środa, 30 września 2015

Maria Woś o "Afazji polskiej"


Aby odsłuchać felieton prezentowany na stronach Radia Wrocław,
należy kliknąć w poniższy obrazek.


http://www.prw.pl/articles/view/45480/Przeciwko-afazji

poniedziałek, 28 września 2015

Piaśnica - pod mikroskopem pamięci



Las piaśnicki, ciała ofiar (źródło: Wikipedia)


Bohaterami ballady Erlkönig Johanna Wolfganga Goethego są ojciec i syn, przemierzający konno ciemną przestrzeń lasu. Cytuję przekład Antoniego Libery: „Zapada już noc i wicher dmie. / Kto o tej porze na koniu mknie? / Z dzieckiem w ramionach, w mroku bez dna; / To ojciec z synkiem do domu gna”. Dziecko słyszy dobiegający spomiędzy drzew głos nadprzyrodzonej, fantastycznej istoty – Króla Olszyn. Czuciu i wierze syna ojciec przeciwstawia racjonalne argumenty, świadectwo zmysłów: „– Dlaczego, synku, odwracasz wzrok? / – Nie widzisz, tato? Popatrz tam, w bok. / Król olch mnie wabi, korona mu lśni. / – To tylko mgła. Coś ci się śni. […] // – Ach, tato, tato! Słyszysz ten śpiew? / To znów król olch, to znów jego zew. / – Spokojnie, synku, to wiatru świst. / To szelest liści lub ptaków gwizd. […] // – Patrz, tato, tato! Nie widzisz? Tam! / To córki króla. Znak dają nam. / – Nie, synku, nie! To żaden znak. / To próchno się sypie i świeci tak”. Nocna wędrówka kończy się tragicznie. Wyimaginowana lub rzeczywista groźba władcy lasu zostaje spełniona – kiedy za ścianą drzew ukazują się światła domostwa, dziecko jest już martwe.

Fragment zamiast całości
Dlaczego opowieść o ludobójstwie dokonanym przez Niemców w okolicach wsi Wielka Piaśnica i Mała Piaśnica zaczynam od przypomnienia wiersza Goethego? Czynię tak z kilku powodów. Teraz powiedzmy jedynie o pierwszym z nich, być może najważniejszym.

Czy nie jest tak, że historia, szczególnie gdy oglądamy ją z dużego dystansu czasowego, jawi się nam jako materia niewiele mająca wspólnego z realnością? Czy najbardziej krwawe wydarzenia i najokrutniejsze zbrodnie nie przybierają w naszej wyobraźni kształtów widmowych, nie zamieniają się w trudną do objęcia i zrozumienia mieszaninę mitu i baśni? Żywi ludzie tracą swoją konkretność, ich twarze pozbywają się wyrazistości, głosy brzmią niewyraźnie i głucho. Z całej skomplikowanej tkanki życia pozostaje gruba czarna kreska, jakby niewprawny rysownik kilkoma ruchami węgla usiłował oddać, niemożliwą do powtórzenia, wielość szczegółów jakiejś rodzajowej sceny lub wielobarwnego pejzażu. Z odległości siedemdziesięciu kilku lat trudno odróżnić ofiary od sprawców – ludzkie postaci roztapiają się we mgle, nikną w ciemności. Na jęk umierających, na śmiech morderców nakładają się gwizd ptaków, szelest liści, świst wiatru wśród gałęzi.

Co pozostaje? Trzymać się konkretów – epizodów utrwalonych przez ludzką pamięć lub zatrzymanych w bezdusznym obiektywie fotograficznego aparatu.

Prawda o zbrodni w Piaśnicy składa się ze szczątków obrazów, ze strzępów słów, ze scen przerwanych, zanim zaczęły się na dobre rozpocząć. Jakby wszystko, co wydarzyło się tam jesienią 1939 roku, zapowiadało naszą współczesność – z jej brakiem hierarchii, fragmentarycznością, aksjologicznym i estetycznym chaosem.

Sprawcy wiele uwagi poświęcili zatarciu śladów własnej działalności, skazując nas, którzy chcemy wiedzieć, na domysły, hipotezy, „wersje robocze”. Wszystko, co można dziś uczynić, to oglądać każdy szczątek, każdy fragment, każdy detal – pod mikroskopem pamięci. Właśnie temu ma służyć niniejszy tekst.

Najpierw jednak kilka podstawowych informacji.
Zagłada elit
Ludobójstwo dokonane w lasach piaśnickich było jednym z etapów skomplikowanego procesu społeczno-politycznego kulminującego z chwilą dojścia do władzy w Niemczech NSDAP i Adolfa Hitlera. Nowe władze wybrane przez Niemców otwarcie mówiły o potrzebie zrewidowania postanowień traktatu wersalskiego i kwestionowały kształt granic międzypaństwowych przyjętych po I wojnie światowej. Dążyły do patriotyczno-ideologicznej aktywizacji tych obywateli Polski, którzy przyznawali się do niemieckich korzeni i utrzymywali łączność z krajem swoich przodków. Chodziło o to, by – w perspektywie szykowanej przez Hitlera ofensywy – wyzyskać ów ludzki potencjał do realizacji podstawowego celu: przyłączenia do Rzeszy ziem „utraconych” po 1918 roku na rzecz państwa polskiego. W drugiej połowie lat trzydziestych terenem szczególnej aktywności propagandowej hitlerowców stało się Pomorze Gdańskie – o zakresie i skali tych działań świadczy masowe zaangażowanie obywateli polskich niemieckiego pochodzenia w akcję eksterminacyjną podjętą po wkroczeniu wojsk agresora na teren II Rzeczypospolitej.

W trakcie miesięcy poprzedzających wybuch wojny opracowano w Berlinie tzw. Sonderfahndungsbuch Polen, księgę zawierającą wykaz nazwisk tych Polaków, których charakteryzowano jako reprezentantów narodowej elity i krzewicieli polskości. Ich fizyczna eliminacja została uznana za jeden z warunków prędkiego objęcia władzy nad terenami zajętymi przez Wehrmacht. Ta jedyna w swoim rodzaju lista proskrypcyjna nigdy by nie powstała, gdyby nie pomoc tysięcy informatorów rekrutujących się spośród przedstawicieli mniejszości niemieckiej w Polsce. To oni – we wrześniu 1939 zasilający szeregi Selbstschutzu, organizacji paralimilitarnej ściśle współpracującej z niemiecką policją i SS – dostarczyli centralnym urzędom hitlerowskim obszernych informacji dotyczących społeczno-politycznej działalności swoich polskich sąsiadów, a także danych osobowych i adresowych oraz wszystkich szczegółów umożliwiających sprawne ujęcie „wrogów Rzeszy”. Jesienią i zimą roku 1939 wielu z dotychczasowych tajnych współpracowników hitlerowskich służb brało czynny udział w aresztowaniach, a nawet w egzekucjach dokonywanych na więźniach. Wyjątkowym zapałem w owym, realizowanym z najwyższą sprawnością i żelazną konsekwencją, morderczym procederze wykazała się niemieckojęzyczna ludność Pomorza.

Zagłada polskich „warstw kierowniczych” objęła około pięćdziesięciu tysięcy osób (nowsze źródła podają liczbę o dziesięć tysięcy wyższą) zamieszkujących przedwojenne województwo pomorskie. Były one masowo rozstrzeliwane w wielu miejscach. Największą liczbę ofiar pochłonęły egzekucje w okolicach obu Piaśnic, Mniszka i Szpęgawska. Szacunkowe dane mówią o dwunastu tysiącach (a nawet: czternastu tysiącach) zamordowanych w Piaśnicy, dziesięciu tysiącach w Mniszku i siedmiu tysiącach w Lesie Szpęgawskim.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

piątek, 25 września 2015

Spotkanie autorskie w Domu Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym


Serdecznie zapraszam!


Jubileusz J. M. Rymkiewicza (Poznań-Kórnik, 21 IX 2015)


Wręczenie Jubilatowi specjalnego numeru
"Toposu" (fot. A. Karczmarczyk)
Wręczenie Jubilatowi specjalnego numeru
"Toposu" (fot. A. Karczmarczyk)

Program konferencji naukowej
w Bibliotece Raczyńskich

środa, 16 września 2015

Śmierć generała (2)



Sowieci w Grodnie

Grodno opuścili 18 września między czternastą a piętnastą. Samochody generała i jego sztabowców przemierzały tę samą trasę, którą pół godziny wcześniej pokonał konwój ciężarówek wypełnionych funkcjonariuszami policji, żandarmerii i grodzieńskimi urzędnikami. Zgodnie z dyspozycjami, w najbliższym czasie wszyscy mieli przekroczyć granicę polsko-litewską. Część ewakuowanych osób znalazła nocleg w Sopoćkiniach.

Nieoceniony Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, wydany pod koniec XIX wieku, dostarcza kilku cennych informacji o tej miejscowości: „Sopoćkinie, os. miejska i dobra, pow. augustowski, gm. Wołowiczowce, par. Teolin, odl. 60 w. od Augustowa, leży od 4 w. od kanału augustowskiego, w kotlinie błotnistej, między dwoma wyniosłościami, przy szosie z Sejn do Grodna (o 21 w.), posiada kościół par. kat. (w os. Teolin), cerkiew mur., sąd gm. okr. III, urz. gm., st. poczt., olejarnię, 173 dm. (drewn.), 2457 mk. [mieszkańców]. […] Ludność trudni się wyrobem kaszy. Na obszarze dóbr przy osadzie jest huta szklana, tartak, fryszerka i młyn wodny”. Pół wieku później miasteczko, siedziba wiejskiej gminy Wołoczowiczowce, musiało mieć więcej ludności i budynków. W przewodniku Grodno i okolice – Jeziora augustowskie – Suwalszczyzna, wydanym w roku 1934, Sopoćkiniom poświęcono jedynie dwa zdania: „m-ko w powiecie augustowskim z niezmiernie cennym zabytkiem budownictwa drzewnego, a mianowicie bożnicą z XVII w. Dojazd z Grodna autobusem”.

W drugiej połowie września 1939 roku nikt nie myślał o oglądaniu synagogi i cerkwi w Sopoćkiniach. Nie kursowały już autobusy z Grodna. Być może do kościoła parafialnego w Teolinie raz czy drugi zajrzał generał Olszyna-Wilczyński – bo właśnie tam, w osadzie położonej na obrzeżach Sopoćkiń zatrzymał się generalski buick. Generał i jego żona zajęli pomieszczenie w miejscowej szkole, w której – jakby na przekór wzbierającej fali wojennej – wciąż prowadzono lekcje. Alfreda Wilczyńska zapamiętała serdeczność miejscowych nauczycielek: „urządziły kuchnię dla wojska i po bardzo niskich cenach wydawały śniadania, obiady i kolacje oficerom i żołnierzom”.

Te kilka dni między 18 a 22 września był to dla Wilczyńskiego, jego żony i kilku najbliższych oficerów jakiś upiorny antrakt – przestrzeń między światem uporządkowanym i zrozumiałym a czymś niepojętym, pozbawionym struktury i kształtu. Wobec takiej ciemności człowiek staje bezbronny, w naturalnym odruchu odwraca się do niej plecami. Kurczowo trzyma się tego, co mu pozostało – żołnierskich rytuałów, rytmu odpraw, coraz rzadziej dochodzących wiadomości z frontu. Ale meldunki przestają mieć znaczenie – zbyt szybko się dezaktualizują. Rozkazy padają w próżnię. To, co zwykliśmy nazywać rzeczywistością, osuwa się spod stóp.

Waldemar Jaskulski, biograf Olszyny-Wilczyńskiego, przytacza argumenty mające dowodzić, że o psychicznym załamaniu generała nie mogło być mowy – miał się on stosunkowo dobrze orientować w sytuacji polskich wojsk i zapewne jakoś uczestniczył w ustalaniu planu dalszych działań; wiedział, na przykład, o pomyśle sformowania w rejonie Sejn nowej dywizji z rozproszonych, naprędce ewakuowanych oddziałów.


Tak się złożyło”


Z Sopoćkin-Teolina mieli wyjechać wczesnym wieczorem 21 września. Gdyby to uczynili, zapewne kilkanaście godzin później nie natknęliby się na sowieckie czołgi i generał nie zostałby zamordowany – siedziałby w swoim buicku, kierowca raz po raz naciskałby klakson, ale tłum uciekinierów nie chciałby się rozstąpić, Olszyna-Wilczyński otworzyłby drzwi pojazdu i przez chwilę szedłby obok, patrząc we wschodnią stronę, skąd wstawałoby słońce, zdjąłby czapkę i wierzchem dłoni przetarłby czoło, lekki poranny powiew uniósłby dwa kosmyki siwiejących włosów, generał westchnąłby i wrócił do samochodu. A potem byłyby kolejne granice, rozpacz bezczynności gdzieś w zachodniej Europie, na sam koniec anonimowa praca w którejś z brytyjskich fabryk, głodowa emerytura i coraz bardziej męczące spotkania kombatantów.

Nie wyjechali. O osiemnastej, zgodnie z umową, Alfreda Wilczyńska wsiadła do auta i przez pół godziny czekała na męża. Musiało się jej dłużyć to czekanie, ale w ostatnich dniach przeszła przyśpieszony kurs milczenia i cierpliwości. Kiedy generał podszedł do buicka i rzucił krótkie „dziś tu jeszcze nocujemy”, opadł ją lęk. „Zdrętwiałam, ale bez słowa wysiadłam i poszłam do pokoju. To był nie tylko mój mąż, to był przede wszystkim oficer, generał, dla [którego] życie osobiste nie istniało. I sądzę, że gdybym wtedy powiedziała choć jedno słowo, byłby mnie znienawidził, co byłoby dla mnie tysiąc razy gorsze od śmierci. Byłam zupełnie zrezygnowana. Widziałam, że sprawa jest już przesądzona. Na temat przejścia na Litwę nie mówiliśmy już zupełnie. Ja siedziałam bez ruchu i bez słowa. Mąż zamknął się w drugim pokoju i tylko od czasu do czasu wychodził do oficerów lub przyjmował meldunki. Późnym wieczorem przyszedł się położyć i powiedział mi, że jutro rano jedziemy dalej, lecz powiedział to z taką goryczą, że serce we mnie zamarło. Rozumiałam jego ból i walkę wewnętrzną, lecz wiedziałam także, że sprawa jest przegrana; chciałam go ocalić, powiedziałam, że gdy wpadnie w ręce wroga – zamordują go na pewno”.

Spali w ubraniach, by rano móc bez zwłoki ruszyć w dalszą drogę.

Nikt z uczestników tamtych wydarzeń ani historyków badających okoliczności śmierci Olszyny-Wilczyńskiego nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało, że generał nie został obudzony, kiedy pod Sopoćkinie podeszły nieprzyjacielskie wojska. Przez całą noc przez miasteczko przejeżdżały ciężarówki i samochody osobowe, jednostki konne i zmotoryzowane. Śpiących w teolińskiej szkole powszechnej nie wyrwała ze snu kanonada moździeży i ckm-ów, które zagrały na widok Sowietów. Czy miejsce to było na tyle oddalone od linii ognia, że nie dochodziły tam odgłosy walki? Nie potrafię tego ocenić. W każdym razie tuż po piątej zaczęła się ewakuacja resztek polskich oddziałów. Przed kwaterą generała – to również całkowicie niezrozumiałe – nie stał żaden wartownik. Dopiero około szóstej trzydzieści do drzwi Wilczyńskich zastukał adiutant. Generałowa wspominała: „w pięć minut, może nawet mniej, [...] wsiadaliśmy do samochodu. Wychodząc […] zdziwiłam się, że nie ma już ani jednego samochodu […]. Oglądając się niespokojnie dookoła zapytałam męża, czy znów jedziedziemy tylko sami, na co mąż odpowiedział mi krótko, że »tak się złożyło«”.

Bezpośredni uczestnicy wydarzeń nagłych i niespodziewanych mają skłonność do postrzegania wszystkiego jako „dzieła przypadku”. Kiedy Olszyna-Wilczyński mówi: „tak się złożyło”, pokrywa tymi słowami własne zaskoczenie i rozczarowanie, zarazem zaś interpretuje obrót wydarzeń jako wynik pewnego splotu okoliczności, splotu w mniejszym lub większym stopniu przypadkowego. Stwierdzenie „tak się złożyło” dałoby się jednak odczytać inaczej – jako odpowiednik fatalistycznego „widać tak musiało być”, „to było nieuniknione”.

My, którzy odtwarzamy i interpretujemy rzeczy dokonane, bliżsi jesteśmy tej drugiej myśli – skoro się wypełniło, odmienne rozwiązanie nie wchodziło w grę, było nie do pomyślenia. Coś lub ktoś – imaginujemy sobie – wszystko to ukartował, rozpisał na role i wyreżyserował. Byt ów, niejako naturalnie, postrzegamy jako byt ironiczny.

Wielki Inscenizator pociąga za sznurki i śmieje się w kułak. Jego chichot wywraca drzewa, niszczy domy, a ludzi przemienia w bezwładne kukły zalegające pobocza przelotowych szos.


W rękach bolszewików


Niezależnie od tego, jak działa nasza wyobraźnia, niezależnie od tego, jaką interpretacyjną siatkę narzucamy na zaistniałe w czasie i przestrzeni fakty, mają one również konkretnych ludzkich reżyserów. Zanim jezcze polityka zdąży przemienić się w historię, decyzje o dalekosiężnych skutkach podejmują żywi ludzie. U źródeł owych decyzji stoją konkretne motywacje i plany.

Finał życia generała brygady Józefa Konstantego Olszyny-Wilczyńskiego pragnąłbym ujrzeć właśnie tak – jako sekwencję wydarzeń zainscenizowaną i odegraną z zachowaniem żelaznych zasad polityczno-historycznej logiki, jako przewidziane następstwo tej a nie innej przyczyny, jako rezultat działania intencjonalnego, nakierowanego na osiągnięcie ściśle określonego celu.

22 września 1939 roku o szóstej trzydzieści sprzed szkoły powszechnej w Sopoćkiniach-Teolinie rusza samochód wiozący wysokich rangą polskich oficerów. Wjeżdża w mleczne światło poranka, w pustkę ewakuowanego nadgranicznego miasteczka. Koła grzęzną w błocie rozmokłej drogi. Prawdopodobnie nad powierzchnią ziemi unoszą się strzępy mgły – wniosek taki wyciągam z następującego fragmentu relacji Alfredy Wilczyńskiej: „Jechaliśmy może pięć minut, gdy zamajaczyły przed nami czołgi sowieckie” (czasownik zamajaczyć” znaczy „ukazać się, zarysować się mgliście, niewyraźnie”). Pasażerowie długiego, mało zwrotnego buicka dostrzegają Rosjan zbyt późno, nie ma już jak zawrócić, ucieczka jest niemożliwa: „Zanim szofer zdążył przełożyć biegi obskoczyli nas żołnierze sowieccy z granatmi ręcznymi i karabinami gotowymi do strzału z okrzykiem »stój, wylezaj, a to ubjem na miestie«. Opierać się, czy wyjść – rezultat ten sam, bo wszystko stało się tak błyskawicznie, że obrona z samochodu była zupełnie niemożliwa. Pierwszy wysiadł kapitan, za nim ja, a w końcu mąż, szofer i pomocnik. Zostaliśmy otoczeni od razu. Przed każdym z nas stał jeden bandyta z granatem przy twarzy, a drugi z wycelowanym karabinem, zaś dwaj komisarze poczęli nas rewidować, przede wszystkim mnie, potem kapitana [adiutanta] i męża. Zabrali nam wszystko: ubranie, pieniądze, wszelkie drobiazgi, a nawet zepsutą zapalniczkę kapitana”.

Wilczyńska zdążyła jeszcze pożegnać się z mężem, po czym została odprowadzona do pobliskiej stodoły. Kilka minut później, w ciszy, jaka zapadła po karabinowej salwie, otwarły się drzwi i do rąk generałowej trafiła walizka męża obwiązana jego generalskim akselbantem. Kobieta chciała wydostać się z zamknięcia, ale została powstrzymana przez inne osoby uwięzione w budynku. Wkrótce na zewnątrz rozgorzała walka, w pobliżu padały pociski – to jakiś zabłąkany oddział polski ostrzeliwał pozycje wroga.

Kiedy Wilczyńskiej udało się wreszcie opuścić stodołę, po sowieckich czołgach nie było śladu: „Wybiegłam […] mimo protestów i gróźb, i już z daleka zobaczyłam dwie ciemne plamy na polu pod krzakami. Biegłam szybko przez mokradła, a za mną wybiegł jeden z mężczyzn ze stodoły. Wiedziałam już, że tam leży mój mąż i jego adiutant, lecz miałam […] nadzieję, że może jeszcze żyją, może są tylko ranni. Niestety, widok, który ukazał się moim oczom, była tak okropny, że nie miałam sił iść dalej. W oczach mi wszystko tańczyło. W tym momencie mężczyzna, który szedł za mną, chciał mnie zawrócić, a pozostali wołali z daleka, żeby nie zbliżać się do leżących, bo bolszewicy mogą nas za to rozstrzelać. To mi dało siły i energię do opanowania nerwów. Nie, nie, krzyknęłam – ja go muszę zobaczyć, muszę podejść blisko, bo go tak nie zostawię tutaj! Wyrwawszy się z rąk trzymającego mnie pobiegłam naprzód, lecz siły znowu mnie opuściły. Nie mogłam znieść tego widoku”.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Śmierć generała (1)

gen. J. Olszyna-Wilczyński (źródło: Wikipedia)


Zbryzgana krwią rogatywka generała brygady Józefa Konstantego Olszyny-Wilczyńskiego miała być publicznie pokazywana w Grodnie we wrześniu 1939 roku. W przypisie do trzeciego rozdziału wspomnień Grażyny Lipińskiej znalazłem trudną do zweryfikowania informację o „mitingu”, na który Sowieci spędzić mieli ludność okupowanego miasta, by powiadomić ją o śmierci dowódcy Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Grodno”.

Tak to musiało wyglądać w czasach wojen plemiennych – agresor, chcąc ostatecznie zdławić opór przeciwnika, triumfalnie unosi w górę święty totem tubylców, potrząsa nim, wreszcie rzuca na ziemię i depce. W ten sposób dopełnia się dzieło symbolicznego poniżenia pokonanych. Z gardeł nieokrzesanych wojowników dobywa się tryumfalny ryk, który przechodzi w szczekliwy rechot, by zakończyć się gremialnym śpiewem – hymnem zwycięstwa. Likwidatorzy dawnego porządku, prawodawcy nowego świata wirują wokół ogniska. Totem ląduje na stosie, liżą go języki ognia. Ludność tubylcza rozchodzi się w ciszy, rozpływa w nocnym mroku, powraca do swoich niewolniczych zatrudnień.


Akselbant czy postronek?


O czapce generalskiej nie ma ani słowa w relacji żony generała. Alfreda Olszyna-Wilczyńska, która towarzyszyła mężowi w drodze ku granicy polsko-litewskiej, wspomina jedynie o walizce i sznurze generalskim. Jest tu jeszcze mowa o „rzeczach” dowódcy SGO „Grodno” i o jakimś pudełku papierosów: „półprzytomna chwyciłam walizkę, zaczęłam ją rozwiązywać i przerzucać rzeczy męża, które pomieszane były z rzeczami adiutanta. Na pudełku od papierosów i neseserze męża były krwawe plamy”. Walizkę czy neseser przyniósł do stodoły, w której zamknięto generałową (dołączyła do kilkunastu jeńców spędzonych tu, zanim buick Józefa Konstantego Olszyny-Wilczyńskiego wyjechał z Sopoćkiń), jeden z sowieckich sołdatów. Bagaż był związany sznurem generalskim.

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy to sam generał przewiązał walizkę sznurem, czy uczynił to rosyjski czołgista. Kwestia do rozstrzygnięcia: czy Olszyna-Wilczyński mógł podróżować w mundurze galowym (chyba jedynie do takiego stroju zakładano ozdobne sznury)? Jeśli tak, Sowieci musieliby mu zedrzeć sznur, aby związać neseser. Ale po co by mieli wiązać? Może walizka otworzyła się, a „rzeczy” wysypały ze środka (podczas pośpiesznego wkładania ich z powrotem pudełko papierosów mogło wpaść w kałużę krwi rosnącą wokół generalskiej głowy). Do pomyślenia jest również odmienny przebieg wydarzeń. Walizka rzucona na ziemię otwiera się, wysypują się z niej ubrania (wśród nich srebrzysty sznur) i inne przedmioty. Sołdat chwyta pudełko papierosów, ma zakrwawioną rękę, tą ręką wyjmuje sigarety dla siebie i kolegi (po ciężkiej robocie dobrze jest zaciągnąć się dobrym tytoniem), zapala, wkłada pudełko do walizki, próbuje ją zamknąć, ale nienajlepiej mu to idzie, chwyta więc sznur i wiąże.

Akselbanty (z języka niemieckiego: taśmy naramienne) zaczęto nosić w wojsku polskim jeszcze w wieku siedemnastym. Szybko stały się znakami wysokiej szarży. W II Rzeczypospolitej akselbant generalski składał się z dwóch srebrnych „warkoczy” i, jak podaje wydany w PRL-u Leksykon wiedzy wojskowej, był traktowany jako „odznaka gotowości do spełnienia rozkazu”.

W rękach bolszewickich sznur generalski Olszyny-Wilczyńskiego zmienił się w zwykły powróz, w postronek do wiązania betów. W owej semantycznej przemianie ujawniał się wojenny zamysł Stalina, odsłaniał się sowiecki projekt „nowej” Polski, w której to, co „pańskie”, „burżuazyjne” i „reakcyjne”, zostaje unieważnione i zastąpione tym, co „rewolucyjne”, „ludowe” i „postępowe”.

Generał bez armii


Jak się trafia do świata sowieckiego? Świat sowiecki przychodzi nieproszony. Jednego dnia go nie ma, drugiego jest. Niczym fala powodziowa lub trąba powietrzna, po przejściu których krajobraz niby pozostaje ten sam, ale niemal wszystko się w nim zmienia. Odwracają się znaki, porzucają swoje znaczenia. Ludzie zbędni znikają, na ich miejsce przychodzą inni. Zapewniają, że teraz będzie lepiej, że u nich „wsiego mnogo”, że ten tutaj kraj zamieni się rychło w ziemię sprawiedliwości, w krainę mlekiem i miodem płynącą. Nie możesz im nie wierzyć, bo wyparujesz, wsiąkniesz w czarnoziem lub glinę, jak wyparował i wsiąkł były polski generał Józef Konstanty Olszyna-Wilczyński. (Znikanie takie dokonuje się również w sferze symbolicznej – po ludziach zapada głuche milczenie, np. w ważnej pracy Wojsko Polskie 1939–1945, wydanej w Warszawie pięć lat przed Okrągłym Stołem, brak informacji na temat Zgrupowania „Grodno”, którego dowódcą był właśnie Olszyna-Wilczyński).

Zanim ta nowa rzeczywistość zapanuje niepodzielnie, fundamenty dotychczasowego porządku zostają unieważnione. Tysiące ludzi, również żołnierze, podoficerowie i dowódcy, zmieniają miejsca pobytu, poszukując zasady organizującej, czegoś, czego można by się uchwycić, co potwierdziłoby ważność ich funkcji i zasadność działań, jakie podjęli. Żądają rozkazów, domagają się jednoznacznych wytycznych. Jeśli słyszą coś, co nie zgadza się z ich osobistym oglądem spraw, próbują protestować – dyskutują, perswadują, podają argumenty.

7 września Olszyna-Wilczyński otrzymał rozkaz podporządkowania Zgrupowania „Grodno” generałowi Młotowi-Fijałkowskiemu, dowódcy Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew” – ale do Fijałkowskiego rozporządzenie Śmigłego-Rydza nie dotarło. Następnego dnia do Grodna telefonował pułkownik Józef Jaklicz, drugi zastępca szefa Sztabu Głównego polskiej armii. Przekazał m.in. rozkaz ewakuacji wojska w kierunku południowym: „1) Wszystkie władze administracyjne na wschód od linii Grodna, a więc na całej Wileńszczyźnie, pozostają na miejscu. Pan generał z całą swoją grupą »Grodno«, pułkiem KOP broniącym Puszczy Augustowskiej i garnizonem Osowiec wycofa się w ogólnym kierunku na Brześć... Proszę pana generała o zrobienie wszystkiego co możliwe, aby uchwycić łączność z gen. Młotem i łącznie z nim przeprowadzić tę akcję odwrotową... […] Pan marszałek zdecydował dodatkowo, że władze aministracyjne z Grodna mogą się wycofać łącznie z panem generałem”. Olszyna-Wilczyński był zaskoczony, nie spodziewał się takiego kierunku ewakuacji, informował, że oddziałom przezeń dowodzonym brak taborów i kuchni polowych. Kiedy tego samego dnia w godzinach popołudniowych rozmawiał z podpułkownikiem Tadeuszem Tabaczyńskim najdelikatniej jak to możliwe skomentował decyzję Naczelnego Wodza dotyczącą odcinków obrony „Augustów” i „Osowiec”: „tak – to smutne” – miał powiedzieć. O siedemnastej ponownie telefonował Jaklicz – odwrót powinien zostać przeprowadzony nie pieszo, ale przy użyciu składów kolejowych. Rozpoczęto ewakuację. 9 września zmieniono jednak decyzję – planowany „zwrot zaczepny” gen. Młota-Fijałkowskiego miał otrzymać wsparcie odcinków „Osowiec” i „Wizna”. Z oddziałami tymi nie było już komunikacji, trwał załadunek części wojska do składów kolejowych. Niespójne okazały się rozkazy dotyczące dowodzenia. Rozkaz o wyjeździe Olszyny-Wilczyńskiego razem z ewakuowanymi jednostkami cofnięto – generał miał pozostać w Grodnie.

11 września polecenie ewakuacji wszystkich większych oddziałów wydano ponownie. Olszyna-Wilczyński nie chciał się na to zgodzić, zażądał osobistej rozmowy ze Śmigłym-Rydzem. Marszałek rozwiał jego wątpliwości: „Panie generale, rozkaz, który Pana tak zadziwił, musi być przez Pana jak najszybciej wykonany. Wymaga tego ogólna sytuacja strategiczna, której Pan nie zna. […] Wszystkie oddziały z Grodna przedstawiające wartość bojową, organizacyjną lub uzbrojeniową, jak również i całę uzbrojenie i zapasy amunicji i umundurowania mają być odtransportowane. Zgrupowanie »Augustów« i zgrupowanie »Osowiec«, jeżeli tylko możliwe, winno być odtransportowane”. Olszyna-Wilczyński wraz ze swoim sztabem powinien pozostać na miejscu. Po zakończeniu załadunku ma się zameldować u generała Franciszka Kleeberga w Pińsku, gdzie zostaną mu przekazane kolejne decyzje Naczelnego Wodza.

Głównodowodzący Okręgu Korpusu „Grodno” stawał się w ten sposób wodzem bez wojska.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).