wtorek, 24 stycznia 2012

Zaproszenie do Pisza


  

W kwietniu br. po raz dziewiąty odbędzie się Festiwal "Pisz i Śpiewaj Poezję"
Poniżej podstawowe informacje od organizatorów. 
Serdecznie zapraszam do Pisza!



Turniej Jednego Wiersza o Srebrną Monetę K.I. Gałczyńskiego 


Burmistrz Pisza, Piski Dom Kultury i Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Piszu zapraszają do udziału w Konkursie Jednego Wiersza o „Srebrną Monetę Gałczyńskiego”, który odbędzie się w ramach IX Festiwalu „Pisz i Śpiewaj Poezję”, 20 kwietnia  2012 roku, w Kawiarence Artystycznej PDK, o godz. 19.30. Formuła konkursu jest otwarta; może wziąć w nim udział każdy, bez względu na to, w jakim jest wieku, jakie ma obywatelstwo, do jakich stowarzyszeń twórczych przynależy  i jaki ma dorobek literacki. Wiersze oceniać będzie jury w składzie: Przemysław Dakowicz, Wojciech Gawłowski, Jarosław Jakubowski, Krzysztof Kuczkowski (przewodniczący), Wojciech Kudyba.  Fundatorem nagrody jest burmistrz Pisza.  Pierwszym 10 autorom spoza regionu warmińsko-mazurskiego organizator zapewnia nocleg w hotelu szkolnym. Zgłoszenia przyjmuje Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Piszu – tel. 87 423 27 97 e-mail: mgbppisz@wbp.olsztyn.pl.


Warsztaty Poetyckie

Organizatorzy IV Spotkania Laureatów Ogólnopolskich Konkursów Poetyckich i Poezji Śpiewanej w Piszu zapraszają wszystkie osoby zainteresowane rozwojem swojej twórczości poetyckiej do udziału w warsztatach, które odbędą się w dniach 19-21 kwietnia 2012 roku. Proponujemy kilkanaście godzin pracy nad Waszymi tekstami. Warunkiem uczestnictwa jest przesłanie do organizatorów krótkiej informacji o sobie i swoich zainteresowaniach oraz kilku własnych utworów. Prosimy o podanie dokładnego adresu miejsca zamieszkania, kontaktu telefonicznego i ew. mailowego. Spośród nadesłanych zgłoszeń zostannie wyłoniona 21-osobowa grupa, która weźmie udział w warsztatach.


Organizator Gwarantuje:
1.Spotkania o charakterze warsztatowym (praca w zespołach 7 osobowych). Prowadzenie:

Przemysław Dakowicz – poeta, eseista, krytyk literacki, pracownik naukowy Katedry Literatury i Tradycji Romantyzmu Uniwersytetu Łódzkiego oraz wykładowca literatury współczesnej na Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Wydał trzy zbiory poezji (ostatnio: Place zabaw ostatecznych, 2011), książkę krytycznoliteracką Helikon i okolice. Notatki o poezji współczesnej (2008) i rozprawę Lecz ty wspomnisz wnuku. Recepcja Norwida w latach  1939-56. Recz o ludziach , książkach i historii (2011)

Krzysztof Kuczkowski – poeta, autor szkiców i recenzji literackich, redaktor naczelny dwumiesięcznika literackiego „Topos”, przewodniczący jury licznych ogólnopolskich konkursów poetyckich. Organizator Festiwalu Poezji w Sopocie. Autor trzynastu tomów poezji (ostatnio: Wiersze [masowe]  i inne, 2011). Laureat nagrody prezydenta Sopotu „Sopocka Muza”, odznaczony przez ministra kultury Srebrnym Medalem „Gloria Artis”. Członek gdańskiego oddziału SPP. 

Wojciech Kudyba – poeta, krytyk, literaturoznawca; prof. w Katedrze Literatury Współczesnej Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Laureat konkursów poetyckich im. R.M. Rilkego, im. K.I. Gałczyńskiego , nagrody Fundacji im. J.S. Pasierba, wyróżniony nagrodą im. Józefa Mackiewicza. Wydał sześć tomików poezji (ostatnio: Gorce Pana [2007] - książka wyróżniona Nagrodą Literacką im. Józefa Mackiewicza - oraz Ojciec się zmienia [2010]). Członek krakowskiego oddziału SPP.    

2.Udział we wszystkich imprezach festiwalu; spotkaniach autorskich, recitalach, turnieju jednego wiersza, koncertach laureatów, koncertach  gwiazd. 
3. Zakwaterowanie w hotelu szkolnym w pokojach 2-,3-osobowych. Wyżywienie i dojazd we własnym zakresie.
4. Z nadesłanych ofert organizator dokona wyboru 21 najlepszych.

Zgłoszenia prosimy przysyłać do 1 kwietnia 2012  roku na adres:
Miejsko-Gminna  Biblioteka Publiczna, Pl. Daszyńskiego 7a, 12-200 Pisz. Z dopiskiem „warsztaty poetyckie”. Więcej informacji od 15 lutego 2012 roku pod adresem www.festiwalpoezji.pisz.pl

Organizatorzy:
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Piszu, Piski Dom Kultury.

niedziela, 22 stycznia 2012

Rozmowa o poezji Juliana Kornhausera (2)


Nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Opolskiego ukazała się właśnie antologia tekstów krytycznych poświęconych twórczości Juliana Kornhausera Było nie minęło.  
Poniżej druga - nieco rozszerzona w stosunku do wersji drukowanej - część rozmowy z Wojciechem Kassem na temat Kornhauserowskich Ciosów.




Przemysław Dakowicz: W jednej ze swoich książek Kornhauser pisze o sytuacji konfrontowania się poety z czytelnikiem w sytuacji publicznego czytania wierszy. Jego słowa będą, jak sądzę, dość dobrze współbrzmieć z dotychczasowym tokiem naszego rozumowania, dlatego pozwól, że przytoczę obszerniejszy fragment: „Między poetą a publicznością powstaje dziwny konflikt. Kiedy czytelnik obcuje z książką najczęściej zapomina o autorze. Autor nie jawi mu się jako ktoś konkretny, jako osoba z krwi i kości. W czasie spotkania autorskiego poeta z kolei traci swoją, zdawałoby się, przyrodzoną niezależność; bo musi wyjść naprzeciw oczekiwaniom słuchaczy, których nigdy wcześniej nie rozpoznawał jako swoich czytelników. Stojąc twarzą w twarz z publicznością, poeta nie wie, czy jego zapisane wcześniej słowa, ukrywające się w książkach, […] były przez nią kiedykolwiek zaakceptowane, przyswojone, odczytane. Ta wątpliwość rodzi w nim uczucie roztargnienia, a nawet konsternacji. Jest bowiem zmuszony do odegrania roli, w której wcale nie czuje się pewny. Ma grać kogoś, kim w istocie nie jest. Przecież jest powołany do czegoś zupełnie innego. Przede wszystkim do uwznioślania swojej samotności. Być poetą znaczy być samotnym do takiego stopnia ontologicznego napięcia, aby w samotności uczynić wizerunek świata. Rzucony w objęcia nieznanej sobie i w gruncie rzeczy tajemniczej publiczności, chcąc nie chcąc zmienia swoją samotność w widowisko. Staje się przedmiotem do oglądania, głosem do słuchania, wystawia się na pastwę złych języków. Występuje jako osoba steatralizowana, nie zaś jako twórca samotności. To powoduje, że ubiera się w szaty odświętne, często sprzeczne z własną naturą. Występuje, a nie »jest«” (J. Kornhauser, Postscriptum. Notatnik krytyczny, Kraków 1999, s. 174–175).
Poeta jako „twórca samotności”! W Ciosach chodzi właśnie o to — tylko pozostając sam ze sobą, zyskujesz szansę na osiągnięcie artystycznej doskonałości. Jeśli zbyt prędko wychodzisz na „plac”, tracisz kapitał dojrzałości gromadzony w trudzie i mozole. Jedynie ślęczącym nad białą kartą w pustej izdebce dana jest szansa sporządzenia „wizerunku świata”. O poecie publicznie prezentującym własne (u)twory powiada Kornhauser: „Ma grać kogoś, kim w istocie nie jest”. A kiedy jest tym, kim „jest w istocie”? Kiedy pracuje nad wierszem. Czynność spisywania istnienia (powtarzam: przedsięwzięcie absurdalne, niedające gwarancji powodzenia) ociosuje, ogołaca, pozwala pozbyć się masek i stanąć w świetle prawdy. Poeta staje się (o)sobą, kiedy przebywa w od-osobnieniu. Właśnie owa, wyłożona w Ciosach, na wskroś personalistyczna koncepcja twórczości literackiej najbardziej do mnie przemawia.
Mówisz o archetypie poety, o bezimiennym, mającym gdzieś sławę i powodzenie w „świecie”. Wiedzie go wewnętrzny głos, który stanowi spoiwo między nim, a tym, co postrzega, w czym uczestniczy, można by rzec najprościej: z życiem. Czy ktoś taki jest dziś do pomyślenia? Czy w ogóle można sobie wyobrazić twórcę, który nie chce się konfrontować z odbiorcą? Myślę, że nie, bo wszelka działalność artystyczna jest wstępem do rozmowy, wymaga obecności drugiego człowieka, gotowego do podjęcia wątku. Inna rzecz, że mechanizmy współczesnego rynku wydawniczego rządzą się innymi prawami — chodzi o to, by wypromować i sprzedać „produkt”. Ale sytuacja rozmowy między poetą, nawet dobrze „się sprzedającym” i nagradzanym, a rozumiejącym czytelnikiem, ostatecznie pozostaje niezależna od mechanizmów rynku. Dialog jest albo go nie ma.

Wojciech Kass: Poezja to najbardziej solistyczna ze sztuk i najbardziej intymna. Powinna być pisana z duszy, z całej duszy. Ta najprawdziwsza poezja nie jest kierowana do abstrakcyjnego czytelnika, do masowego, statystycznego odbiorcy, chce przekonać do siebie góra kilka dusz, ona idzie z duszy do duszy bo w duszy jest człowiek, w niej go znajdujesz. Jeśli sądzisz, że znajdziesz go, że podziewa się gdzie indziej, to się mylisz. Cała reszta do nakłady i rozliczenia, ilość sprzedanych egzemplarzy, statystyczny odbiorca, diabelska ekonomia wciąż kalkulująca opłacalność i zysk. Tymczasem, jak sam zauważyłeś, istotą zapisywania powinna być bezinteresowność. A jej różne formy i postacie rozstrzygają się w samotności, w od-osobnieniu.  Mówisz o dialogu, ale co jest jego rdzeniem? Rozmowa ja do ty, osoby do osoby, Gałczyński gdzieś pisze, że prawdziwa kultura jest przy świeczce. A więc kultura rozmowy, dialogu, wymiany słów między dwojgiem, czworgiem, których twarze obejmuje światło świec. A dalej, co jest dalej? Ocean innych, najczęściej zahukany, hałaśliwy, rozchwiany, falujący, sztormujący. Słowem niepochwytny i zagłuszający sam siebie żywioł, wyzbyty konkretności i podmiotowości.  

PD: A jak myślisz, czy w kontekście Ciosów możemy mówić o ważności poety jako Osoby? Czy można traktować literaturę w ten sposób — jako intymną mowę konkretnego człowieka do innego konkretnego człowieka? I jeszcze: jak powinien być wyposażony ten, kto rozpoczyna dialog? Co jest warunkiem dobrego kontaktu, umożliwiającym ominięcie rozmaitych raf? Jak uniknąć „gryzienia, kopania, złorzeczenia”?

WK: A czy w kontekście Ciosów da się mówić o innych, którzy szukają tych z pierwszych stron gazet, jako o osobach? Co do traktowania literatury — czy nie wywodzi się ona z bezpośredniej i intymnego szeptu, matki piastunki do dziecka, z guślarskich zaklęć i dialogu ze zmarłymi, z szamańskich widzeń i wizji, z mamrotań znachorki do chorego, z rozmów człowieka z Bogiem, z mowy snów, przyrody; zwierząt, wiatrów, piorunów? Jak uniknąć „gryzienia, kopania, złorzeczenia”? Nie gryźć, nie kopać, nie złorzeczyć, bo wtedy mniej się jest dla innych i niewiele widać, a ciosy gromadzą się wkoło jak cienie. 

PD: Masz rację, odpowiedzi na wszystkie moje pytania są aż nadto proste! Wskazując takie a nie inne źródła poetyckiej mowy (ciekawym, czy zgodziliby się z Tobą „luminarze” współczesnej poezji, zwłaszcza ci z najmłodszego pokolenia) zdajesz się potwierdzać moje głębokie przekonanie o elementarnej relacji zadzierzgającej się między autorem dzieła i jego odbiorcą. Inna rzecz, że idziemy tu w poprzek dwudziestowiecznej teorii literatury, uśmiercającej autora i odsyłającej do lamusa wszelkie modele lekturowe, które koncentrują się na czymś innym niż sam tekst. Broni nas jedynie to, że Kornhauser postrzega rzecz podobnie — tak interpretuję kilka ustępów z jego krytycznoliterackich prac. Najciekawiej przedstawia się to bodaj w rozważaniach poświęconych Mickiewiczowi. Kornhauser pisze o lirykach lozańskich: „czytam [je] jako coś nietypowego i nie skłamanego: z jednej strony jako wyraz osobistej klęski, zapis jednostkowego, niepowtarzalnego doświadczenia, a z drugiej jako metaforę ludzkiego losu” (J. Kornhauser, Postscriptum. Notatnik krytyczny, s. 152). W Sonetach krymskich dostrzega „autentyzm i głębię przeżycia” (tamże, s. 151). Jeśli dodamy, że wspomniane wiersze Mickiewicza ceni najbardziej, nie będzie chyba powodu, by wątpić, że Kornhauser zaakceptowałby przyjęty przez nas model czytania. A zatem — poeta i odbiorca, którzy wchodzą w najnormalniejszą relację interpersonalną?
Inna rzecz, że Ciosy traktują raczej o komunikacyjnym fiasku, wynikającym z niedostatecznego zrozumienia własnej roli przez poetę. Jak sądzisz, kim jest poeta z wiersza Kornhausera?

WK: Przemku, gońmy teorie od gospodarstwa poezji. Większość z nich nie liczy się z rzeczywistością, obnosi się ze swoim racjami i bardziej dzieli to, co złączone niedocieczonymi wiązadłami, niż łączy. Tak, ideologie i teorie dzielą. Na nie jednak jestem wyjątkowo odporny. Za to rzeczywistość, która we wszystkim mnie przerasta, od niej chciałbym brać najwięcej, od niej, która jest cudem i przypadkiem. Za to mądre książki, nie te będące przeciw duszy świata (och ile takich jest!) ale te, które rzucają na mnie dyskretny urok mówiąc o tym, co w życiu ukryte, a co wyświetla się przez uczucia i sny. Poeta z wiersza Kornhausera to „fajny gość”, ale rozdarty, poobijany, mocno nieszczęśliwy. Czy może być z kimś innym, porywając się na tajemnicę życia i słowa, na prawdę o sobie, o losie? Lew Szestow pisał o naturze prawdy, że utrudnia ona obcowania międzyludzkie, zwłaszcza za pośrednictwem słowa: „Każdy może ją znać dla siebie, ale po to, żeby wejść w związki z bliźnimi, musi wyrzec się prawdy i przyjąć jakiekolwiek umowne kłamstwo”. Na tej linii rozstrzyga się fiasko komunikacyjne. Ludzie wolą wyobrażenia o sobie i świecie niż prawdę. Wolą własne i wzajemne brednie, które przychodzą im łatwo i bez większych konsekwencji. A słowa prawdy, te ranią i co ciekawe, zrywają więzi zbudowane na wyobrażeniach. Z kolei ty mi powiedz kim lub czym jest papierowy łabędź, który spogląda sennie z wiersza Kornhausera?    

PD: Na twoje pytanie najlepiej byłoby odpowiedzieć: tworem z papieru. Łabędź jest tworem z papieru, podobnie jak znakomita większość produkcji poetyckiej. Gdy wiersz zatrzymuje się na języku i tylko do języka odsyła, gdy brak mu wiary, gdy jest chełpliwy i samowystarczalny, pozostaje papierowym ludkiem, ekstrawaganckim miotem mieszaczy słów. To pierwsza próba wyjaśnienia. Druga związana jest z rzeczownikiem „bezinteresowność”, który odmienialiśmy tu przez wszystkie przypadki. Podobnie jak wielbiciel origami, poeta „zabija czas” poświęcając się czynności, która pozornie pozbawiona jest sensu. Przesiewa słowa przez sito własnego serca i umysłu, wpuszcza jej w swój krwioobieg, oddycha nimi i pozbywa się ich wraz z wydzielinami własnego ciała. Mógłby w tym czasie uszczelnić przeciekający dach lub wyjść na spacer z dzieckiem. Ale on woli trwać przy biurku. Jeśli patrzy uważnie w siebie, może dostrzec prawdy niedostępne innym śmiertelnikom, a wtedy dokonuje się cud — poszerza się przestrzeń, w której dane mu jest się poruszać (płaska kartka zyskuje trzeci wymiar). Ale to nie koniec pracy. Łabędź musi być wydany na całopalenie. Poeta winien przygotować się na ofiarowanie własnego tworu płomieniom. Poezja to uchylenie okna w przedziale pociągu, otwarcie się na płonący horyzont.
Powiadasz, że bohater Korhnauserowskiego wiersza jest „rozdarty, poobijany, mocno nieszczęśliwy”. Myślę, że można mówić o dwuwymiarowości tej postaci. Jest ona, po pierwsze, anty-wzorcem — to ktoś, kto dobija się do wrót świata, kto chce zobaczyć własne odbicie w oczach innych, kto domaga się uznania. Wtedy jest jak łucznik mierzący na raz do dwóch celów, przestrzelający podwójnie. Ale przecież — to drugi wymiar owej persony —wyjście na zewnątrz jest wpisane w każdy akt twórczy. Żaden piszący nie jest doskonale wolny od tego rodzaju skłonności. Gdyby był wolny, nie musiałby zajmować się literaturą, reperowałby dach lub wydeptywał nowe ścieżki w lesie. Co zatem chce nam powiedzieć Kornhauser jako autor Ciosów? Może tylko tyle, że trzeba przejść przez piekło samoudręczenia, trzeba wymierzyć wiele ciosów i równie wiele przyjąć, by stać się twórcą w pełni dojrzałym, zdolnym do dźwigania brzemienia nieuleczalnej samotności?

WK: Piekło samoudręczenia to kara. Pewna młoda i zdolna poetka powiedziała mi, że pisze wiersze, a potem wysyła je na konkursy, gdyż pragnie zwycięstwa, sukcesu. Wykształciła swoisty węch do jurorów, potrafi — jak to ujęła — pisać pod ich upodobania. Znany tobie Richard Roch OFM pisze, że „spodziewając się zdobycia nagrody, ponosimy karę”. Prędzej czy później przekona się o tym każdy czciciel sukcesu i honorów, dziedzińców i aren. Nie myśl, że moralizuję, raczej siebie egzorcyzmuję. Zdarza mi się warczeć i wymierzać ciosy. Słyszeć warczenie i dostawać ciosy.
Wiersze podobnie jak ludzie mają własną drogę. Więcej, mają los, którego nie da im się zaplanować. Wszelkie próby ułatwiania tej drogi, projektowania losu kończą się żałośnie. Niezależnie, wiersz żywotny „wyposażony w krwiobieg, układ oddechowy i serce” i to samo poruszający w napotkanym odbiorcy, taki wiersz ma przed sobą długą drogę z przygodami, przez ludzi i krajobrazy, ma szanse na wzór własnego losu.

PD: Habent sua fata libelli… Wiersze pisane w ciszy, wiersze rzeczywiście oddychające, żywe zazwyczaj odnajdują drogę do czytelnika. Wybacz, że w tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. W polskiej kulturze emblematycznym poetą niedocenionym, przez pół życia dobijającym się o uznanie, ostatecznie zaś zapomnianym i oddanym przez rodzinę do przytułku, jest przywoływany przeze mnie na początku rozmowy Cyprian Norwid. Ciosy mogłyby być wierszem o Norwidzie, ponieważ przeszedł on w życiu wszystkie fazy mocowania się z sobą i światem opisane przez Kornhausera. Kiedy wyjeżdżał z paskiewiczowskiej Warszawy, nie był pisarzem anonimowym — jego liryki cieszyły się wśród publiczności dużym powodzeniem, brylował na salonach, pisali o nim najważniejsi krytycy. Przyjaciele żegnali go jako wieszcza, jeden z nich recytował wtedy wiersz własnego autorstwa kończący się słowami „Już wiek twój idzie / Orle Norwidzie”. Na emigracji ta tendencja wznosząca przez jakiś czas się utrzymywała — Norwid był bardzo pozytywnie postrzegany przez działaczy Hotelu Lambert, poznał Mickiewicza, z którym starł się we wstępnej fazie formowania Zastępu Polskiego, zaprzyjaźnił się za to z Krasińskim. Przyjaźń ta prędko zaczęła się jednak przeradzać we własne przeciwieństwo. Młody poeta irytował hrabiów Krasińskiego i Cieszkowskiego niezależnością sądów, nadmiernym — ich zdaniem — poczuciem niezależności i brakiem artystycznej pokory. Zarzucali mu, że pisze „ciemno” i próbowali przerobić na własną modłę. Ale Norwid wiedział swoje. Choć nie doszedł jeszcze do pełni swoich pisarskich zdolności, zdawał już sobie sprawę, że jego własna droga poetycka musi się różnić od drogi, którą szli poprzednicy. Począł więc gryźć i kopać. Po spotkaniu z Norwidem i Cieszkowskim w październiku 1850 Krasiński donosił w jednym z listów: „rozwściekł się na nas obu [tzn. na Krasińskiego i Cieszkowskiego], żeśmy tej jesieni szczerą prawdę mu powiedzieli, prosząc o jasność” (cyt. za: Z. Trojanowicz, Z. Dambek, Kalendarz życia i twórczości Norwida, t. 1: 1821–1860, Poznań 2007, s. 407). Norwid odbierał uwagi starszych przyjaciół jako atak na własną pisarską niepodległość i trwał przy swoim. Pisał do Cieszkowskiego: „Mój Panie drogi, jak ja zasłabnę tak, że będę chciał pokazać czynem, o co idzie naszej publiczności, to napiszę i wydrukuję książkę, która trzech tygodni na składzie w księgarniach nie zostanie, ale którą rozkupią bardzo prędko!!” (tamże, s. 432). Spójrz, mamy tu przecież dylemat przedstawiony w wierszu Kornhausera. Pragnieniem prawdziwego poety jest pozostać wiernym sobie i być czytanym! Ale taki przywilej przypada w udziale nielicznym. Pozostali stają przed wyborem: kapitulacja wobec świata (gra o sławę i powodzenie, wydawanie książek, które „sprzedadzą się” w ciągu „trzech tygodni”) lub gorzka samotność artystyczna. Jak wielu stać na decyzję o pozostawaniu poza obiegiem czytelniczym i cierpliwe oczekiwanie na odmianę losu, na to, że znojna praca zacznie przynosić efekt w postaci realnego wpływu na kształt literatury? Norwid próbował przez całe życie przebić się do tego, co dziś nazwalibyśmy „głównym nurtem”, jak każdy — chciał być czytany. Vade-mecum zaplanował jako kamień węgielny poetyckiego przewrotu w polskiej literaturze! A jednak przewrót nie nastąpił — nie znalazł się wydawca, który chciałby te wspaniałe wiersze wydać. Jeszcze walczył, ale miał coraz mniej sił, popijał, nie dojadał, biedował. Jan Rosen, młody malarz, który odwiedzał Norwida w Paryżu w latach siedemdziesiątych XIX w. pozostawił taką charakterystykę poety: „Mieszkanie jego przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy: brud i złe powietrze panowały tam niepodzielnie. Sam Norwid, stary już wówczas i bezzębny, równie niechlujny na sobie, jak wokoło siebie, gwizdał przeraźliwie mówiąc i ział napojami wyskokowemi, których, jak wiadomo, używał i nadużywał. […] Jak niemal wszyscy współcześni […] nie czytałem dzieł Norwida za życia jego i szczerze wyznaję, nie odczuwałem dla niego sympatji, nie odbierałem też w obcowaniu z nim wrażenia wielkości ducha, które pozwoliłoby mi było zapomnieć o ujemnych stronach osobowości jego. […] Myślę, że ten brak dbałości o zewnętrzny wygląd, ta oczywista niechlujność na nim i wokoło niego, przyczyniać się musiały niechybnie do niepowodzeń jego” (J. Rosen, Wspomnienia 1860–1925, spisała A. Leo, Warszawa 1933, s. 66–67). Norwid trafił wreszcie, jak wiadomo, do Domu św. Kazimierza, czyli do emigranckiego przytułku dla starców, gdzie każdego dnia stykał się z ludźmi złamanymi przez życie, nękanymi przez choroby i poczucie przegranej. A jednak był jeszcze zdolny wznieść się ponad osobistą i artystyczną tragedię, pisząc rzeczy tak znakomite, jak wiersz Do Bronisława Z.!
Dlaczego aż tyle miejsca poświęcam Norwidowi? Bo sądzę, że jest to jeden z tych nielicznych poetów, którzy nie poddali się ciśnieniu mechanizmów rządzących życiem literackim. Walczył, rozdawał ciosy i był okładany, ale do końca pozostał wierny sobie. Czy dzięki temu — by użyć formuły Kornhausera — coraz bardziej „był dla siebie”, czy „dla innych”? Jak sądzisz, czy poeta z Ciosów to ktoś, kto przypomina Norwida?

WK:  Już wcześnie pytałem, czy można być z innym, innymi porywając się jednocześnie na tajemnicę życia i słowa, własnego losu i losu słów, na prawdę o sobie i prawdę słów? Analogicznie, czy można być wiernym sobie, jednocześnie służyć ideologii, teorii, polityki, doktryny państwowej, partii, władzy, show biznesowi, ekonomii, koterii, salonowi, towarzystwu, środowisku, układom, tym wszystkim powiązaniom ze światem i ludźmi, które w gruncie rzeczy opierają się na kłamstewkach (co najwyżej na ćwierć prawdach), manipulacjach, wzajemnych gierkach, podchodach, wojenkach, kalkulacjach, machinacjach? Norwid? Tak, pewnie tak. Wiesz, właściwie to nic na tym świecie nie jest twoje, do ciebie nie należy, prócz rzeczy jednej, fundamentalnej i niezbywalnej, czyli własnej prawdy. Tylko ona jest naprawdę twoja. 

P.D: Sándor Márai napisał gdzieś, że wszystko, co uznajesz za swoje, własne, nad czym chciałbyś władać, jest złudą, może pęknąć jak bańka mydlana. Naprawdę twoja jest tylko praca. Norwid, ten ideolog sztuki-pracy zgodziłby się z nim. Tylko poprzez wysiłek i znój poeta może dojść do głębokiej samoświadomości.

WK: Kant powiedział.: „To, co w życiu najlepsze to tylko zmęczenie i praca”. Twoimi więc, prawdziwie twoimi są praca, zmęczenie i prawda. Łączą je ukryte, mocne wiązadła. Ale czy własna prawda, której kształt zależy od tego, ile pracy włoży się w jej docieczenie, ile mezaliansów ze światem się odrzuci, której artystyczną formę wybija się w głębokiej samotności, w dystansie do spraw ludzkich oraz warunków, układu i dyskusyjnych rozwiązań podsuwanych oraz dyktowanych przez świat, czy ta prawda nie służy innym, nie wspomaga ich, nie wyzwala?  

PD: Służy, wspomaga, wyzwala. Tylko na gruncie jednostkowej prawdy egzystencji może dojść do spotkania z Innym.

WK: Czy może ono nastąpić na gruncie wiersza?

PD: Jestem przekonany, że tak. Warunkiem jest maksymalna otwartość obu podmiotów. Wszak to Osoby wdają się w rozmowę, nie konstrukcje literackie.

WK: Szeroka otwartość, w której nie ma miejsca na dominacje, manipulacje, uwodzenie, która niczego nie pożąda i nie wymaga, nie zyskuje i nie osiąga, nie załatwia i nie zwycięża, a tylko pragnie rozmowy, zrozumienia i porozumienia. Wierzę w możliwość obecności tej szerokiej otwartości, ona jest jak ta wyblakła włóczka z wiersza Michała Woźniaka, snująca się pomiędzy człowiekiem a tłem, pomiędzy człowiekiem, przedmiotami, zwierzętami a krajobrazem, pomiędzy człowiekiem a tym, co jest większe, znacznie większe niż on sam. Ona zaś, ta wyblakła włóczka, dotyka horyzontu każdej rzeczy, każdego stworzenia. W swoim wierszu Gwiazda głóg zamieszczonym w tomiku pod tym samym tytułem napisałem: „Co dotyka samotności jest miłością”. Julian Kornhauser recenzował go na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

PD: Julian Kornhauser, ten trzeci, który — miejmy nadzieję — wędrował z nami.

WK: Właśnie.
 

Wojciech Kass - ur. w 1964 r. w Sopocie. Poeta, eseista, krytyk literacki, diarysta, autor dwóch książek eseistycznych oraz siedmiu tomów poetyckich, członek redakcji dwumiesięcznika literackiego "Topos". Ostatnio wydał znakomicie przyjęty przez krytykę i czytelników zbiór wierszy 41. Jest członkiem SPP i PEN Clubu. Kieruje muzeum im. K.I.Gałczyńskiego w Praniu.

wtorek, 17 stycznia 2012

Rozmowa o poezji Juliana Kornhausera (1)


Nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Opolskiego ukazała się właśnie antologia tekstów krytycznych poświęconych twórczości Juliana Kornhausera Było nie minęło.
Poniżej pierwsza część rozmowy z Wojciechem Kassem na temat Kornhauserowskich Ciosów.




Wiersz — miejsce osobne i wspólne.
O Ciosach Juliana Kornhausera rozmawiają 

Przemysław Dakowicz i Wojciech Kass

Wojciech Kass: Z wyboru wierszy Juliana Kornhausera Widok na jezioro. Wiersze z lat 1972-2007 wydanych w serii „Poeci Krakowa”, które przesłał mi syn poety Jakub, wypisuję wiersz Ciosy:

Kiedy poeta pisze,
pisze dla innych.
Ale inni nie zwracają się do niego
szukają tych z pierwszych stron gazet.
Pełen nienawiści
rzuca się na nich.
Gryzie, kopie, złorzeczy.
Chce być zauważony,
pisze coraz gwałtowniej i więcej.
Im dłużej walczy,
tym mniej jest dla innych,
a coraz bardziej dla siebie.


Nie daje mi on spokoju, niby  niepozorny, niby zwyczajny, a nie daje spokoju. Po pierwszej lekturze nie przeciekł, nie przeleciał, nie przeminął, a pozostał, tkwi we mnie. Zapraszam cię do środka wiersza, do jego stołu. Gdy o nim pomówimy, może przestanie mnie niepokoić. Poza tym przekonajmy się, gdzie ta rozmowa nas zawiedzie.

Przemysław Dakowicz: Chyba rozumiem, dlaczego ten wiersz wydał Ci się wyjątkowy — dotyka bowiem kwestii fundamentalnych: wskazuje na źródło, z którego wytryska poezja (potrzeba dialogu, rozmowy, kontaktu z odbiorcą), by następnie zarysować perspektywę komunikacyjnej klęski. Poezja jawi się tutaj jako jeden z najbardziej paradoksalnych (niedoskonałych? kalekich?) sposobów komunikowania się człowieka z człowiekiem. Czy finalnym doświadczeniem poety musi być gorycz samosobności? Jeśli nikt nie czeka na jego słowa, czy jedyną reakcją ma być „nienawiść” ukierunkowana na „nieczułego słuchacza”? Słowem — czy rozpoznania Kornhausera są słuszne? Czy to, co pomyślane zostało jako najprawdziwszy, najbardziej autentyczny dialog, musi nieodmiennie przeradzać się w gorzki monolog, a gest nakierowany na drugiego zamieniać w szamotaninę z samym sobą?
I jeszcze jedna wątpliwość — czy Ciosy są wierszem, o którym da się dyskutować, pozostając na poziomie tekstu? Nie obawiasz się, że ugrzęźniemy w psychologicznym przyczynkarstwie? Pytam, bo odnoszę wrażenie, że jest to utwór programowo antyliteracki, jakby celowo pozbawiony „uchwytów” umożliwiających klasyczną analizę i interpretację, zawzięcie broniący się przed zaklasyfikowaniem jako dzieło „sztuki poetyckiej”.

WK: Masz rację, to utwór programowo antyliteracki, więcej — publicystyczny;  możemy też, jak zauważasz, zabrnąć w tanie psychologizowanie. Mnie w Ciosach interesuje odwrócenie perspektywy. Bliżej nieokreślona sugestia, że samosobność poety staje się sytuacją pierwszą, wyjściową, a inni to mrzonka. W społeczeństwach globalno-masowych poeta jest coraz bardziej sam i pisze dla siebie. Zaciekawia mnie również zestaw słów wywołujący skojarzenie ze zwierzęciem a bliżej z psem; rzuca się, gryzie, walczy. Za pierwszym razem, niechcący przeczytało mi się „warczy”.

PD: Mówisz o odwróceniu perspektywy, tzn. w perspektywie pierwotnej (nie-odwróconej) poezję należałoby rozumieć jako próbę bycia ku Innemu. Akt poetycki byłby w myśl takiej koncepcji równoznaczny z podjęciem trudu rozmowy, z wychyleniem się ku odbiorcy, z zaproszeniem go do dialogu. I myślę, że — ostatecznie — tak należy traktować Kornhauserowskie Ciosy. Decyzja o wydrukowaniu wiersza jest równoznaczna z wołaniem o odpowiedź. Kształt utworu, jego pozorna antyliterackość, to, co nazywasz tonem publicystycznym, paradoksalnie zwiększa jego dialogiczność. To samo czynił Norwid, kiedy w pierwszym numerowanym ogniwie Vade-mecum pisał: „Syn minie pismo, lecz ty spomnisz wnuku”. Po latach, w epoce Młodej Polski, odczytywano te słowa jako proroczą zapowiedź „zmartwychwstania” jego twórczości, w rzeczywistości zostały jednak wypowiedziane po to, by maksymalnie pobudzić uwagę czytelnika współczesnego Norwidowi.
A zatem, wiersz Kornhausera widziałbym ostatecznie w dwóch planach: 1. jako wypowiedź metapoetycką; 2. jako praktyczną realizację strategii „gryzienia, kopania, złorzeczenia”, mającej doprowadzić do tego, by poeta „został zauważony”, tzn. by czytelnik zechciał wejść w żywy dialog z tekstem. Jeśli spojrzeć na Ciosy z takiej perspektywy, okaże się, że to utwór, którego forma doskonale przylega do jego zawartości treściowej, dzięki czemu możliwe okazuje się przekroczenie owego pierwotnego komunikacyjnego ograniczenia (odzyskanie szansy „bycia dla innych”, nie dla siebie).
Ale chyba nieco się zagalopowałem — to, co powiedziałem, brzmi niemal jak podsumowanie dyskusji. Powinniśmy chyba zająć się samym tekstem, bo w nim kryje się odpowiedź na wszystkie pytania. Jak rozumiesz tytuł wiersza?

WK: Zanim porozmawiamy o tytule, chciałbym zwrócić ci uwagę na jeszcze jeden plan, ten — moim zdaniem — najbardziej ukryty; jest jak mgiełka, ale wyczuwalna. Ten plan to przestroga. Czy zdania „nie zwracają się do niego”, „chce być zauważony” nie oznaczają, a zwłaszcza to drugie, pragnienia nie tylko dialogu, ale i sukcesu, nagrody, tytułu. To także wiersz o tym, co może wyniknąć dla poety, jakie mogą być konsekwencje pożądania łask świata, które dla aktu pisania, w ogóle dla tajemnicy tworzenia, są pozorne. Wiesz, wybitny wiersz nie ma celu, więcej, jest „bezrozumny” w tym sensie, że wymyka się rozumowi, nie chce zdobywać świata, a najwyżej niezauważalnie do siebie przekonać. Wiersz, w który wkalkulowany jest cel, może inaczej, który ma być drogą na salony, do pozostania zauważonym, jest podejrzany. Pragnienie nagrody jest cechą ludzką, nie cechą poezji. Wiersz jednak pisze człowiek i to się jakoś łączy. Czy posunąłem się daleko? Czy Kornhauser w tym wierszu jest poetą przestrzegającym?

PD: Rzeczywiście, to również wiersz-przestroga. Z taką interpretacją dobrze współbrzmi fragment rozmowy z kornhauserowskiego numeru „Toposu”. W odpowiedzi na pytanie Adriana Glenia o perspektywy rozwoju polskiej literatury Kornhauser przedstawia celną analizę mechanizmów rządzących współczesnym rynkiem czytelniczym i wydawniczym. Wspomina o atomizacji środowiska literackiego, które nie jest już zdolne wygenerować „kodeksu wartości” ani nie stanowi „centrum opinii”. Swoje obserwacje podsumowuje w następujący sposób: „Zatem nie tyle […] apatia, ile powolna praca nad sobą, wybuch indywidualności, pojedyncze dzieła. A potem czekanie na to, by autor się usamodzielnił, zmężniał, nie poddał prawom rynku i nie dał się podejść kulturze masowej, co spotkało już wielu, nie tylko młodych. A to jest największe zagrożenie, z którego najczęściej młodzi nie zdają sobie sprawy, tęskniąc do blasku reflektorów, szklanego ekranu, kolorowych pism” („Ciągły moment wyczekiwania. Rozmowa z Julianem Kornhauserem, „Topos” 2006, nr 3, s. 14). Gdyby chcieć zapisać w języku dyskursywnym przestrogę, którą wyczytujesz z Ciosów, sądzę, że brzmiałaby ona mniej więcej tak (?): „Poeto, wystrzegaj się ambicji, nie próbuj osiągnąć sukcesu za wszelką cenę, nie staraj się »być zauważony«. Dzieło prawdziwie wartościowe nie domaga się rozgłosu, powstaje jako efekt mozolnego doskonalenia warsztatu (i charakteru). Rzeczywisty dialog (»bycie dla innych«) rodzi się w najgłębszej samotności, wyrasta z bezinteresownej, zdawać by się mogło: absurdalnej, pracy z/nad samym sobą”.

WK: Nasuwa mi się wiersz Chuang Tsu, który zmarł trzysta lat przed Chrystusem. Przetłumaczył go Czesław Miłosz, nosi tytuł Dążyć do wygranej:

Kiedy łucznik strzela nie dbając o nagrodę,
służy mu cała jego zręczność.
Kiedy strzela o klamrę mosiężną,
już zaczyna drżeć jego ręka.
Kiedy strzela myśląc o złocie,
albo ślepnie, albo widzi dwa cele,
jest wtedy jak pomieszany.
Nie zmieniła się jego zręczność. To nagroda
rozdwoiła go. Już troszczy się.
Myśli więcej o wygrywaniu
niż o strzelaniu.
I jego chęć, żeby wygrać
odejmuje mu siłę.


Mądry wiersz, i jak bardzo współcześnie brzmi. Można by go czytać przed rozmaitymi slamami, popisami, konkursami jednego wiersza. Ba! Na wszystkich arenach turniejów garbusów. Jego forma, język niewiele różnią się od formy i języka Ciosów, które powstały dwa tysiące trzysta lat później! To też wiersz-przestroga, wiersz-rada. Pod łucznika możemy podstawić każdego, kto jest w wielkiej i starej jak świat rodzinie artystów, z poetą włącznie. Konsekwencją pożądania wygranej jest ubytek sił, marnotrawienie energii.

PD: Nasza rozmowa pokazuje, że dobra poezja może stać się zaczątkiem refleksji daleko wykraczającej poza przestrzeń wyznaczoną przez pojedynczy tekst. Zarówno Chuang Tsu, jak i Kornhauser dotykają bowiem zagadnień zasadniczych — mówią o mechanizmie regulującym porządek człowieczego bycia w świecie. Jestem zamknięty w klatce „ja”, z której chcę się wyrwać — niezależnie od tego, czy los i życiowe okoliczności uczyniły mnie stolarzem, piekarzem czy artystą. Prawdziwa wolność może się we mnie zrodzić jedynie wtedy, gdy zaakceptuję własną kondycję, gdy przestanę się buntować, gdy swoje zajęcia, z całą ich powtarzalnością, uznam za słuszne i sensowne. Pisanie jest wśród wszystkich możliwych do pomyślenia rodzajów aktywności ludzkiej czynnością bodaj najbardziej absurdalną. Niczego nie zmienia, nie daje chleba, nie polepsza relacji między członkami rodziny. Jest źródłem zgryzot i życiowych zawodów. Nieliczni pisarze paradują w świetle kamer, udzielają wywiadów, odbierają doroczne środowiskowe laury. Mimo to tysiące anonimowych wyrobników literatury pochylają się każdego ranka i wieczoru nad notesami i ekranami monitorów. Dlaczego tak się dzieje? Czy nie potrafilibyśmy żyć, nie domagając się od „świata” uznania, uwagi poświęconej mizernemu pojedynczemu istnieniu? Piszemy, by poczuć, że nie jesteśmy sami, ale co zrobić, gdy świat nas nie chce, uznaje za fantastów i darmozjadów? Gryźć i kopać, walczyć, bić się o własną pozycję?  Kornhauser powiada, że taka roszczeniowa postawa do niczego nie prowadzi, niczego nie daje, że ostatecznie stawia cię przed koniecznością przemawiania do lustra. Co ci pozostaje — zaakceptować fakt, że jesteś sam i nikt nigdy nie odezwie się do ciebie, nie odpowie na twoje wezwania, że nieodwołalnie jesteś skazany na milczące lekceważenie drugiej strony? Masz stać się brzuchomówcą? W Ciosach zawarta jest odpowiedź na owo pytanie. Nawet jeśli „świat” otworzy się na ciebie, będzie to otwarcie pozorne, w rzeczywistości do końca pozostajesz sam ze sobą.
Ciosy zamykają Kornhauserowski tomik Origami, książkę dziwaczną i niezwykłą, w sposób ostentacyjny nieliteracką, powiedziałbym także: nienagradzalną. Bo pisanie — mówi poeta — to czynienie bezinteresowne, niemożliwe do uzasadnienia, doskonale anty-racjonalne i, by rzec nieco pretensjonalnie, dezorientująco orientalne:

W pociągu z Krakowa do Oświęcimia
troje młodych Japończyków
układa origami
zabijając czas.
Mijamy wzgórza i lasy,
a papierowy łabędź
spogląda sennie na płonące
trawy.


WK: Po stronie przedziału i Japończyków papierowy łabędź, po stronie przesuwającego się krajobrazu wzgórza, las, trawy. Łabędź — ludzki twór — „spogląda sennie”. Trawy — element natury — są płonące. W ostatnich trzech wersach jest bardzo ruchliwie, nachodzą „na siebie” słowa, ich znaczenia. Największe napięcie występuje pomiędzy słowami „papierowy” i „płonące” przy czym „trawy” wyrzucone zostały do następnego i zarazem ostatniego wersu, gdzie tkwią samotnie. No więc, jaka jest relacja między zabijaniem czasu a przesuwającymi się za oknem wzgórzami i lasami? Między papierowym łabędziem, a płonięciem? Także traw.

PD: Origami stanowi dość istotne dopełnienie Ciosów. Powiedziałbym nawet, że jest to — w pewnym zakresie — przetworzenie tego samego tematu, z tym że w Ciosach podstawowe treści wypowiedziane są wprost. Pytasz, jaka jest relacja między „zabijaniem czasu” a krajobrazem przesuwającym się za oknem pociągu, co łączy „papierowego łabędzia” i „płonące trawy”. Myślę, że prawdziwa poezja powstaje na styku bezinteresownej, pozornie pozbawionej sensu czynności zapisywania („origami”) i tzw. rzeczywistości/prawdy, której pisarz próbuje dotknąć. Łabędź musi spłonąć, musi się dokonać misterium zaślubin papieru i płomienia. „Gryzienie”, „kopanie” i „złorzeczenie” z Ciosów to droga na skróty, ścieżka prowadząca na egzystencjalne i artystyczne manowce. Poeta winien kierować się miłością, nie nienawiścią, ale nie będzie to możliwe, jeśli nie pogodzi się z samotnością, nie przyjmie swojego powołania (a słowo to znaczy także: kalectwo). Na poetę czeka pusta, milcząca izba, cztery ściany, blat stołu i biel kartki. I może jeszcze — szyba okienna, za którą przesuwają się wzgórza, lasy i pola traw: „Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”.

WK: Potrzebą człowieczą, potrzebą, która jest skazą, jest plac, dziedziniec, salon. To obszar stroszenia piórek, możliwości rozmaitych odbić w innych, ich oczach i lustrach. Z tego bierze się szeroko pojęta kultura, ze spotkania i konfrontacji z drugim, która w czasie obecnym przebrała formę pop-masowości. Wiersz Kornhausera należy do mądrościowych, takich, które w najlepszej wierze przekazują najgłębsze doświadczenie egzystencji i poezji. Jest w nim ton, takie niezauważalne babie lato tonu moralizatorskiego, czego współczesność literacka boi się i unika albo przerabia na sarkazm i autoironię. Ale ton moralizatorski, pouczający, doradzający głęboko tkwi w tradycji retoryki języka poetyckiego. Co mówią ostatnie wersy Ciosów? Mówią to, że im mocniej walczysz, konfrontujesz, obmyślasz podchody, strategię, uprawiasz grę, wojenkę podjazdową, kalkulujesz i co tam jeszcze, tym mniej jesteś dla innych, a bardziej dla siebie. Mniej dla placu i dziedzińca świata (którego poezja i tak nie zdobędzie, co najwyżej przekona), a bardziej dla swojego ja, które generuje urazy, resentymenty, żółć i drwinę. Czy znasz ten niezwykle piękny i głęboki zapis Máraiego o bezimiennym poecie? O tym, że taki poeta jest możliwy w każdym miejscu, każdym kącie świata i że nazwisko tego poety nie figuruje na plakatach, na literackiej giełdzie, że on sam nie chce być oficjalnym poetą z recenzjami, laurami, honorami, wyznawcami, ze stolikiem etc. On chce być tylko poetą i „jak drzewo chce dzierżyć pod niebem swoją koronę […], ponieważ w sercu ma żar, który zeń promieniuje […], bowiem Bóg dotknął jego czoła, zna wzajemne powiązania i słyszy tę inną muzykę, która płynie z przedmiotów, z duszy zwierząt i roślin oraz z ludzkich” (Sándor Márai, Niebo i ziemia). To jest odwołanie do archetypu poety. Jak sądzisz, czy taki poeta wciąż jest możliwy? Tak zupełnie poza planem, placem, dziedzińcem i salonem? W moim przekonaniu to nie idea poety, to nie poeta odczłowieczony, a najprawdziwszy i jednocześnie najbardziej rzeczywisty z poetów. Ten, który piastuje i pasie Rzeczywistość, tkwi w niej, jest w niej zanurzony i jak zauważyłeś — bezinteresownie ją zapisuje. Nie ma innego celu, nastawień, ukierunkowań; nie traci sił, żeby walczyć i wygrywać oraz podsycać swoje interesowne ego, które potwornieje i zadaje ciosy, a następnie — obolałe i słabe — dostaje kontrę.