej krasie
A na zdrajców czekają warszawskie latarnie…
Kto komunę podstępną zwalczał już za młodu,
Klątwę rzuca carycy stołecznego grodu.
Nie na darmo mnie zwano „Wolności Królewicz”
Więc plwam na odznaczenia Hanny Waltz-Gronkiewicz!

Nieprawda emblematyczna

Trzeba przyznać, że nie jest to „poema” najwyższych lotów. Fundament wiersza stanowi stylizacja, by tak rzec, barokowo-romantyczna. Jest tu kilka archaizmów („poema”, „niewiasta”, „lubo”, „wykarmion”, „plwam”), szyk inwersyjny, są (prawda: dość malownicze) przerzutnie. Jest trzynastozgłoskowiec, miara, którą Jarosław Marek Rymkiewicz szczególnie sobie upodobał. Jest stroficzna różnorodność – najpierw sekstyna (choć bardziej stosowny byłby tu wers jedenasto- lub ośmiozgłoskowy), potem strofy czterowersowe, o zróżnicowanym układzie rymów (aabb, cddc, eeff). Wszystko to ma jednak podpierać i uprawomocniać myśl dość błahą i, powiedzmy to wprost, samodurną. Podmiot wiersza to zakochany w sobie pseudo-wieszcz, mieszkaniec „Parnasu”, ktoś, kto spogląda na rzeczywistość przez pryzmat martyrologiczno-tyrtejskich kalek kulturowych. Mało tego – wzywa (choć nie wprost) do krwawej rozprawy ze „zdrajcami Ojczyzny”, ujawniając swoją prawdziwą twarz – wykrzywioną fizys rewolucjonisty i rezuna.
Wszystko to idealnie zgodne z wizerunkiem Rymkiewicza, jaki funkcjonuje w kręgach uważających poetę z Milanówka za niebezpiecznego szaleńca. Właśnie dlatego, jak sądzę, uwaga Sławy Lisieckiej skoncentrowała się na przytoczonym wyżej wierszu. Bo przecie ktoś, kto TAK przemawia, kto z TAKĄ butą i pychą pcha się na piedestał – sam obnaża własne niskie motywacje, sam wystawia sobie świadectwo umysłowego ubóstwa. Człowiek kulturalny nie ma wyjścia – musi protestować, ogłaszać (głośno, by wszyscy usłyszeli) votum separatum. I koniecznie – cytować. By czytelnicy gazet wiedzieli, z kim mają do czynienia. By urywek o „warszawskich latarniach” czekających na „zdrajców” utkwił im w głowach i strzegł ich przed błędnymi ścieżkami anty-kultury.
Kłopot w tym, że autorem inkryminowanego wiersza nie jest Rymkiewicz. Napisał go przed kilkoma miesiącami i opublikował w swoim felietonie na portalu Tomasza Lisa – Wojciech Sadurski. Felieton opatrzono „barokowym” tytułem Tylko u mnie: nowy wiersz Jarosława Marka Rymkiewicza. Już ten tytuł powinien wzbudzić czujność łódzkiej tłumaczki. Ale nie wzbudził. Czy można było potraktować poważnie mistyfikację Sadurskiego, jeśli przeczytało się uważnie zdania wprowadzające – nadzwyczaj subtelnie – w materię felietonu? Warszawą, Polską, no i prawie całą Europą wstrząsnęła wieść o tym, że poeta Jarosław Marek Rymkiewicz odmówił przyjęcia kolejnej nagrody poetyckiej – pisał felietonista. – [W] uzupełnieniu powyższego oświadczenia [przedstawiającego powody odrzucenia warszawskiej nagrody], niezbyt przecież lotnego, Poeta dopisał również aneks mową wiązaną, nazwany „Poema o Nagrody Odrzuceniu”. Udało mi się dotrzeć do tego, jeszcze nieopublikowanego nigdzie indziej poematu.) „Poemat” jest oczywistym quasi-apokryfem, przemycającym nie myśli Rymkiewicza, ale poglądy i oceny profesora nauk prawnych, Wojciecha Sadurskiego.

Tabuizatorzy

U źródeł spektakularnego gestu sprzeciwu z 13 grudnia 2015 roku stoją więc nie, jak można by sądzić, rzetelny namysł analityczno-interpretacyjny i krytyczna ocena faktów literackich, lecz idiosynkrazje i aprioryczne sądy, wzmocnione – doprawdy, nazbyt prostymi – tezami z wierszowanej mistyfikacji Sadurskiego. Przypadkowe hierarchie, powierzchowność, blaga i święte oburzenie – jakże to częste zjawisko na naszej kulturalno-politycznej agorze...
Bogu dzięki, że w jury Nagrody Tuwima znalazła się osoba formatu Leszka Engelkinga, który w swojej laudacji nazwał J. M. Rymkiewicza Klasykiem, który jest oryginalny, zwolennikiem powtórzeń, który jest niepowtarzalny, i powiedział m.in.: takich książek, jak dzieła eseisty z Milanówka [...] wcześniej w literaturze polskiej i nie tylko polskiej nie było. Engelking, świetny badacz kultury, tłumacz i poeta, wie – równie dobrze, jak Jarosław Marek Rymkiewicz – że refleksja historiozoficzna i namysł nad polityką znajdują niekiedy swoje odzwierciedlenie w literaturze (bo pisarz, podobnie jak inni ludzie zanurzony jest w czasie, to znaczy: dokonuje wyborów, ma prawo do prezentowania własnych sądów i przekonań), ale w swoich najgłębszych pokładach literatura daleko wykracza poza politykę i historię. (Jeśli kto wątpi, niech raz jeszcze przeczyta Rymkiewiczowskie Rozmowy polskie latem roku 1983, niech zajrzy do esejów Juliusz Słowacki pyta o godzinę czy Kinderszenen, niech przewertuje tomy poetyckie Pastuszek Chełmońskiego i Koniec lata w zdziczałym ogrodzie. Albo którąkolwiek z licznych książek autora z Milanówka.)

Przed przyjęciem prawdy o rzeczywistej randze dzieła Jarosława Marka Rymkiewicza wzbraniają się ci, którzy fakt uhonorowania pisarza oprotestowali. Wśród nich pewien łódzki poeta i prozaik średniego pokolenia, który na scenę Teatru Nowego wyszedł w stroju zaskakującym w swej adekwatnej jednoznaczności – w błazeńskiej czapce, z wieńcem z główek czosnku na piersi – oraz autorka książek-manifestów, specjalistka od Tabu i Obciachu, bohaterka niedawnego głośnego skandalu erotyczno-pożyczkowego z udziałem Ignacego Karpowicza, jakże nieoczekiwanie skłonna do tabuizowania i wykluczania.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Pl. Piłsudskiego - Łączka. 27.09.2015 (cz. 3)





Jaki kształt winna by mieć idealna mowa wygłoszona nad trumnami uczestników antykomunistycznego powstania, których mordowano w stalinowskich więzieniach i katowniach? Każde jej słowo musiałoby być zarazem dobitne, aby zapadło w pamięć żałobników, i lekkie – lekkością właściwą słowom skrzydlatym, opierającym się upływowi czasu, przechowywanym przez zbiorową pamięć. Musiałaby przypominać słynną mowę marszałka Józefa Piłsudskiego wygłoszoną nad trumną Juliusza Słowackiego 28 czerwca 1927 roku.

Żywi znajomi

Piłsudski oparł swoją orację na dialektycznym związku pojęć życia i śmierci. „Gdy przed trumną stoję – rozpoczął – mówić muszę o śmierci, o wszechwładnej pani wszystkiego, co żyje. Wszystko, co żyje, umiera, a wszystko, co umiera, żyło przedtem. Prawa śmierci są bezwzględne. Są, jak gdyby chciały stwierdzić prawdę, że co z prochu powstało, w proch się obraca. Gdy kamień na taflę spokojnej wody rzucamy, powstają kręgi, idące wszerz i zamierające powoli. Tak żyją ludzie, gdy śmierci przepastne bramy przekroczą; kręgi powoli zamierają i nikną, pozostawiając po sobie pustotę, a nawet zapomnienie. […] Żyło ludzi mnóstwo i wszyscy pomarli. Pokolenia za pokoleniami, żyjące codziennym życiem, zwykłym lub niezwykłym, do wieczności przechodzą, pozostawiając po sobie jeno ogólne wspomnienia. Wspomnienia, gdzie imion nie ma i nie ma nazwisk. A jednak prawda życia ludzkiego daje nam i inne zjawiska. Są ludzie i są prace ludzkie tak silne i tak potężne, że śmierć przezwyciężają, że żyją i obcują między nami”.
Słowackiego, którego dzieło miało stać się jednym z fundamentów odrodzonej Rzeczypospolitej, nazwał marszałek „naszym żywym znajomym”. Dowodził, że wiele szczegółów z życia autora Genezis z Ducha jest powszechnie znanych, bo zostały „skądś wyciągnięte i rzucone przed oczy”. Romantyczny poeta „żyje wśród nas i prawda śmierci okrutna, prawda śmierci potężna nie istnieje dla niego. […] Słowacki żyje dlatego, że umrzeć nie może. Zda się, jak gdyby bramy śmierci przepastne za nim zamknęły się nieszczelnie. Dla niektórych ludzi zostają one otwarte, tak że życie i śmierć się nie rozdzielą” – wołał Piłsudski, a było to wołanie człowieka, który nie tylko głęboko wierzy w prawdę, którą wypowiada, ale ze wszystkich sił usiłuje zaszczepić ją słuchaczom. Słuchacze mają ponieść ją dalej, mają przekazać ją przyszłości.
Przetykając własne zdania kryptocytatami ze Słowackiego, mówił marszałek o szkieletach, co pozostają „żywe, przejrzyste, świeże i młode, tak że płakać po nich nie umiałby nikt szczerze”, mówił, że trumna poety idąca przez cały kraj nie jest żegnana, lecz witana, a „żałobne dzwony nieżałobnie biją, lecz biją radością i tryumfem”.
Wielka oracja wygłoszona przez Piłsudskiego przy składaniu prochów poety-wygańca na Wawelu mogłaby zostać – z nielicznymi zmianami – powtórzona nad szczątkami Wyklętych. Za nimi również, wbrew woli i działaniu komunistycznych władz, przepastne bramy śmierci zamknęły się nieszczelnie. Ich prace tak silne były i potężne, że mimo śmierci z rąk katów – śmierci mającej ich pohańbić i zetrzeć na proch – pozostali przy życiu, by obcować z nami. Ich szkielety, zjedzone przez czas, rozpuszczone w ciemnych nurtach ziemi, stały się znakiem dla nas, którzy na zaświadczonej przez nich prawdzie usiłujemy budować własną teraźniejszość. Niezłomni żyją, bo nie mogą umrzeć. Śmierć się ich nie ima, nicość nie ma do nich przystępu.

Sumienie czasów

Nad Łączką przesuwają się chmury. Cmentarne sosny muskają je ciemną zielenią. Z ust urzędników i przedstawicieli władz płyną okrągłe zdania, ale mimo najlepszych chęci przemawiających, w słowa wypowiadane z namaszczeniem i powagą wpisana jest jakaś elementarna niemożność – ta sama, o której w styczniu 1856 roku, kilka dni przed złożeniem do grobu ciała Adama Mickiewicza, wspominał Cyprian Norwid: „Jest pogrzeb historyczny za dojrzeniem sumienia czasów – i pogrzeb parafialny. Nie sądzę, abyśmy już dojrzeli dosyć, aby pierwszy ś.p. Adamowi sumiennie urządzić można było – lubo życzyłbym takiej błogo-zacności czasowi naszemu”.
Obrzędy, w których uczestniczymy, to bez wątpienia pochówek „parafialny”. Usiłujemy je sobie przedstawić jako „pogrzeb historyczny”, ale chyba wszyscy odczuwamy ich niewystarczalność. 

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Pl. Piłsudskiego - Łączka, 27.09.2015 (cz. 2)





Czarne wozy z sosnowymi skrzynkami odjeżdżają z placu Piłsudskiego. Odmaszerowują żołnierze i poczty sztandarowe. Jakiś głos wzmocniony przez elektroniczną aparaturę podaje informację, że rodziny Niezłomnych mogą kierować się do autokarów oczekujących w pobliżu. Pozostali muszą radzić sobie sami. Ruszam w stronę Krakowskiego Przedmieścia, mijam pomnik Piłsudskiego, pod którym grupka obcokrajowców słucha objaśnień przewodnika. Marszałek, któremu III RP wyznaczyła rolę ciecia na parkingu obok Hotelu Europejskiego, patrzy przed siebie obojętnie – jakby nie spodziewał się po nas niczego ponad to, co właśnie wydarzyło się na placu noszącym jego imię. W prawej ręce trzyma buławę. Lewa dłoń spoczywa na głowicy szabli. Milczy. Mundur na nim szary.
Czy pół godziny wystarczy, by dotrzeć na powązkowski Cmentarz Wojskowy? Wątpię. Tym bardziej że nie mam pojęcia, czym i skąd jechać. U zbiegu Taraszewicza-Tokarzewskiego i Krakowskiego Przedmieścia proszę o radę przypadkowych przechodniów. Nie wiedzą, kręcą głowami. Zawracam. Przecinam plac Piłsudskiego i dochodzę do Królewskiej. Na przystanku człowiek z flagą – warszawiak, orientuje się, jestem więc uratowany. Wsiadamy do autobusu, rozmawiając. Emocjonalnej wymianie zdań między nami przysłuchują się starsze panie, radzą wysiąść przy placu Wilsona. Która to? Jedenasta czterdzieści? Dwadzieścia minut do pogrzebu na Łączce, a tu pół miasta do przejechania i jeszcze przesiadka. Przez plac Wilsona biegniemy. Następny autobus za kilka minut, będziemy po czasie. „Niech się pan nie martwi – mówi człowiek z flagą – zdążymy, wszystko rozpocznie się z opóźnieniem”. Ma rację, gdy wchodzimy na Powązki, właśnie zajeżdżają autokary z rodzinami. Wiele osób starszych, prowadzonych pod ramię, idących wolno, noga za nogą. Drewniane laski, sztandary, biało-czerwone szarfy. Jacyś ludzie niosą zrolowany transparent. Obok nas dwaj siwowłosi mężczyźni w galowych mundurach, pod pachą jednego z nich sztandar WiN. Orzeł i czarna tasiemka na szczycie drzewca. Z cichym szelestem przejeżdżają meleksy wiozące tych, którzy sami nigdzie już nie wychodzą. Dziś chcieli być na Łączce.
Na granicy kwatery „Ł”, podobnie jak dwie godziny wcześniej pod papieskim krzyżem – barierki. Aby dostać się dalej, należy okazać zaproszenie. Dla wszystkich, którzy przyszli tu nieproszeni, po drugiej stronie naprędce wzniesionej budowli, nazwanej „Panteonem-mauzoleum Niezłomnych Wyklętych”, ustawiono sporych rozmiarów telebim. To może dobrze – wszyscy nie zmieścilibyśmy się przecież w wąskiej przestrzeni pod murem, tam, gdzie na zbezczeszczonych szczątkach ludzkich w latach osiemdziesiątych postawiono nowe groby. A ponieważ, jak się zdaje, w żadnej z naszych telewizji nie jest przeprowadzana bezpośrednia transmisja ciągła dzisiejszych uroczystości – jedynie ci, którzy są na Łączce, którzy tłoczą się u stóp telebimu i między okolicznymi grobami, mają szansę zobaczyć i usłyszeć to, co zobaczyć i usłyszeć powinna cała Polska.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Pl. Piłsudskiego - Łączka, 27.09.2015 (cz. 1)




Strefa alegorii

Moment wejścia w obręb parku miejskiego, który do dziś nosi dawną nazwę Ogrodu Saskiego, oznacza stopniowe wygłuszanie odgłosów miasta, w słoneczny niedzielny poranek powoli budzącego się do życia. W cieniu drzew ustawiono tu kamienne figury. Przechodzę obok nich w milczeniu, wpatrując się w zarys Grobu Nieznanego Żołnierza. W grudniu 1944 roku, kiedy Niemcy dopalali Warszawę, podmuch eksplozji, która zniszczyła Pałac Saski, pozrywał rzeźby z postumentów. Frunęły w powietrzu, jakby wykonano je ze styropaniu lub z papier-mâché, koziołkowały, traciły głowy i ręce, atrybuty wypadały im z rąk. Gdy podniesiono je z upadku, trudno było rozpoznać, kto jest kim i jaką prawdę miał przekazać odwiedzającym Ogród. Części rzeźb nie zidentyfikowano, poustawiano je na niewłaściwych cokołach, obecnie przemawiają więc dziwnym, nie do końca zrozumiałym językiem.
Gdyby wsłuchać się w ich głosy, co by nam powiedziały?
Arytmetyka” jest kopią dawnego pomnika, wykonaną po wojnie na podstawie dostępnej dokumentacji. Prezentuje się jako młoda niewiasta w sukni, której prawy rękaw opada, odsłaniając część ramienia. W jednej ręce dzierży rysik, drugą oparła na księdze. Będzie pisać. Być może – dla lepszego utrwalenia – zapisze formułę, jaką wyryto na jej szacie: „Par et impar”, co znaczy: „Równe i nierówne”. Pierwsza z rzeźb poucza mnie zatem mniej więcej tak: „Idealne równanie arytmetyczne powstaje, gdy poszczególne elementy dodane do siebie lub od siebie odjęte dają ten sam wynik. Liczy się tylko precyzja obliczenia”. I dodaje: „Sprawdzaj i porównuj. Zestawiaj, aby uniknąć błędu”.
Postać stojąca na postumencie z napisem „Prawda” dawniej nosiła włoskie imię „Ammaestramento”, to znaczy: „Pouczenie”. Słownik współczesnego języka włoskiego podaje kilka znaczeń dodatkowych – nauka, przestroga, uczenie, wychowywanie. Zgodnie z zasadami zawartymi w słynnej Ikonologii Cesare Ripy Ammaestramento należy przedstawiać jako czcigodną, pełną powagi postać męską o wspaniałym wyglądzie, trzymającą w ręku lusterko, wokół którego umieszczony jest napis: „Inspice, cautus eris”, co można przełożyć na polski w następujący sposób: „Przyglądaj się, a upewniony będziesz”. Ten młody mężczyzna, któremu po wojnie – wbrew zaleceniom Ripy – wciśnięto w dłoń księgę, napomina mnie: „Bacz, bądź uważny, obserwuj – zostaniesz nagrodzony wiedzą, twoje wątpliwości znikną, objawi ci się prawda”.
Dzisiejsza Geografia nosiła niegdyś miano Sprawiedliwości. Wtedy trzymała w dłoni kątomierz, dziś w miejsce kątomierza wstawiono lusterko (nie to samo, które jeszcze w trakcie powstania należało do Ammaestramento – tamto, zanim na dobre odeszli, stłukli Niemcy). Sprawiedliwość, zamiast mierzyć i ważyć, wpatruje się teraz we własne odbicie. Ta znacząca zmiana to sprawka dziewiętnastowiecznych konserwatorów. Jakby przewidzieli, co się tu będzie działo w połowie wieku dwudziestego i później. Jakby objawiła im się rzeczywistość dwóch okupacji, niemieckiej i sowieckiej. Konserwatorzy sprzed dwóch stuleci uznali widać, że roztrząsanie skomplikowanej kwestii odpowiedzialności za czyny i słowa nienajlepiej służy rzeźbom i ludziom. Świadomie lub nieświadomie postawili przed nami także zadanie z zakresu geopolityki prawa, przymusili nas do zapytywania o związek między miejscem na mapie, jakie zajmuje dana zbiorowość, a stopniem moralnej presji, której zostaje poddana. Bo sprawiedliwość lub jej brak wiele mają wspólnego z geografią.
Kiedy więc wychodzę z cienia drzew posadzonych na miejscu dawnego Ogrodu Saskiego, brzmią mi w głowie trzy przykazania. Przyglądaj się. Sprawdzaj i porównuj. Domagaj się jednoznacznych odpowiedzi.

Strefa zamknięta

Dwadzieścia minut przez rozpoczęciem nabożeństwa żałobnego plac nie jest wypełniony nawet w jednej piątej. W odległości kilkudziesięciu, może stu metrów od papieskiego krzyża ustawiono żeliwne barierki. Są w nich dwie śluzy obsadzone przez ochroniarzy i przedstawicieli organizatora uroczystości – Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Dwie kolejki o nieregularnych brzegach wolno posuwają się do przodu. Ludzie z flagami, starcy w mundurach, z opaskami Polski Walczącej na rękawach marynarek. Przy bramkach sprawdzane są zaproszenia – wpuszcza się urzędników, VIP-ów i rodziny Wyklętych. Dziewięćdziesięcioletni zażywny pan, który na Powązkach okaże się członkiem jednego z akowskich pocztów sztandarowych, podchodzi do bramki, lecz zostaje zatrzymany przez ochroniarza o grubym karku. Pada pytanie o zaproszenie, po czym mężczyzna, który dokumentem nie dysponuje, zostaje, w nie do końca grzecznych słowach, odesłany na koniec kolejki. Kiedy wejdą wszystkie osoby zaproszone, będziemy wpuszczać pozostałych – wyjaśnia kobieta z identyfikatorem na szyi. Kombatant próbuje jeszcze tłumaczyć, kim jest, dlaczego się tu znalazł, co robił przed siedemdziesięciu laty, ale wygolony cerber nie słucha. Żuje gumę.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).




sobota, 5 grudnia 2015

Dwie książki z nominacją do Nagrody Literackiej 'Identitas'


Do Nagrody Literackiej 'Identitas' za rok 2014 nominowane zostały następujące książki:


  • Przemysław Dakowicz, Obcowanie. Manifesty i eseje, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2014

  • Przemysław Dakowicz, Przeklęte continuum. Notatnik smoleński, Wydawnictwo Arcana, Kraków 2014


  • Anna Janko, Mała zagłada, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015


  • Marta Kwaśnicka, Krew z mlekiem, Wydawnictwo Teologia Polityczna, Warszawa 2014

  • Jarosław Marek Rymkiewicz, Pastuszek Chełmońskiego, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2014

  • Mariusz Urbanek, Genialni. Lwowska szkoła matematyczna, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2014


poniedziałek, 30 listopada 2015

Rozmowa o mesjanizmie, historii i współczesności


W zbiorze dialogów prowadzonych przez M. Mazurka i A. Ławniczak, który właśnie się ukazał, znalazła się także rozmowa poświęcona mesjanizmowi, historii i współczesności. Książkę Kilkunastu gniewnych ludzi polecam Państwa łaskawej uwadze. Wśród rozmówców m.in. abp Marek Jędraszewski, dr hab. Krzysztof Koehler, prof. Zdzisław Krasnodębski, prof. Ryszard Legutko, Antoni Libera, prof. Andrzej Nowak, Bronisław Wildstein i Wanda Zwinogrodzka.

Poniżej fragment dialogu pt. Mesjanizm pozwolił nam przetrwać.






AGATA ŁAWNICZAK: Zajmuje się Pan naukowo tradycją romantyzmu, jak pan reaguje na poglądy, iż jest ona naszym nieszczęściem fundującym czyny nierozważne, pełne niepotrzebnego heroizmu, który wykrwawił nas jako naród, uśmiercił młody kwiat inteligencji (Powstanie Warszawskie) i na dziesięciolecia odsunął od nurtów nowoczesnego rozumienia społeczeństwa zachodniego, racjonalnej gospodarki.

PRZEMYSŁAW DAKOWICZ: Chciałbym tu powiedzieć coś bardzo istotnego, coś, z czym wielu krytyków historiozoficznego konserwatyzmu zapewne się nie zgodzi. Otóż inkryminowany romantyczny mesjanizm, który uważany jest dziś przez wielu za nieznośny balast, niepozwalający przenieść się Polakom w krainę wiecznej, liberalistyczno-racjonalistycznej, szczęśliwości – ten „nieszczęsny” mesjanizm pozwolił nam przetrwać, nie dał nam rozpłynąć się w żywiołach niemieckim czy rosyjskim. Rzeczywista wartość idei mesjanistycznej nie polegała na tym, co najmocniej irytuje krytyków tego sposobu postrzegania i definiowania polskości, czyli na wprawianiu Polaków w samouwielbienie. Istota mesjanizmu – tak jak go pomyślał Mickiewicz w latach trzydziestych, po klęsce powstania listopadowego – to głębokie przekonanie, że ta rozbita zbiorowość nie może się poddać, że nieustannie musi nad sobą pracować, by stawać się wciąż lepszą i lepszą. To był skierowany do narodu pogrążonego w rozpaczy nakaz doskonalenia się – wbrew wszystkiemu i wszystkim. Mickiewicz powiedział nam w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: jesteście sami, nikt wam nie pomoże, musicie sobie radzić, musicie nieść jeden drugiego, a gdy upadniecie, podnosić się i dążyć dalej. I jeszcze: nad wami tylko Bóg, on was prowadzi. To był największy z możliwych progresywizm – nie zaścianek i zacofanie. Z tego wyrosła Polska 1918 roku. I ze Słowackiego, bo jak wiadomo, Józef Piłsudski najchętniej czytał Króla-Ducha i Beniowskiego.

Przywołując Słowackiego, zastanawiał się pan nad tym, czy jesteśmy żywi, czy martwi.

Wspomniałem w tamtym tekście (to była recenzja Pastuszka Chełmońskiego) poemat Słowackiego Poeta i Natchnienie, mimo że w wierszach Jarosława Marka Rymkiewicza, które omawiałem, znalazło się odwołanie do innego dzieła – do dramatu mistycznego Samuel Zborowski. Ale Rymkiewicz pisał „Braćmi Atessy jesteśmy, Juliuszu”, a imię Atessa pojawia się nie tylko w Samuelu Zborowskim, również w zachowanych fragmentach Poety i Natchnienia – więc nie uchybiłem zbytnio regułom sztuki interpretacyjnej. Jest wśród tych fragmentów zapisanych przez autora Anhellego niezwykłej piękności parabola. Proszę wybaczyć, nie mogę sobie odmówić lektury kilku oktaw – to ogromnie ważny tekst, warto go zapamiętać:

Skrzypnęła czegoś jedna stara belka
I poruszyła... gniazdo... jaskółczychy,
Z gniazda wypadła ptaszyna niewielka,
Bez pierza... mały, zimny trupek lichy...
Więc potem tego dziecka rodzicielka
I ojciec... w domek przylecieli cichy,
Prosto... do gniazda, do swojego kątka,
I nie znalazłszy dwojego dzieciątka...

Wyszli oboje... Boże, z jaką wrzawą,
Wie matka, której ludzie dziecko skradli;
Wreszcie ujrzeli go... pod moją ławą,
Oboje z niebios jak martwi upadli,
Ojciec na lewo... a matka na prawo;
Usiedli przy nim... a skrzydła tak kładli
I tak ciągnęli... biedaczki, za sobą,
Jak magnet ciężką okryty żałobą,

Ale... oboje... Śmierć tak była świeża!
Tak niespodziana! taką zda się zdradą
Niebios... że ojciec – matka nie dowierza,
Owszem... przy dziobku jeszcze mu żer kładą,
Dziobkami... ciałka probują i pierza,
A ono z główką wyciągniętą, bladą,
Z początkiem tylko dziecięcych skrzydełek
Leży... jak srebrny na herbie orzełek...

Więc... o niewiaro cudna rodzicielska,
O długie, piękne tych serc niepokoje,
O! cudna myśli w ptaszkach – już anielska,
Za skrzydła wzięli dzieciątko oboje...
I wyżej... niż tam brzoza, nimfa sielska,
Rozrzuca swoje girlandowe zwoje,
Podnieśli... myśląc, że w nim lot roznieci
Życie – że z dziobków puszczone... poleci...

Tak połączone... przez biały dyjament...
Stało nade mną w niebie biedne stadło...
Potem je może zdjął rozpaczy zamęt,
Bo upuścili dziecko... a te spadło,
A oni siedli nad nim znów... i lament
Taki podnieśli... że mi lice bladło,
Serce bolało... tak jak dzisiaj boli,
Bo coś tam dla mnie... jest w tej paraboli.

O tak, nim ja w śmierć ojczyzny uwierzę,
Chociażby jak trup w grobie leżąc zbrzydła,
Potargam wprzódy ją pieśnią za pierze,
Porwę ją wprzódy na pieśniane skrzydła,
Porwę ją z ziemi, tak jak wicher bierze,
Stargam łańcuchy wszystkie – wszystkie sidła,
Podniosę w niebo, aż gdzie Pan Bóg świeci,
Puszczę... jeżeli żywa – to poleci.

Wie pani, wydaje mi się, że te kilka strofek, które przeczytałem, to jedna z najpiękniejszych literackich wypowiedzi o Polsce, jakie kiedykolwiek powstały. Może nawet najpiękniejsza. Jest tu głęboki, palący smutek wygnańca, jest rozpacz złamana wielkim „nie pozwalam”. Ojczyzna umarła, ale ja ją wskrzeszę – wykrzykuje poeta. To jest krzyk na przekór wszystkiemu, protest kochanka, który wie, że nigdy nie przestanie kochać. W przywołanych oktawach doszło do głosu uparte wołanie ludzi dziewiętnastego wieku o Polskę, o jej zmartwychwstanie. Słowacki pisał to między powstaniami, kiedy nadzieja na wskrzeszenie państwa była – z perspektywy zdroworozsądkowej – ostatecznie pogrzebana. My jesteśmy dzisiaj w odmiennej sytuacji, nikt nas za nieprawomyślność na Sybir nie wysyła. Ale po przejściu przez komunizm, po uporaniu się z tym nowotworem, który polskość rozkładał i niszczył, musimy, jak Słowacki, targać Polskę za pierze, porywać ją za skrzydła, unosić do nieba, tam gdzie Pan Bóg świeci, i puszczać – po to, by się przekonać, czy wciąż bije w niej serce, nasze własne serce.

Gdyby - pozwalam sobie na ten zwrot, bo w pańskiej Afazji polskiej pojawia się on rytmicznie, zatem, gdyby nie historia Sokala i wpleciona weń historia rodziny, byłby pan tak uwrażliwiony na naszą przeszłość, na dzieło zniszczenia siane przez Rosję? W jaki sposób ta historia wpłynęła na pańskie rozumienie polskości i naszej kultury?

Jest to dla mnie kwestia nie do końca zrozumiała. Bo do pewnego momentu rodzinne historie powtarzane przez mojego dziadka nie miały do mnie dostępu. Wiedziałem, ale nie pojmowałem. Aż pewnego dnia zrozumiałem, pojawiła się we mnie tęsknota za tamtym utraconym światem, zaczęła pracować wyobraźnia – zadałem sobie pytanie: co by było, gdybym urodził się w zupełnie innym miejscu, niż się urodziłem, wśród zupełnie innych ludzi, gdyby ich wszystkich, stryjów, wujów, ciotek, kuzynów, szwagrów i szwagierek moich dziadków i pradziadków nie porozrzucało po całym świecie, gdybyśmy wszyscy – taka wielka, rozgałęziona, zasiedziała rodzina tkwili i wzrastali tam, blisko siebie, gdyby tych naszych korzeni nikt nie przeciął i nie wypalił żywym ogniem? Przecież, to oczywiste, byłbym zupełnie innym człowiekiem – chodziłbym przez most na Bugu do klasztoru bernardynów i przed obrazem Matki Bożej Pocieszenia, przed cudownym obrazem, klęczałbym i spowiadał się ze swoich życiowych zwichnięć. Na studia wyjechałbym do Lwowa, byłaby tam pewnie wspaniała polonistyka, wędrowałbym po śladach Fredry, Bogusławskiego, Chmielowskiego, Długosza, Grottgera i Goszczyńskiego. Jako dwudziestolatek otarłbym się o poetę Zbigniewa Herberta, który w swoich wierszach sławiłby piękno rodzinnej ziemi lwowskiej, a śpiewu Andrzeja Hiolskiego słuchałbym w latach dziewięćdziesiątych nie we Wrocławiu, podczas spotkania lwowiaków przeszczepionych na inną ziemię, ale w Teatrze Wielkim przy lwowskim Corso. Kardiologa Jerzego Masiora poznałbym w zupełnie innych okolicznościach i w innym miejscu. Ani słowem nie wspomniałby on o swoim udziale w obronie Lwowa w 1939, bo w takiej obronie nigdy by nie uczestniczył, tej obrony by nie było. Może, jak zdarzyło się w rzeczywistości, zaprowadziłby mnie na Cmentarz Orląt, ale nie pokazałby mi asfaltowej drogi, którą Sowieci przeciągnęli przez środek lwowskiej nekropolii. Wszystko byłoby inne. Wracając więc do pani pytania – tak, ta rodzinna historia, zawierająca sceny dramatyczne i mrożące krew w żyłach, odcisnęła się głęboko w mojej psychice i przemieniła mnie.
Sokal stał się dla mnie miastem-symbolem, sygnaturą rodzinnego losu, który jest mniej więcej zgodny z losem zbiorowości. Zresztą, choćbym nawet nie chciał, musiałbym uznać Sokal za znak – bo miasto to zostało podzielone na dwie części, po jednaj stali Niemcy (zajęli dzielnicę Zabuże ze słynnym klasztorem bernardyńskim), po drugiej Sowieci. Była to Polska w miniaturze, Polska rozebrana i zgwałcona. Tak, Sokal to jedno ze źródeł najważniejszych mojego myślenia o wieku dwudziestym, o tym, co z nami wszystkimi uczyniła historia.

A co uczyniła?

Rozbiła nas, zgnębiła, rozproszyła. Moją rodzinę również. Zresztą – źle mówię. To nie historia, to ludzie. Hitler i Stalin i zastępy ich sług, cynicznych lub bezrozumnych, służących wodzom dla własnej korzyści lub ze strachu. Ludzie chcący władać światem i udowadniać innym swoją rasową lub klasową wyższość oraz tacy, co jedynie unikali oskarżenia o niesubordynację. Oni wszyscy zmienili moje życie – Hitler i Stalin także, bo rezultaty tego, co uczynili, trwają do dziś, we wszystkich pokoleniach Polaków, Żydów, Niemców i Rosjan. I kiedy słyszę, że w Niemczech wciąż funkcjonuje stereotyp Polaka jako złodzieja samochodów, pytam naszych drogich sąsiadów: a czyimi samochodami jeździli wasi dziadkowie po Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete? W czyich domach mieszkali nie płacąc rachunków? I która kradzież kradnie więcej – ta, która pozbawia właściciela samochodu, czy ta, która pozbawia samochód właściciela? A spadkobierców sowieckiego kolosa na glinianych nogach (nie szarego Rosjanina, który, od pokoleń, sam jest ofiarą własnego państwa – ale tych, którzy sprawują władzę we współczesnej Rosji) pytam – gdzie są kości tysięcy, setek tysięcy naszych? Pokażcie nam te cmentarzyska, pokażcie te góry czaszek, krzyczę. Ale oni udają, że nie słyszą, że nic nie rozumieją, że ani Nord Stream I, ani Nord Stream II nie mają nic wspólnego z tym, co było kiedyś, a o czym dziś nie wypada wspomniać, jeśli się jest człowiekiem cywilizowanym i zna się odwieczne reguły europejskiej dyplomacji. A ja nie daję za wygraną i awanturuję się dalej. Do Sowietów krzyczę: oddajcie mi stryjka mojego dziadka, który – jako żołnierz KOP-u – poszedł walczyć we wrześniu 1939 i nigdy nie wrócił! A do Niemców: oddajcie mi żonę stryjka mojego dziadka, która po śmierci męża została sama z małą córeczką i którejś zimy zbierała węgiel przy torach w Sokalu (nie wiem: węgiel polski czy niemiecki), może nawet wydłubała coś z wagonu stojącego na bocznicy, i tam na bocznicy dostała kulkę w polską złodziejską głowę! Lecz te moje wrzaski nie odnoszą najmiejszego skutku, więc o innym stryjku dziadka, który pojechał na białe niedźwiedzie, nie mam już siły mówić, a o jeszcze innym stryjku lub kuzynie, którego pokłuto ukraińskimi sztyletami tak, że krew wyciekła z niego szybciej niż dusza, już zupełnie nie wspominam. Wszystko to – z nimi i ze mną – uczyniła ta rzekomo irracjonalna, pozbawiona twarzy i osobowości historia.

Pełny tekst w książce Kilkunastu gniewnych ludzi