Pożegnaliśmy
się. Wróciłem do samochodu. Pan Tomasz przez chwilę stał na
chodniku, a potem ruszył wdłuż linii drzew. Zerkałem w lusterka,
oglądałem się – chcąc zapamiętać tę chwilę. Szarobłękitna
marynarka i jasne sportowe buty Tomasza Burka świeciły w cieniu
rzucanym przez brzozy i topole. Szedł wolno, nieznacznie pochylony w
lewo.
Kilkadziesiąt
minut wcześniej zjedliśmy obiad w podkowiańskiej restauracji
„Weranda”. Gdzieś między Podkową Leśną a Brwinowem, przed
skrzyżowaniem ulicy Brwinowskiej z szosą nr 719, poprosił o
zatrzymanie samochodu. Chciałem Go podwieźć pod sam dom, na Leśną
8, gdzie tego dnia długo rozmawialiśmy –
ale
był zdecydowany. Spacer dobrze mi zrobi, powiedział. Nie śmiałem
oponować.
Czy
obawiałem się, że to jedno ze spotkań ostatnich? Tak. Od kilku
lat każde zetknięcie z Panem Tomaszem, jakby coraz mniej cielesnym,
przymuszało do ponawiania nieznośnego pytania: „Jak długo
jeszcze?”.
A
przecie widzieliśmy się i rozmawiali jeszcze kilka miesięcy
później, 12 listopada 2016 roku, w warszawskim Klubie Księgarza,
gdzie mieliśmy zaszczyt wręczyć Autorowi Niewybaczalnych
sentymentów honorową nagrodę konfraterni 'Topoi'. Godząc
się przyjąć symboliczny laur, to On nadawał mu wartość, to On
wyróżniał wyróżniających. Po wieczorze wypełnionym
opowieściami Pana Tomasza oraz wspomnieniami-laudacjami wygłoszonymi
przez Jego licznych przyjaciół, dostojny Laureat kierował się do
mieszkania siostry. Zatrzymaliśmy się pod pomnikiem Kilińskiego, u
zbiegu Piekarskiej i Podwala. Wieczór był ciepły, szabla dzielnego
szewca wskazywała księżyc, a my zaintonowaliśmy gromkie Sto
lat. Pan Tomasz słuchał zawstydzony, ale i – tak mniemam –
szczęśliwy. Stojąc tam z nami, przemieniał tę krótką chwilę u
stóp Kilińskiego w chwilę historyczną, przenosił nas wszystkich
– Krzysztofa Kuczkowskiego, Wojciecha Gawłowskiego, Wojciecha
Kassa, Artura Nowaczewskiego, Adriana Glenia oraz niżej podpisanego
– w samo centrum polskiej literatury i kultury powojennej.
Zbyt
rzadko bywał doceniany, szczególnie po roku 1989. Wybrał
intelektualną wolność, pozostał wierny sobie i wartościom, za
którymi już w latach pięćdziesiątych, jako młodzieniec
kilkunastoletni, się opowiedział – wierny przede wszystkim
Prawdzie, tej, co nic nie chce wiedzieć o „mądrościach etapów”,
„strategiach czytania” i modnych „metodologiach”, tej, co
niczego z nikim nie uzgadnia, nie idzie na kompromisy, nie domaga się
poklasku, która co wieczór przepowiada sobie suchy poemat
moralisty: tak – tak, nie – nie.
Za
swoją wierność płacił bez wyrzekania na los i ludzi. Płacił
tym, czym zwykle płaci się za wierność – przesunięciem z
samego centrum parnasu na margines oficjalnego życia intelektualnego
i kulturalnego. Bogu dzięki – do kogóż mielibyśmy wtedy pójść?
– nie potrafił inaczej. Wspinając się stromą ścieżką, tą
samą, którą szli jego rodzice, na Ich życiowy trud wskazywał,
pochwałę Ich niezłomności głosił.
Wiem,
to słowa wielkie, skażone patosem, irytujące – Wierność,
Niezłomność, Prawda. Pan Tomasz wolałby ich uniknąć.
Powiedziałby, że nie miał wyboru, że tak to się ułożyło. Ale
ja zbyt pilnie czytałem, wciąż mało liczne, książki traktujące
o życiu literackim w czasach komunizmu, między innymi jego gorzki
tom Żadnych marzeń, zbyt uparcie studiowałem gazety
czytelnikowskie i partyjne sprzed dekad, by nie zdawać sobie sprawy,
ile kosztowało owo pierwsze, fundamentalne, całym życiem ponawiane
i utwierdzane NIE. Kiedy późną jesienią 1944 roku w sandomierskim
mieszkaniu Wincentego Burka, autora głośnej przed wojną Drogi
przez wieś, i jego żony, Zofii z Młodożeńców Burkowej,
zjawił się Jerzy Putrament, posłaniec nowych, ze Wschodu idących,
samozwańczych władców Polski – na jego zachęty i kuszenia
odpowiedziano jednoznaczną odmową. Tamto rodzicielskie NIE Tomasz
Burek niósł i pielęgnował z równą konsekwencją w swojej
młodości, w latach dojrzałych i w zadziwiająco pracowitej jesieni
życia; a kiedy było trzeba, stawiał je przed oczy swoim biegłym w
kazuistyce interlokutorom. Non possum – powtarzał, by zaraz odejść
do własnych niepoliczonych prac.
Gdy
na zakończenie wczorajszych uroczystości żałobnych w kościele
św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej (dokładnie trzydzieści siedem
lat wcześniej Tomasz Burek przyłączył się do trwającej w tej
świątyni głodówki solidarnościowej) śpiewaliśmy pieśń
rozpoczynającą się od słów „Przybądźcie z nieba na głos
naszych modlitw / mieszkańcy chwały, wszyscy święci Boży”,
różne obrazy, między innymi ten z 10 maja 2017 i ten z 6 lipca
2016 roku, nałożyły się na siebie. Ujrzałem Pana Tomasza na
chodniku obok ulicy Brwinowskiej, zarazem zaś na kocich łbach
Sandomierza i na kamiennych płytach przed warszawskim Pałacem
Staszica, zmierzającego ku trasie 719 lub w stronę Domu Literatury
na Krakowskim Przedmieściu; słowem – na drodze życia, które
wybrał.
U
końca tej drogi jest miejsce, które pożegnalna pieśń nazywa
„królestwem światła”. W miejscu tym nigdy nie było i nie
będzie ukąszeń heglowskich, aresztowań ludowców w przededniu
sfałszowanych wyborów, ubeckich pogwarek ze struchlałymi żonami
więźniów, przesłuchiwania studentów na komisariatach MO,
relegowania pracowników z instytutów naukowych ani podziałów
politycznych, które niegdysiejszych przyjaciół przemieniają w
zapiekłych przeciwników.
Drogi
Panie Doktorze, kochany Panie Tomaszu, wiara w to, że i dla Pana
przygotowano tam mieszkanie, nieco łagodzi żal wywołany Pańskim
niepojętym, nagłym odejściem.
Łódź,
11 maja 2017 r.
Zapis
tej rozmowy, opatrzonej tytułem Płaszcz Putramenta i koniec
świata, ukazał się w druku – zob. „Topos” 2016, nr 5, s.
21–49.