piątek, 28 lutego 2014

Głos spod ziemi

[źródło: PCh24]










Krystian Kratiuk: Dlaczego poeta szuka inspiracji pod murem cmentarza? Po co przygląda się mozolnemu procesowi odkopywania niezidentyfikowanych szczątków, miast sławić piękno świata?

Przemysław Dakowicz: Poeta (można zresztą powiedzieć po prostu: człowiek) żyjący w tej części Europy zostaje postawiony — notabene, wbrew własnej woli — przed doświadczeniem, które jest trudno zrozumiałe lub całkowicie niepojęte dla odbiorcy zachodniego. Musi, podobnie jak jego kolega z Zachodu, zmierzyć się z pytaniem: „kim jestem?”, to najważniejsze pytanie literatury; ale (to odróżnia go kolegi z Zachodu) odkrywa, że nie sposób udzielić na tak postawione pytanie wiążącej odpowiedzi, jeśli nie odpowie się na inne, równie ważne pytania: skąd przychodzę? kto i co bezpośrednio mnie poprzedza? czy jestem cały, wewnętrznie koherentny, czy też charakteryzuje mnie jakaś nie całkiem zrozumiała, trudna do pojęcia organiczna sprzeczność, bo składam się z kawałków, elementów, fragmentów, które nie tylko nie pasują do siebie, ale po prostu kłócą się, prowadzą ze sobą wojnę? I zdaje mi się, że człowiek środkowoeuropejski (a więc także: poeta polski), jeśli jest jednostką refleksyjną, spostrzegawczą i przyzwyczajoną do tego, by od siebie wymagać, by nie zadowalać się gotowymi odpowiedziami serwowanymi przez media i kulturę masową, musi dojść do wniosku, że coś z nim jest nie tak, że coś go gryzie, że coś w nim samym nie pozwala mu odczuwać komfortu bycia kimś jednoznacznym. Poeta polski, a zatem także człowiek środkowoeuropejski i Polak, którzy w poecie tkwią, nie wiedzą, kim są, albo może raczej: nie do końca wiedzą.
Przyznanie się do owej fundamentalnej niewiedzy rozpoczyna proces poszukiwania własnej tożsamości, bo przecież każdy z nas chce wiedzieć, kim jest, prawda?

KK: Chyba jednak nie każdy...

PD: Słowo „tożsamość” jest przez niektórych traktowane jako słowo podejrzane, a nawet niebezpieczne, więc zgoda: w dzisiejszym świecie — ale w naszej części Europy z innych względów niż na Zachodzie — nie każdy chce wiedzieć, kim jest. Mówią, że to wygodniej, bezpieczniej i lepiej. Ja się z tym nie zgadzam i chyba właśnie dlatego trafiłem pod mur cmentarza, na wykopaliska.

KK: Co to znaczy, że Polska to Łączka, a Łączka to Polska? Czy cała Polska, jej historia, kultura, tożsamość, są cmentarzem?

PD: Zanim odpowiem wprost, anegdota. Zimą zeszłego roku, jakoś na początku lutego 2013, wybrałem się na Cmentarz Powązkowski. Prowadziłem wtedy zajęcia z literatury współczesnej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, co dwa tygodnie jeździłem na zjazdy studentów uczących się w trybie zaocznym. Postanowiłem którejś soboty, że wejdę na cmentarz i spróbuję odszukać kwaterę „Ł”, gdzie kilka miesięcy wcześniej rozpoczęto prace wykopaliskowe. Byłem wtedy świeżo po lekturze książki Śród żywych duchów Małgorzaty Szejnert, traktującej o śledztwie dziennikarskim w sprawie mordowania w latach 40. i 50. członków polskiego podziemia niepodległościowego. Z książki, w której mowa jest o granicy między cmentarzem komunalnym a wojskowym, wywnioskowałem, że zdołam odnaleźć kwaterę „Ł”, przechodząc przez Stare Powązki. To był błąd. Wtedy tego nie wiedziałem. Wszedłem na teren nekropolii między szesnastą a siedemnastą. Czytałem informację, że bramy zamykane są o osiemnastej, ale nieszczególnie się tym martwiłem, byłem przekonany, że dysponuję wystarczającą ilością czasu, odnajdę kwaterę „Ł”, pomodlę się i wrócę. Kiedy wchodziłem w bramę było jeszcze jasno, dało się czytać napisy na nagrobkach, rozpoznawać literowe oznaczenia poszczególnych kwater. Śnieg leżał między grobami, ale w alejkach niepokrytych asfaltem gromadziła się woda, sporo było błota, kałuż, które musiałem obchodzić, omijać. Dotarłem do najdalszego krańca, gdzieś przy bramie nr 7, przy ulicy Ostroroga, obszedłem wszystkie kwatery wzdłuż muru, znalazłem się gdzieś w pobliżu Cmentarza Żydowskiego, a kwatery „Ł”, tej właściwej, jak nie mogłem znaleźć, tak nie mogłem. Zapadał zmrok, okazało się, że nie sprawdzę, która jest godzina, bo nie wziąłem ze sobą telefonu komórkowego. Sądziłem, że czasu mam dość, zresztą, w jednej z alejek minąłem jakichś ludzi. Skręciłem raz jeszcze i wszedłem w kolejną ścieżkę między grobami. Bez rezultatu. Trzeba było wreszcie zawracać, zrobiło się całkiem ciemno. Na szczęście, wszystkie ulice otaczające cmentarz są dobrze oświetlone, zwłaszcza Powązkowska, kiedy więc idzie się wzdłuż muru zewnętrznego, nie sposób się zgubić.

KK: Doszedł pan do bramy...

PD: Była zamknięta. Następna także i każda kolejna. Zrozumiałem, że jestem uwięziony, uwięziony na cmentarzu. I chyba natychmiast przyszła mi do głowy myśl, że to wszystko nie dzieje się z przypadku, że to jest sytuacja znacząca. Wszystkie pomyłki, niedopatrzenia, również fakt, że nie miałem jak skontaktować się ze światem zewnętrznym (brak telefonu), wszystko to było celowe. Właśnie tak to zostało ukartowane, nie wiem przez kogo: miałem zostać zamknięty na cmentarzu, za wysokim na trzy metry murem, którego nie da się sforsować.
Postanowiłem obejść cmentarz wokoło, sprawdzić wszystkie bramy. Doszedłem do kościoła św. Karola Boromeusza, był rzęsiście oświetlony, mogłem sobie dokładnie obejrzeć wszystkie tablice i tabliczki wmurowane w boczną ścianę świątyni, która jest sanktuarium Polaków pomordowanych na Wschodzie, na ziemiach II Rzeczypospolitej i w Związku Sowieckim. Kiedy tam stałem, przed prawą ścianą kościoła, przypomniałem sobie, że proboszczem tej parafii był w latach osiemdziesiątych ksiądz Stefan Niedzielak. Spotkanie z nim opisała w swojej książce Małgorzata Szejnert. Ksiądz Niedzielak, inicjator powołania w późnym PRL-u wspólnoty „Rodzina Katyńska – Rodzina Polska”, został zamordowany 21 stycznia 1989 roku, w przededniu Okrągłego Stołu, i jest, jak sądzę, jedną z ofiar tamtego porozumienia elit, którego zapewne nie byłby w stanie zaakceptować. Obszedłem z zewnątrz kościół, sprawdziłem, czy żadne z drzwi nie są otwarte, po czym powędrowałem dalej, jednocześnie martwiąc się, bo liczyłem się z tym, że do rana pozostanę uwięziony, i — by tak rzec — chłonąc to słodko-gorzkie doświadczenie, które dane mi było przeżywać jednocześnie od wewnątrz i z zewnątrz, jakbym jednocześnie był aktorem i widzem.

KK: I co, udało się panu wydostać?

PD: O tym za chwilę. Szedłem obok tych wszystkich starych grobowców, przez narodowy panteon, miałem ubłocone buty, na ramieniu ciężką torbę z książkami, przede wszystkim chyba poezję Różewicza, taki był jeden z tematów zajęć ze studentami. Niosłem więc torbę z wierszami kaprala „Satyra”, podkomendnego Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca” i — pan może nie uwierzy — pytałem sam siebie, kim jestem, skąd się tu wziąłem, co robię na tym cmentarzu, po zmroku wśród zmarłych. To wtedy nie było zwerbalizowane, teraz ujmuję to w słowa. Ale działo się. Modliłem się za nich, za tych, co leżą w ziemi, za tych, których nie udało mi się odnaleźć, bo ukryli się przed ludzkim wzrokiem, ktoś ich ukrył, wrzucił do dołu, zasypał i nie zostawił śladu.
Tak, wydostałem się na koniec. Znalazłem jedyne miejsce, jedyne wyjście. Trochę wstyd to powiedzieć, ale nie dało się inaczej: musiałem wspiąć się na mur po jednym z nagrobków, na szczęście — bardzo solidnym. Podciągnąłem się na rękach, przerzuciłem na chodnik po drugiej stronie muru torbę z książkami, z wierszami Różewicza, a potem sam zeskoczyłem. Musiałem wyglądać jak złodziej, jak włamywacz, który opuszcza miejsce przestępstwa. I w pewnym sensie byłem włamywaczem. Bo, niestety, do pokładów polskiej pamięci wciąż trzeba się włamywać. Bezpośrednio pod wpływem tego powązkowskiego doświadczenia napisałem wiersz Hortus conclusus.
Teraz wreszcie mogę odpowiedzieć na pańskie pytania: co to znaczy że „Łączka to Polska, a Polska to Łączka” i „czy cała Polska jest cmentarzem”. Tak, cała Polska jest cmentarzem. Tak, poeta polski jest zamknięty na cmentarzu. Musi tam, wśród grobów, wsłuchując się w głos spod ziemi, odzyskać pamięć, dla siebie i dla innych. Dopiero gdy to uczyni, otworzy się brama i poeta, a także Polak i środkowy Europejczyk, którzy w nim tkwią, wydostaną się na zewnątrz, dopiero wtedy będą mogli zacząć żyć życiem żywych. Współczesna kultura ucieka od tej prawdy, nie chce jej słyszeć. I dlatego jest martwa. Zacznie żyć, gdy do końca zrozumie ciemną mowę cmentarza, gdy dźwignie i poniesie gorzką (i słodką) naukę Łączki. Zmartwychwstać może tylko ten, kto umarł wszystek, kto — posłużę się oksymoronem — do końca przeżył własną śmierć. A śmierć z Łączki jest naszą własną śmiercią. Tam, na Łączce, wszyscy leżymy, z przestrzelonymi głowami, zrzuceni z drewnianej plandeki.

KK: Czy nie sądzi pan, że mieliśmy do czynienia w Polsce ma przełomie lat 40. i 50. z drugim Katyniem, tym razem dokonanym polskimi rękami, że to wszystko co dzieje się dziś – prace ekshumacyjne, odzyskiwanie tożsamości przez Wyklętych, oznacza dla nas przeżywanie tego, co przeżywali nasi dziadkowie, gdy odnajdowali swych bliskich w sowieckich grobach?

PD: Zadaje pan skomplikowane pytania. Trudno w kilku zdaniach zawrzeć satysfakcjonującą odpowiedź. Bo, po pierwsze, co kryje się za określeniem „drugi Katyń”? Po wtóre, czy rzeczywiście zbrodni na Niezłomnych dokonano „polskimi rękami”? Ta ostatnia kwestia to również pytanie o tożsamość narodową komunistów: czy komuniści postrzegali siebie przede wszystkim jako Polaków, czy też jako nosicieli internacjonalnej idei, idei, która nadawała im nową tożsamość? Po trzecie, ile nasze doświadczenie ma wspólnego z doświadczeniem tragicznego pokolenia wojennego, któremu odebrano ojczyznę i całe dotychczasowe życie? Czy w ogóle możemy się z nimi porównywać, czy to nie jest niestosowne?

KK: Zacznijmy od początku.

PD: „Drugi Katyń”?

KK: Tak, Katyń.

PD: Rozprawę z podziemiem antykomunistycznym można zestawiać z Katyniem na kilku płaszczyznach. Nie jestem zawodowym historykiem, moje wnioski w tej materii będą więc wnioskami pobieżnymi.
Po pierwsze, zbrodnia katyńska została zaplanowana i zrealizowana w określonym celu — Stalinowi zależało na likwidacji elity, czyli tych Polaków, którzy w chwili wybuchu wojny gotowi byli złożyć daninę krwi, ale, co może istotniejsze, w codziennym życiu kraju spełniali rolę kluczową, byli profesorami w uczelniach, lekarzami, artystami etc.  Podobnie w okresie tuż po wojnie — chodziło o likwidację lub „neutralizację” tej grupy, która poczuwała się do odpowiedzialności za kształt państwa, która w normalnych warunkach decydowałaby o biegu polskich spraw. Nie było powodu, by likwidować wszystkich, należało jedynie wymienić korę mózgową. Pozostałe członki zbiorowego ciała, na to liczył Stalin, podporządkują się nowemu centrum dowodzenia. Proszę pamiętać, że Polacy byli narodem po przejściach, że większość z nich chciała po prostu spokojnie żyć, mieć wreszcie normalną pracę, normalne życie rodzinne, zawodowe, społeczne. A jednak — o tym również nie możemy zapominać — skala antysowieckiego oporu była naprawdę duża. W Lubelskiem, na przykład, gdzie operowały oddziały Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, w pierwszym okresie powojennym komuniści stanowili mniejszość, nie oni faktycznie sprawowali władzę. Bezpiecznie mogli się czuć jedynie w większych ośrodkach, tzw. „teren” był niemal bez reszty opanowany przez ich przeciwników, miasteczka i wsie jednoznacznie opowiadały się po stronie tych ostatnich. Co więcej, do roku 1948-49 trwa walka również na poziomie politycznym, kulturalnym, medialnym itd. To prawda, że wszystko dąży do ujednolicenia, że zamykane są gazety, wydawnictwa i ludzie, że przestrzeń wolności dramatycznie się kurczy. Ale gdyby nie obecność Armii Czerwonej i NKWD, komuniści nie mieliby żadnych szans na zainstalowanie się w Polsce. Więc, po pierwsze: likwidacja i neutralizacja elit. Pod tym względem Katyń i Łączka to miejsca bliźniacze.
Po drugie, sposób postrzegania przeciwnika politycznego i ideowego. Likwidacja jako operacja czysto mechaniczna, działanie z punktu widzenia wykonawcy konieczne, realizowane metodycznie i automatycznie. Sprowadzenie człowieka, którego pozbawia się życia, do roli „elementu” wywrotowego, czyli odczłowieczenie, urzeczowienie, przemienienie w nic nieznaczącą cyferkę w rubryce. Komunizm tak traktował nie tylko własnych przeciwników, ale w ogóle wszystkich ludzi. Depersonalizacja. Reifikacja.
Po trzecie, tajemnica, ukrycie prawdy. Po czwarte, kłamstwo. Jedno istotowo związane z drugim. Po zgładzonych ma zniknąć ślad, jakby nigdy nie istnieli. Jeśli ktoś się o nich upomina, należy go zlikwidować wedle tych samych reguł i procedur. W przestrzeni publicznej jego pytanie należy zagłuszyć tysiąc razy, sto tysięcy razy, milion razy powtórzonym kłamstwem. To kłamstwo ma być wszechobecne — mają je kolportować media, ma je reprodukować system edukacyjny.
Po piąte, rodziny zamordowanych trzeba wypchnąć poza przestrzeń publiczną, przedstawić społeczeństwu jako „element” niepewny, opanowany paranoją, słowem — pozbawić godności. Przy tym należy owym rodzinom maksymalnie utrudnić i zatruć codzienne życie, tak by pogrążyły się w rozpamiętywaniu własnych nieszczęść, by skoncentrowały się na opędzeniu, zaspokojeniu najbardziej elementarnych potrzeb egzystencjalnych.

KK: Kim są ci, którzy podejmują takie działania, likwidują i zacierają ślady morderstwa?

PD: No właśnie. To ciekawe zagadnienie. Wydaje mi się, że komunista to człowiek, który nieustannie ucieka w przód, który nigdy nie jest pewien, kim jest teraz, w tej właśnie chwili, ale dobrze wie, kim się stanie, kim będzie w przyszłości. Jego cel zawsze jest przed nim, do niego musi dążyć, by czuł, że jego życie ma sens. Komunista jest zwolennikiem utopii, czyli  czegoś, czego nigdzie nie ma, co nie istnieje. Dlatego tworzy świat widmowy i zaludnia go widmami. Sam staje się widmem. Ale za to doskonale pojmuje, kim już nie jest, co zostawił za sobą. Można go określić również jako człowieka apofatycznego, czyli kogoś, kto ustanawia samego siebie poprzez zaprzeczenie. Komunista z pewnością nie jest Polakiem, bo dla niego nie ma już narodów, traktuje je jako dziewiętnastowieczny przeżytek. Dlatego właśnie twierdzę, że zbrodni na Niezłomnych nie dokonano „polskimi rękami”. Był to drugi Katyń również w tym sensie, że po raz kolejny to homo sovieticus mordował, nie Polak swojego brata, ale człowiek sowiecki — „wroga ludu”. A jeszcze inna rzecz, że ów sowiecki człowiek sterowany był z Moskwy i realizował imperialne cele naszego wschodniego sąsiada.

KK: Poruszyła pana ogromna praca wykonana przez naukowców na Łączce. Dedykował pan swe utwory m.in. prof. Szwagrzykowi, nagradzanemu ostatnio szeroko przez środowiska związane z prawicą. Co tak bardzo porusza w jego pracy?

PD: Jak pan myśli, czy myśmy zasłużyli na to, by mieć profesora Szwagrzyka, by to właśnie on, w imieniu nas wszystkich, prowadził z zespołem specjalistów i wolontariuszy prace na Łączce? Bo mi się wydaje, że nie bardzo zasłużyliśmy, że nie staraliśmy się — jako zbiorowość — zasłużyć. To, że pojawił się profesor Krzysztof Szwagrzyk, jest rodzajem cudu. A zarazem — to paradoks — ktoś taki pojawić się musiał, zbyt wielu umęczono, zbyt wielu zabito. Cisza po tych, którzy zniknęli, była zbyt wielka, zbyt dojmująca, by nikt jej nie usłyszał. Znaczenia postaci profesora Szwagrzyka dla naszej historii nie jesteśmy dziś w stanie należycie ocenić, bo stoimy za blisko. Potrzebujemy dystansu, musimy ujrzeć to wszystko, co właśnie się dzieje, z pewnego oddalenia. On rekonstruuje naszą pamięć, on pomaga nam sobie przypomnieć, kim byliśmy, zanim nas wytrzebiono, zanim odebrano nam naszą prawdziwą tożsamość.
Ważne, byśmy wiedzieli, że ludzie tacy jak profesor Szwagrzyk, nie pojawiają się znikąd. By stać się postacią historyczną, trzeba wykazać się kilkoma istotnymi przymiotami. Tylko wtedy otrzymuje się przywilej zaznaczenia własnego miejsca w pochodzie pokoleń, a właśnie tak mówi o swej pracy profesor Szwagrzyk — jako o przywileju i zaszczycie. Więc przymiot najpierwszy, bez którego nic uczynić nie można: pokora. Krzysztof Szwagrzyk to człowiek pokorny, jak ksiądz Piotr z drezdeńskich Dziadów Mickiewicza.

KK: To znaczy?

PD: Proszę zwrócić uwagę, że ilekroć odbiera nagrody, ilekroć jest chwalony i fetowany, tylekroć powtarza, że jest jednym z wielu, że ogromne powodzenie prac wykopaliskowych i identyfikacyjnych byłoby niemożliwe bez zaangażowania i wysiłku wielu osób i instytucji. Szwagrzyk uświadamia nam wszystkim wagę i znaczenie służby. To jest słowo zapomniane, nieprzystające do wartości, jakim hołduje świat współczesny. Tymczasem ten wielki własną skromnością naukowiec z Wrocławia mówi do nas całą swoją postawą: jestem sługą, przyszedłem, aby służyć. I rzecz druga, przymiot drugi: pracowitość. Jeśli stwierdzam, że profesor Szwagrzyk nie wziął się znikąd, to także w tym sensie, że zanim dostąpił honoru bycia pełnomocnikiem prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, wykonał fundamentalną pracę nad sobą. Wiem, co mówię, bo robota historyka pod pewnymi względami przypomina robotę literaturoznawcy. Zajmujemy się czymś, co interesuje i pociąga nielicznych — no bo kto czyta te opasłe tomy, pełne nazwisk, dat, faktów i przypisów? Garstka zapaleńców. Ale by stanąć na Łączce, by być gotowym do udźwignięcia całego ciężaru Łączki, magister, a później doktor Krzysztof Szwagrzyk, musiał napisać te wszystkie książki o podziemiu, o komunistycznych więzieniach, o bezpiece, o prawnikach czasu bezprawia, a także dziesiątki artykułów, musiał przeżyć doświadczenie, które zaowocowało spektaklem Golgota wrocławska (bardzo wszystkim ten spektakl polecam). By tego dokonać, całe miesiące i lata przesiedział w bibliotekach i archiwach, a potem z fiszek, notatek, wydruków komputerowych składał swoje książki. To wtedy stawał się tym Krzysztofem Szwagrzykiem, którego znamy. To wtedy zamordowani przemawiali do niego po raz pierwszy, a on nie zamknął uszu na ich łatwy do zagłuszenia szept. Głos bezbronnych, głos bezsilnych, głos wiernych do końca musiał w nim przez te wszystkie lata potężnieć, aż stał się słyszalny także dla nas.
I uwaga ostatnia — profesor Szwagrzyk ma rację, kiedy mówi, że nie jest sam. Każda z osób, które wzięły udział w pracach na Łączce, które zapewniły środki na badania, które działania te obmyśliły i zaplanowały, wszystkie te osoby pracowały na rzecz naszej zbiorowej świadomości. Im wszystkim jesteśmy winni wdzięczność. Nade wszystko zaś pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej, najpiękniejszej instytucji, jaką stworzyła niedoskonała, bardzo niedoskonała III RP.

KK: Poświęca pan cały tom pamięci Żołnierzy Wyklętych. A ich oprawcy? O nich też należy pamiętać. Ktoś to przecież wszystko zrobił, fizycznie. W wierszu Światło ktoś „na koźle siedzi z batem”, ktoś „bat dzierży w grubej dłoni”. To byli prawdziwi ludzie, ktoś Wyklętym zamykał ich „durne usta”. Niektórzy z nich wciąż żyją. Co myśleć o takiej sytuacji?

PD: W książce oprawcy także mają swoje miejsce. Starałem się zresztą tak skomponować całość, by można ją było uznać nie tylko za wypowiedź okolicznościową, ale także za głos ogólniejszy, dotyczący spraw fundamentalnych — naszej wspólnotowej pamięci, kształtu zbiorowej świadomości, przetrąconej tożsamości.
II wojna światowa i komunizm zmieniły nas, przeorały nasze myślenie i postrzeganie świata. Komuś zależało na tym, byśmy byli inni, byśmy utracili łączność z własną przeszłością i budowali od nowa, na innych fundamentach. Okrągły Stół nie przeprowadził w tym zakresie rewolucji. Głos spod ziemi, głos z Łączki i z wielu innych ukrytych miejsc kaźni, czyli ten nasz głos najprawdziwszy, stał się co prawda słyszalny, nie dało się go dłużej zagłuszać, ale zmieszał się z innymi głosami, nie zdobył pozycji dominującej. Istota projektu okrągłostołowego polegała, tak sądzę, na dążeniu do zastąpienia jednorodnego komunikatu propagandy komunistycznej bezładną mieszaniną głosów, kakofonią. W takim chaosie łatwiej jest rozgrywać własne interesy i odzyskać dawną pozycję, tym razem innymi środkami. Ludzie sowieccy w Polsce długo przygotowywali się do tej operacji, zapewniając sobie uprzednio kontrolę nad mediami i projektując przyszłą ekonomiczną dominację własnego środowiska. Dlatego dziś żyjemy w rzeczywistości nieostrej aksjologicznie. Bywa, że zbrodniarze i łobuzy odgrywają rolę autorytetów i czynią to z powodzeniem. Piszę o tym w wierszu Spójrzcie, dziateczki, jak pierze pralka dziejów.
To, co dzieje się na Łączce, pomaga nam odzyskać właściwą perspektywę. Odkryć na nowo, kto był oprawcą, a kto ofiarą, jakie były początki tego „nowego wspaniałego świata”, w którym żyjemy. Łączka zdziera maski z twarzy morderców i ich pomocników.

KK: Przypomina pan o ziemi i gruzie – 1,5-metrowej warstwie która przykryła ciała żołnierzy zakopane na Łączce. Czy ta ziemia i gruz to nie jest symbol nie tylko tamtej rzeczywistości, ale i dzisiejszej rzeczywistości, symbol grubej kreski, naszego zapomnienia o winie katów?

PD: Więcej o tym powiedziałem w krótkim eseju Łączka. Wstęp do semantyki miejsca. Nie chciałbym się tu powtarzać. Kilka wniosków z tamtego tekstu jednak przywołam. Struktura kwatery „Ł” na Powązkach Wojskowych przypomina, jak sądzę, strukturę naszej zbiorowej pamięci. To, co stanowi jej fundament, jest, jak to fundament, ukryte najgłębiej. Ale sowieccy ludzie, którzy po ucieczce we wrześniu 1939 roku wrócili do Polski razem z Armią Czerwoną i NKWD, a następnie urządzali nam nasze życie, fundament ten zgruchotali, zniszczyli. Włożyli w tę destrukcyjną aktywność całą swoją energię, zaangażowali wszystkie swoje siły. A jednak — to typowe dla morderców — wciąż nie mieli pewności, że dzieło się dokonało, że kości zabitych nie zmartwychwstaną, że nie zaczną krzyczeć. Dlatego właśnie nawieźli na groby swoich ofiar gruz i ziemię, a następnie przykryli, zamaskowali część z tych bezimiennych, krzyczących o sprawiedliwość mogił grobowcami swoich dostojników. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przewidzieć w latach 80., że znajdą się tacy, którzy spod takiej — proszę to przyznać: doskonale pomyślanej — warstwy maskującej będą chcieli wydobyć tamte ciała.
A jednak pamięć zbiorowa, pamięć narodu, któremu zgruchotano kości, narodu, który komuniści przebodli, rządzi się własnymi prawami, żyje i wzrasta według sobie tylko znanych reguł. Ona nie słucha sowieckich dyrektyw, ma je za nic, ona wszystko przetrzyma. Nawet najgrubsza kreska nie jest zdolna przekreślić tego, co od wieków konstytuuje wspólnotę.
Takie jest, trudne do pojęcia i najzupełniej zrozumiałe, naturalne prawo rządzące pamięcią wspólnotową. Nie chciało mi się w to wierzyć, dopóki nie zobaczyłem fotografii wykonanej przez profesora Szwagrzyka, przedstawiającej odkopany w kwaterze „Ł” szkielet jednej z ofiar. Pochowano ją w anonimowym dole, z przestrzeloną czaszką. Dół zasypano, po latach przykryto go półtorametrową warstwą ziemi i gruzu. Zasiano trawę, posadzono drzewo. Drzewo rosło, jego korzenie drążyły ziemię, aż natrafiły na bezimienny szkielet. Na fotografii czaszka odkopanego szkieletu krzyczy, ma rozwarte szczęki. Korzeń drzewa przechodzi obok tych ust, wbija się w czaszkę, wrasta w nią. To zdjęcie, za zgodą pana profesora, umieściłem na początku tomu Łączka, tuż za mottem, wziętym z książki Łąka Bolesława Leśmiana (jeśli ktoś chce możliwie głęboko rozpoznać sensy moich wierszy, niech je czyta także przez pryzmat Leśmianowskiej Łąki): „W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie, / Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie, / Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki”. Proszę zobaczyć, Leśmian przewidział kwaterę „Ł” i dobrze opisał ów specyficzny stan „niedoistnienia”, stan między życiem a śmiercią, w którym się dzisiaj znajdujemy! Fotografia, o której mówię, jest emblematem Łączki i emblematem mojego tomu — mówi wszystko. Od kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, nie dawała mi spokoju, uwierała. Niemal natychmiast zapisałem dwa wersy: „Korzeń tkwił w czaszce. / W czaszce korzeń tkwił”. Próbowałem coś do nich dopisywać, dodawać, jakoś uzupełniać, ale zmiany nie przynosiły pożądanego rezultatu. Aż wreszcie zrozumiałem, że ma to zostać tak, jak jest. Dwa zdania zakończone kropkami. Zdania krótkie i ostre jak gwoździe. Dodałem tylko tytuł: Rodowód. Właśnie tak: rodowód.  Bo na Łączce, w owym miejscu hańbiącego pochówku, my, współcześni mieszkańcy tej krainy, którą nazywamy Polską, rodzimy się na nowo, stamtąd, z kwatery „Ł”, wywodzi się nasz ród.

KK: Widzi Pan nadzieję w tysiącach młodych ludzi garnących się do kultu Żołnierzy Wyklętych? Mimo iż rząd nie tylko nie wspiera inicjatyw zmierzających do uczczenia tych antykomunistycznych bojowników, ale i je blokuje – jak np. muzeum w Ostrołęce?

PD: Żaden rząd, żadna siła nie powstrzyma prawdy. Prawda, kiedy wychodzi na jaw, przemawia skuteczniej niż najbłyskotliwiej pomyślana manipulacja. Żołnierze antykomunistycznego podziemia, którzy najpierw byli Niezłomni, a dopiero później, za sprawą sowieckiej propagandy, stali się „wyklęci”, zapłacili za tę Prawdę najwyższą cenę. W następnych latach płacili za nią ich najbliżsi, a także wszyscy ci, dzięki którym my, „późne wnuki”, mogliśmy ją odkryć i poznać. Tej Prawdzie chciałem być posłuszny, gdy pisałem wiersze z tomu Łączka.

czwartek, 27 lutego 2014

O "Żołnierzach Wyklętych" w Radiu Łódź


Zapraszam do wysłuchania dzisiejszej audycji Joanny Sikorzanki z cyklu Podróże literackie.

O "Żołnierzach Wyklętych" mówić będą dr Krzysztof Latocha i dr Tomasz Toborek z łódzkiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej oraz niżej podpisany.

Początek audycji o g. 20:10.

Radio Łódź ==> SŁUCHAJ





niedziela, 23 lutego 2014

Prof. Krzysztof Szwagrzyk i "Łączka" - spotkanie w siedzibie łódzkiego oddziału IPN


W ramach obchodów Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych" Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi zaprasza na spotkanie pt. 

Łączka. Dialog literatury z historią

Jego uczestnikami będą 
dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, pełnomocnik Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego 
oraz  
dr Przemysław Dakowicz, autor wydanego w ub. roku przez krakowskie Arcana tomiku poezji pt. Łączka.

Spotkanie odbędzie się w dniu 5 marca 2014 r. (środa) o godz. 17.00 w sali konferencyjnej Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi (ul. Elizy Orzeszkowej 31/35).

Wstęp wolny.



sobota, 22 lutego 2014

Słowa




Już na początku lat dwudziestych, kiedy ostatecznie ustalały się granice między Polską a Niemcami, Adolf Hitler przekonywał swoich słuchaczy z NSDAP, że „utworzenie państwa polskiego było największą zbrodnią na narodzie niemieckim”. W Mein Kampf wyrażał następujący pogląd: polityka międzynarodowa Rzeszy w wieku XIX opierała się na błędnym założeniu, że Polaków da się zgermanizować, zastępując język polski językiem niemieckim.

„Obca rasa”

„To, co określa naród — pisał — albo mówiąc ściślej rasę, to nie język, ale krew. Tak więc można by mówić o germanizacji tylko wtedy, gdyby proces ten mógł zmienić krew podporządkowanych narodów, co jest oczywiście niemożliwe. Zmiana byłaby możliwa tylko poprzez mieszanie krwi, ale w tym przypadku jakość nadrzędnej rasy zostałaby zubożona. Końcowym efektem takiej mieszanki byłoby zniszczenie dokładnie tych umiejętności, które umożliwiły zwycięskiej rasie odniesienie zwycięstwa nad niższymi narodami. Zanika zwłaszcza kulturalna kreatywność, kiedy wyższa rasa miesza się z niższą, nawet jeśli powstała rasa mieszańców będzie tysiąc razy lepsza w mówieniu językiem rasy, która kiedyś była wyższa. Przez jakiś czas będzie konflikt pomiędzy różnymi sposobami myślenia, i może zdarzyć się tak, że naród znajdujący się w stanie postępującej degeneracji w ostatnim momencie zmobilizuje swoje siły kulturalne i po raz kolejny stworzy uderzające przykłady tej siły. Ale efekty wynikają tylko z aktywności elementów, jakie pozostały po wyższej rasie albo hybryd z pierwszego połączenia, w których krew wyższej rasy nadal dominuje i szuka możliwości manifestacji. Ale to nigdy nie zdarza się u dalszych potomków takich hybryd. Wtedy zawsze następuje kulturalna regresja. […] Niestety, polityka w stosunku do Polski, wskutek której Wschód miał być germanizowany, była oparta na […] fałszywym rozumowaniu i wielu się jej domagało. […] Skutki byłyby fatalne. Ludzie obcej rasy musieliby używać języka niemieckiego do wyrażania myśli obcych Niemcom, tym samym narażając na szwank godność i szlachetność narodu swoją niższością.”
Owo oparte na stereotypach i resentymencie postrzeganie sąsiadów stanie się jedną z podstaw relacji niemiecko-polskich w epoce późniejszej (kiedy Hitler skupi w swoim ręku pełnię władzy), a swój ostateczny wyraz znajdzie w koncepcji ekspansji III Rzeszy na Wschód i określonej wizji działań wojennych, mających stanowić wstęp do całkowitej likwidacji polskich elit intelektualnych i uczynienia z Polaków zbiorowości nisko wykwalifikowanych robotników pracujących na rzecz „narodu panów”.
Podczas tajnej konferencji, która odbyła się 23 maja 1939 dyktator stwierdził: „Polska nie jest dodatkowym wrogiem. Polska zawsze stać będzie po stronie naszych przeciwników”. Trzy miesiące później, omawiając cele inwazji z najwyższymi dowódcami Wehrmachtu, nie pozostawiał wątpliwości co do środków, jakich należy użyć, by osiągnąć założony rezultat: „Zniszczenie Polski stoi na pierwszym planie. Zadaniem jest zniszczenie żywotnych sił, a nie osiągnięcie określonej linii. […] Zamknąć serca przed litością. Postępować brutalnie. […] Prawo jest po stronie silniejszego”.

Język — narzędzie propagandy

Historia zaczyna się od słów. Słowa stoją u początków bohaterstwa i zbrodni. Owocują szlachetnością lub łajdactwem. Historia zaczyna się od słów i na słowach się kończy. Jeśli służą one kłamstwu, zieje między nimi przepaść, otwiera się dół pełen ludzkich zwłok — spoczywających w milczeniu, leżących bez słowa, warstwa na warstwie.

środa, 19 lutego 2014

Biesiada Literacka na Krakowskim Przedmieściu - zaproszenie na jutro




ODDZIAŁ WARSZAWSKI
STOWARZYSZENIA PISARZY POLSKICH

zaprasza na

BIESIADĘ LITERACKĄ

której gośćmi będą

  • Beata Ewa Komarnicka, z którą o poezji dziecięcej
    będzie rozmawiał Piotr Müldner-Nieckowski

  • Przemysław Dakowicz, z którym o jego nowej książce „Łączka”
    rozmow
    ę przeprowadzi Wacław Holewiński

  • Piotr Matywiecki, z którym o jego nowej książce eseistycznej „Myśli do słów” porozmawia Marek Ławrynowicz
   
  miejsce: Dom Literatury w Warszawie, ul. Krakowskie Przedmieście 87/89
  czas: 20 lutego (czwartek), g. 18:30


Dom Literatury w Warszawie

niedziela, 16 lutego 2014

Miasto


[drugi z cyklu artykułów Afazja polska]





Za siedmioma górami, za siedmioma borami, na brzegu rzeki, która wolno toczyła swe wody, leżało miasto. Nie było wielkie, ale wystarczająco duże, by pomieścić we własnych murach ludzi różnych nacji, żyjących obok siebie i z sobą — Polaków, Żydów, Rusinów. Nie było zamożne, ale wystarczająco bogate, by jego mieszkańcy mogli się cieszyć, że przyszło im żyć tu właśnie, nie gdzie indziej.

Lokacja, czyli wrastanie

Autorzy wydanego w roku 1890 warszawskiego Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich piszą, że początki miasta wiążą się z osobą księcia Ziemowita mazowieckiego, który w roku 1424 wydał w Bełzie przywilej lokacyjny następującej treści [pisownia oryginalna]: „Pragnąc ażeby posiadłości nasze większego nabrały wzrostu, postanowiliśmy założyć miasto Sokale, które zakładając sprzedaliśmy w niem wójtostwo z 4 łanami gruntów, z łaźnią, z połową jatek rzeźniczych, piekarskich i szewskich, uczciwemu mężowi Mik. Schonals, mieszczaninowi krakowskiemu i jego prawym potomkom, za 150 grzywien. Tegoż Schonalsa uposaża książę szóstym denarem z czynszu od łanów, a trzecim od wszelkich osądzonych spraw, pozwala mu wystawić młyn na rzece Bug, zbudować folusz,  z czego połowę dochodu książę ma pobierać; nadaje mu dom, 4 ogrody, browar i słodownią, pozwala polować na sarny, zające, lisy i wiewiórki, łowić wszelkie ptactwo, oprócz sokołów, które dla siebie zachowuje; kopać rudę w gruntach miejskich, zakładać kuźnice, zastrzegając połowę dochodu dla siebie i swoich następców, pozwala nakoniec utrzymywać rybaka do łowienia ryb w Bugu na własne stołowe potrzeby. Mieszczan obdarza prawem magdeburskim, dozwala wrębu na opał i budowle, poławiać w rzece ryby wędą i siecią, zabrania, aby w odległości mili dokoła nie znajdowały się karczmy i ani jeden rzemieślnik”.
Po kilkakrotnym spustoszeniu miasta przez Tatarów ponownie trzeba było wydać przywilej lokacyjny. Wśród przepisów prawnych stworzonych dla mieszkańców Sokala na początku XVI w. na szczególną uwagę zasługuje ten, w którym mowa jest o procedurze powoływaniu rajców miejskich — dwaj z nich mają być „prawowierni”, a dwaj „ruskiego wyznania”.

„Śmierć drogo zapłacić”

2 sierpnia 1519 roku doszło pod Sokalem do bitwy między „hufcami ruskiej szlachty”, liczącymi – jak podają źródła – pięć tysięcy zbrojnych, a Tatarami, których miało być osiemdziesiąt tysięcy. Do tej przegranej przez polskie wojska bitwy nawiązał Jan Kochanowski we fraszce Na Sokalskie mogiły: „Tuśmy się mężnie przez ojczyznę bili / I na ostatek gardła położyli. / Nie masz przecz, gościu, złez nad nami tracić, / Taką śmierć mógłbyś sam drogo zapłacić”. Cnoty polskiego rycerza wysławiał w Pieśni o Fridruszu, który pod Sokalem zabit… Mikołaj Sęp-Szarzyński. W usta bohatera wiersza, Fryderyka Herburta, wkłada poeta i te słowa: „Bojaźń wyrodna w serce me nie wchodzi, / Lecz, mogąc pomóc, żywiąc, umrzeć szkodzi, / Choć miejsce wzywa, i dusza uczciwa / Krwią, ciałem, zbroją, sławę kupić chciwa. // Ale jeszcze trwa ten targ: otwórz bronę, / Otwórz, już mię wstyd mur mieć za obronę; / Niechaj przypłaci pohaniec zdradliwy, / Że tył mój widział, gdym zbrojny i żywy”.
W połowie XVII w. dwukrotnie gościł w Sokalu król Jan Kazimierz – po raz pierwszy, kiedy zdążał na odsiecz Zbaraża, po raz drugi przed bitwą pod Beresteczkiem (w mieście i jego okolicach obozowało wtedy ok 130 tys. zaciężnych). W czasie trwania konfederacji barskiej dwukrotnie nakładano kontrybucję na mieszkańców Sokala.

W II Rzeczypospolitej

Wszystkie te fakty przytaczam, by uzmysłowić sobie i czytelnikom, że Sokal międzywojenny nie był pierwszym lepszym punktem na mapie, że zapisał się w pamięci kulturowej jako jedno z miejsc znaczących, a wydarzenia historyczne, jakie zaszły w mieście i jego okolicach, już w wieku XVI traktowane były jako fakty o charakterze wspólnototwórczym.
O Sokalu piszę także z innego względu – wywodzili się stamtąd moi przodkowie po mieczu: prapradziadek Jan, trudniący się stawianiem kominów fabrycznych, cegielnianych i gorzelnianych (rodzinny przekaz mówi o jego udziale w budowie Politechniki Lwowskiej) oraz jego synowie — Feliks, wywieziony podczas wojny na Syberię, Karol, Franciszek (mój pradziadek), legionista Piłsudskiego Piotr i Kazimierz, żołnierz Korpusu Ochrony Pogranicza, uznany za zaginionego podczas kampanii wrześniowej (wdowa po nim zostanie zastrzelona przez Niemców, córka oddana będzie do przytułku).
W II Rzeczypospolitej Sokal był stolicą jednego z powiatów województwa lwowskiego i liczył niewiele ponad dziesięć tysięcy mieszkańców. Mieściły się tu szkoły i szpital powiatowy, sąd i kolegium nauczycielskie, urzędowały władze powiatu. Jak pisał  w książce Na gruzach marzeń Janusz Pieczkowski: „niczym klamry spinały [Sokal] dwa mosty drogowe. Na krańcu południowym most łączył miasto ze stacją kolejową i gościńcem biegnącym od Lwowa. […] Na północnym krańcu miasta był drugi most, który łączył z małą dzielnicą Zabuże i był przedłużeniem traktu biegnącego z Hrubieszowa”. Szczególną sławą cieszył się wśród wiernych klasztor o.o. bernardynów, położony na zachodnim brzegu rzeki. Pątnicy przybywający tu z najdalszych stron modlili się przed cudownym obrazem Matki Bożej Pocieszenia, z którym związana jest średniowieczna legenda o niewidomym malarzu, uzdrowionym podczas modlitwy przed ikoną na Jasnej Górze. Obraz wystawiony w ołtarzu bernardyńskiego kościoła miał być kopią Czarnej Madonny.
W pobliskiej Poturzycy, majątku należącym do rodziny hrabiów Dzieduszyckich, gościem bywał gen. Władysław Anders oraz oficerowie i żołnierze Samodzielnej Brygady Kawalerii z Brodów. W pałacu hrabiowskim odbywały się bale, a na błoniach nadbużańskich urządzano zawody hippiczne i manewry wojenne. Pieczkowski pisze, że jego rodzina została kiedyś zaproszona do obejrzenia ćwiczeń wojskowych: „Oglądaliśmy pozorowane natarcie spieszonych szwadronów, ogień artylerii prowadzony do wybranych celów i nawałę ogniową. Na sygnał trąbki, ze skrzydła ruszyła szarża konna rozwiniętych szwadronów. Był to porywający widok. Jeźdźcy, pochyleni nisko na karkach idących w galopie koni, głuchy tętent kopyt i błysk uniesionych szabli. Szli ławą jak huragan, jednym skokiem, nie załamując szyku przeszli nad szerokim rowem i zniknęli za najbliższym laskiem”.
Jeszcze nie przyszła Wielka Zawierucha, jeszcze nie zaczęli znikać ludzie, milknąć języki, jeszcze pojęcia nie zamieniły się miejscami.

Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015) 
http://www.ceneo.pl/Historia_i_literatura_faktu;szukaj-afazja+polska