poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Mały traktat o znikaniu (1)





[artykuł z cyklu Afazja polska]



Grób Agamemnona, jeden z najsłynniejszych polskich wierszy politycznych, przyszedł mi na myśl, kiedy zastanawiałem się, co można by napisać, jak można by ocenić wydarzenia, które rozegrały nocą z 17 na 18 września 1939 roku na polsko-rumuńskim przejściu granicznym w Kutach.
Juliusz Słowacki mówi w Grobie Agamemnona o wstydzie, z jakim musiałby się zmierzyć, gdyby przyszło mu stanąć twarzą w twarz ze spartańskimi wojownikami Leonidasa, poległymi w wąwozie termopilskim. Zostają tu sobie przeciwstawione dwie bitwy starożytności, dwa miejsca symboliczne — Termopile i Cheronea: „Na koń! – Tu łożem suchego potoku, / [...] Lecę, a koń sie na powietrzu kładnie – / Jeśli napotka grób rycerzy – padnie. // Na Termopilach? – nie. Na Cheronei / Trzeba się memu załamać koniowi, / Bo jestem z kraju, gdzie widmo nadziei / Dla małowiernych serc podobne snowi. / Więc jeśli koń mój w biegu się przestraszy, / To tej mogiły – co równa jest – naszéj.
Przegrana Spartan w wąwozie termopilskim niemal natychmiast przeszła do legendy, stając się wydarzeniem symbolicznym; śmierć żołnierzy Leonidasa uznano za śmierć bohaterską, a klęskę militarną — za triumf wartości, za figurę całkowitego poświęcenia, wierności absolutnej. Dlatego, kiedy inwazja perska została powstrzymana, w Termopilach postawiono bohaterskim wojownikom ze Sparty pomnik, na którym wyryto następujące słowa: „Przechodniu, idź i powiedz Lacedemończykom, żeśmy tu wszyscy legli posłuszni ich prawom”. Bitwa pod Cheroneą stanowiła z kolei symboliczny kres niepodległości Greków, którzy ulegli mniej licznym siłom Filipa Macedońskiego.
W Grobie Agamemnona Słowacki przyrównuje Polaków do helotów, charakteryzuje ich jako niewolników, nie potrafili bowiem, jego zdaniem, skutecznie obronić własnej wolności. Po powstaniu listopadowym wojska polskie, bez wydania przeciwnikowi ostatecznej bitwy i bez oficjalnej kapitulacji, opuściły granice państwa, a niedawni żołnierze przemienili się w uciekinierów. O tym właśnie pisze poeta w dwunastej sekstynie swojego gorzkiego wiersza: „Bo jestem z kraju smutnego ilotów, / Z kraju – gdzie rozpacz nie sypie kurhanów, / Z kraju – gdzie zawsze po dniach nieszczęśliwych / Zostaje smutne pół - rycerzy - żywych”.

Kościec, którego ubywa

Zanim we wrześniu 1939 roku polskie władze stanęły przed perspektywą opuszczenia granic państwa, miał miejsce proces stopniowego zanikania zdolności rządzenia. Sukcesy wojsk niemieckich, stałe posuwanie się kolumn zmotoryzowanych w głąb Rzeczypospolitej sprawiało, że malał rzeczywisty wpływ władz centralnych na przebieg wojennych wydarzeń — kolejne regiony wypadały spod jurysdykcji rządu warszawskiego. Kontroli nad utraconymi ziemiami nie udało się odzyskać.
Jeśliby porównać organizm państwowy do ludzkiego ciała, można by się posłużyć następującą metaforą: we wrześniu 1939 roku Polska stopniowa traciła kościec, kolejne członki zbiorowego organizmu pozbywały się „rusztowania”, przez co nie mogły już dłużej spełniać swoich dotychczasowych funkcji — stawały się bezużyteczne dla prawidłowego działania całego mechanizmu państwowego. Straciwszy czucie w prawej ręce, Polska próbowała posługiwać się ręką lewą — jedna ręka przejmowała rolę drugiej, co oczywiście rodziło chaos, stawało się przyczyną nieporozumień i prowadziło do ostatecznej dysfunkcjonalizacji całego organizmu. Z Polski — dzień po dniu, godzina po godzinie — uciekało życie, a może raczej: zdolność decydowania o sobie, odpowiadania za swoje czyny. Właśnie o to chodziło agresorom — by pogrążonego w chaosie sąsiada ubezwłasnowolnić, by bezwolne i bezwładne ciało rozpiąć na nowym kośćcu.

Nauka znikania

To, co działo się z Polską w pierwszych dniach inwazji niemieckiej, musiało być dla uczestników wydarzeń, dla Polaków, którzy z przerażeniem obserwowali prędki marsz hitlerowskich oddziałów, niczym jakaś ciemna, niezrozumiała baśń. Baśń, w której zły czarodziej z zaciętą twarzą, z małym wąsikiem pod nieforemnym nosem, posługując się czarodziejską różdżką sprawia, że znikają kolejne elementy rzeczywistości, którą uważało się za stałą i niezmienną. Jeden ruch różdżki — znikają dworce i pociągi, drugi ruch różdżki — zatrzymane zostają telegraf i komunikacja telefoniczna, trzeci — znikają ludzie, setkami, tysiącami, znikają albo zmieniają się w nieruchome krwawe kadłuby. Nagle, w momencie trudnym do zauważenia, cały kraj, w którym się żyje, mieszka, pracuje — przemienia się w kraj inny, odmiennymi prawami się rządzący. Tych praw trzeba się nauczyć, trzeba się im poddać, by nie zniknąć definitywnie, by na zawsze nie wyparować z krajobrazu.
Choć bardzo chciałbym już teraz opowiedzieć o tym, co stało się w nocy z 17/18 września w Kutach, na moście przerzuconym przez Czeremosz, choć z chęcią wytłumaczyłbym, dlaczego otworzyłem te rozważania fragmentem wiersza Juliusza Słowackiego, muszę, przynajmniej na moment, skoncentrować uwagę na innym zagadnieniu. Myślę tu o wydarzeniach, jakie tamtą chwilę — tamten przejazd przez most graniczny, w ciemności, o północy — poprzedziły. Stały się one dla wszystkich uczestników tej gry, dla wszystkich aktorów tego przedstawienia reżyserowanego przez historię czymś, co najchętniej nazwałbym przyśpieszonym kursem znikania. Gdy wszystko się zaczynało, grali oni role napisane dla aktorów pierwszoplanowych — po zapadnięciu kurtyny spostrzegli, że tajemnicza siła przemieniła ich w statystów.

Wojna pozorów

Celem niniejszych notatek nie jest formułowanie oskarżeń wobec rządu Felicjana Sławoja Składkowskiego. Nie czas już na to, a i rola prokuratora nieszczególnie mi odpowiada. Jeśli miałbym na coś zwrócić uwagę, to na następującą prawidłowość regulującą proces znikania ludzi, obumierania formacji politycznych i odchodzenia w przeszłość idei: dokonuje się on w pełni jedynie wtedy, gdy ten, kto ma zniknąć, nie potrafi właściwie interpretować faktów, gdy nie dysponuje umiejętnością prawidłowego rozeznania znaków. Na progu II wojny światowej oba mocarstwa graniczące z Polską czyniły wszystko, by ich rzeczywiste zamiary nie wyszły na jaw, by pozostały w ukryciu. Tylko w ten sposób możliwe było ostateczne wyeliminowanie rządu II Rzeczypospolitej z międzynarodowej gry dyplomatycznej, pozbawienie go wpływu na bieg wydarzeń. Plan ów został zrealizowany.
Jeszcze 22 sierpnia, po ogłoszeniu informacji o niemiecko-sowieckim układzie o nieagresji Eugeniusz Kwiatkowski, wicepremier i minister skarbu, notował w swoim dzienniku: „W Prezydium Rady Ministrów odbyła się konferencja prasowa z referatem przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych [...]. Układ o nieagresji jest pełnym zaskoczeniem. »Dla nas jest to fakt bez znaczenia. Na pomoc Sowietów nie liczyliśmy nigdy. Akt ten ma przede wszystkim znaczenie demonstracyjne. Prawdopodobnie wywoła fermenty w Japonii, Italii, Hiszpanii, a nawet  i w samych Niemczech«”. Dzień później referował stanowisko marszałka Śmigłego-Rydza: „Nie lekceważy zapowiedzi [...] o układzie o nieagresji Niemcy-Sowiety. Demonstracja taka jest dla obu stron kosztowna ideologicznie. Trudno w tych warunkach sądzić, że dzieje się to bez głębszego celu. Poza momentem silnego zaskoczenia i deprymującego oddziałania na opinię Francji i Anglii na pewno ma Hitler na oku cel zastraszenia nas i ewentualnego przygotowania rozgrywki wojennej z nami.[...] Sowiety natomiast z punktu widzenia swego celu — osłabienia burżuazyjnej Europy i podsycenia konfliktu — postępują logicznie. Kto wie, czy nie będą zachęcać Niemiec do wystąpienia przeciwko Polsce.”
„Ewentualne przygotowanie rozgrywki wojennej”. „Kto wie, czy nie będą zachęcać Niemiec”. Słowa te mógł wypowiedzieć ktoś, kto nie miał pojęcia o istnieniu tajnego protokołu dołączonego do paktu Ribbentrop-Mołotow. Protokół ów, co dziś doskonale wiemy, rozstrzygał kwestię „stref interesów” obu totalitarnych mocarstw. W myśl założeń stojących u jego podstaw, lada chwila nastąpić miało „terytorialno-polityczne przekształcenie ziem należących do państwa polskiego”. Operacja ta, deklarowały to obie strony, winna się dokonać „na drodze przyjacielskiego porozumienia”.
Ciąg dalszy za tydzień.


[prwdr.: "GPC" z 26.04.2014]

niedziela, 27 kwietnia 2014

"Teoria wiersza polskiego" nominowana do Nagrody Poetyckiej 'Orfeusz'


Ogłoszono nominacje do Nagrody Poetyckiej im. K.I.Gałczyńskiego 'Orfeusz'. 

25 kwietnia  w Domu Literatury w Warszawie jury III edycji Nagrody im. K. I. Gałczyńskiego ORFEUSZ za najlepszy tom poetycki roku, w składzie: Jan Stolarczyk (przewodniczący), Tomasz Burek, prof. Wojciech Kudyba, prof. Wojciech Ligęza i Feliks Netz ,po zapoznaniu się ze 184 zgłoszonymi tomikami wierszy, postanowiło nominować do nagrody 20 z nich (kolejność alfabetyczna):
  1. Miłosz Biedrzycki, Porumb, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2013
  2. Wojciech Bonowicz, Echa, Biuro Literackie, Wrocław 2013
  3. Przemysław Dakowicz, Teoria wiersza polskiego, Biblioteka „Toposu”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2013
  4. Janusz Drzewucki, Dwanaście dni, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013
  5. Tadeusz Dąbrowski, Pomiędzy, Wydawnictwo a5, Kraków 2013
  6. Mirosław Dzień, Linia, Biblioteka „Toposu”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2013
  7. Leszek Elektorowicz, Juwenilia i senilia, Księgarnia Akademicka, seria Krakowska Biblioteka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Kraków 2013
  8. Anna Frajlich, Łodzią jest i jest przystanią, Wydawnictwo FORMA, Szczecin, Bezrzecze 2013
  9. Julia Hartwig, Zapisane, Wydawnictwo a5, Kraków 2013
  10. Bogdan Jaremin, Treny lipca, Wydawnictwo Bernardinum, Pelplin 2013
  11. Krzysztof Karasek, Słoneczna balia dzieciństwa, Biblioteka „Toposu”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2013/ Instytut Mikołowski, Mikołów 2013
  12. Józef Kurylak, Ciemna głęboka woda bez Boga, Wydawnictwo Lisia Góra, Rzeszów 2013
  13. Małgorzata Lebda, Granica lasu, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2013
  14. Krzysztof Lisowski, Poematy i wiersze do czytania na głos, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury, Poznań 2013
  15. Leszek Aleksander Moczulski, Kartki na wodzie, Biblioteka „Toposu”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2013
  16. Łukasz Nicpan, Do czytającej list, Wydawnictwo VEDA, Warszawa 2013
  17. Andrzej Niewiadomski, Kapsle i etykietki, Instytut Mikołowski, Mikołów 2013
  18. Aleksandra Słowik, Pomiędzy kwartałami śpieszył się i zwlekał, Oficyna Wydawnicza Łośgraf, Warszawa 2013
  19. Beata Szymańska, Złota godzina, Księgarnia Akademicka, seria Krakowska Biblioteka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Kraków 2013
  20. Adam Waga, Chromając, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

W kategorii ORFEUSZ MAZURSKI jury nominowało trzy tomiki poetyckie:
  1. Jan Jegliński, Trojaki, Radio 5, Suwałki 2013
  2. Mariola Kruszewska, Wczoraj czyli dziś, Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury, Białystok 2013
  3. Dominika Lewicka-Klucznik, Samopas, Wydawnictwo Bernardinum, Pelplin 2013

6 czerwca jury wyłoni finałową piątkę poetów nominowanych do nagrody. Laureat otrzyma 20 tys. zł i granitową statuetkę autorstwa Rafała Strumiłły a laureat Orfeusza Mazurskiego – 5 tys. zł. Uroczysta gala wręczenia nagrody odbędzie się 28 czerwca w Muzeum K. I. Gałczyńskiego w Praniu. Uroczystość zwieńczy monodram Bal u Salomona według poematu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w wykonaniu Andrzeja Pieczyńskiego.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Miasto (2)





[artykuł z cyklu Afazja polska]

Wieczorem 30 sierpnia 1939 roku na niebie nad Sokalem pokazał się ognisty krzyż.
Bug wolno toczył swoje senne wody, w kościołach odprawiano ostatnie tego dnia nabożeństwa. Niewprawnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wszystko jest jak zawsze, że harmonii letniego wieczoru nic nie zakłóca. Były to tylko pozory spokoju.
Tego dnia w pobliżu poczty rozwieszono afisze mobilizacyjne. Powszechna mobilizacja objęła wszystkich „oficerów rezerwy, pospolitego ruszenia i stanu spoczynku”, „podchorążych rezerwy i pospolitego ruszenia”, „podoficerów, starszych szeregowców i szeregowców rezerwy oraz pospolitego ruszenia”, „podoficerów stanu spoczynku” i „zaliczonych do pomocniczej służby wojskowej”, którzy otrzymali białe karty mobilizacyjne bez czerwonego pasa. Na drugiej stronie dokumentu mobilizacyjnego wskazywano szczegółowo gdzie, kiedy i z czym mają zgłaszać się poborowi. Wszystkich odpoczywających wzywano z wakacji — mieli bezzwłocznie udać się do jednostek wskazanych „w punkcie II pouczenia dla urlopowanego na dokumencie urlopowym”.

Jak się kończy świat

Między szóstą a siódmą wieczorem osiemnastoletni Janusz Pieczkowski wyszedł do przydomowego ogrodu, gdzie jego ojciec, jakby nigdy nic, podwiązywał dalie. „Nagle, na wschodniej stronie nieba — wspomina — zauważyłem wyraźnie znak płonącego krzyża. Zwabiona naszym wołaniem wyszła do ogrodu matka. Widzieliśmy, że państwo Borusiewiczowie z synami również obserwowali to złowróżbne zjawisko. Z dnia na dzień oczekiwaliśmy, że wybuchnie wojna z Niemcami. Byliśmy do niej przygotowani na miarę naszych możliwości. To, że krzyż ukazał się po wschodniej stronie nieba, wróżyło to, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później, czyli napaść 17-go września”.
Ileż takich znaków w historii? Interpretowanych i nadinterpretowanych. Ale nie autentyczność nadprzyrodzonych zjawisk najbardziej mnie interesuje. Nie mam powodu, by Pieczkowskiemu nie wierzyć. Dręczy mnie inne pytanie: co tego dnia, o tamtej porze, między osiemnastą a dziewiętnastą, robili moi bliscy żyjący w miasteczku nad Bugiem, które do dziś istnieje, ale naprawdę to już go nie ma, bo całkiem się skończyło? Właśnie wtedy, 30 sierpnia, zaczynała się jego agonia. Agonia polskiego Sokala, śmierć miasteczka, w którego granicach zgodnie współżyli ze sobą Polacy, Żydzi i Ukraińcy.
O tym, że ich Sokal właśnie poczyna osuwać się w nicość, nie mogli jeszcze wiedzieć ani prababcia Anna, ani pradziadek Franciszek. Nie byli tego świadomi także ich synowie: Janek, Józek, Zbyszek i Antek. Ciekawi mnie zwłaszcza to, co robił tamtego sierpniowego wieczoru, między osiemnastą a dziewiętnastą, dziewięcioletni Zbyszek, którego wnuk siedemdziesiąt pięć lat później zapisuje te słowa. Czy, podobnie jak Janusz Pieczkowski, wyszedł z rodzicami do ogrodu, by wpatrywać się w znak, który ukazał się na wschodzie? Czy, kiedy wskazywał ręką na ognisty krzyż — bo jednak zakładam, że, choć nigdy mi o tym nie wspominał, musiał go widzieć — ujrzał w jakimś nagłym błysku siebie i ich wszystkich, matkę ojca i trzech braci, w zupełnie innym miejscu? Czy w głowie dziewięciolatka taka myśl w ogóle mogła powstać? Sądzę, że nie. Dziecko ma bowiem naturalne poczucie zakorzenienia i dopóki rzeczywistość sama się nie odmieni, traktuje ją jako niezmienną, trwałą, osadzoną na fundamencie, którego nic nie jest w stanie poruszyć. Coś o tym wiem, bo moja córka (nie byłoby jej na świecie, gdyby tamten chłopiec z Sokala nie przeżył) skończyła właśnie dziewięć lat.
 

czwartek, 17 kwietnia 2014

Maria Woś o wierszach i historii




Na stronie internetowej Radia Wrocław został opublikowany kolejny felieton znakomitej dziennikarki Marii Woś. Jego przedmiotem są teksty poetyckie z książek Teoria wiersza polskiego i Place zabaw ostatecznych.

Felietonu można wysłuchać TUTAJ.


Zobacz także:
Felieton Marii Woś nt. tomu wierszy Łączka.



fot. Piotr Łużny
Maria Woś - ur. we Lwowie; od końca lat 50. dziennikarka Radia Wrocław, autorka audycji literackich, muzycznych, słuchowisk, reportaży, felietonów; współpracowniczka prasy katolickiej ("Niedzieli", "Gościa Niedzielnego", "Nowego Życia"); od roku 1980 w NSZZ Solidarność, członek zespołu ds. zmian w mediach; 13 XII 1981 r. zrezygnowała z pracy w PR, następnie podjęła pracę jako nauczyciel języka polskiego; od 1982 r. działaczka Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego (obserwowała i dokumentowała procesy polityczne); 1989 na zaproszenie Komitetu Obywatelskiego współrealizowała radiową kampanię wyborczą Solidarności; po wyborach wróciła do radia. 
W archiwum rozgłośni radiowej we Wrocławiu znajduje się przeszło dwa tysiące audycji Marii Woś prezentujących różnorodne gatunki radiowe.

sobota, 12 kwietnia 2014

Linia i koło [na marginesie tomu "Pastuszek Chełmońskiego" J.M.Rymkiewicza]




Chcąc zrozumieć, kim jest i po co zjawił się na świecie, człowiek na różne sposoby tłumaczył sobie własne położenie. Od kiedy zaczął analizować i interpretować rzeczywistość, najmocniej zajmowało go zagadnienie czasu — pytał więc o początek i koniec, tzn. o porządek i sens tego, co mu się przydarza. Wśród koncepcji czasu, jakie stworzył, dwie zasługują na szczególną uwagę.
Pierwszą z nich wyobraża linia prosta, biegnąca od punktu inicjalnego do punktu finalnego. Jest to konstrukcja skończona, w której da się wyróżnić odrębne fazy — fazę wczesną, fazę pośrednią i fazę końcową. Ktoś, kto postrzega czas jako linię, wierzy, że przeznaczeniem ludzkości jest rozwój i doskonalenie się. Dlaczego? Bo poruszając się wzdłuż linii tylko raz możemy znaleźć się w danym punkcie; idąc dalej, na zawsze pozostawiamy za sobą punkty, w których już byliśmy. Droga, jaką musimy przejść, jest drogą od–do. Choć pokonujemy ją z mozołem, widzimy — lub przynajmniej możemy zdefiniować i wyobrazić sobie — jej cel. Dotarcie do celu oznacza osiągnięcie doskonałości, jest równoznaczne z ostatecznym domknięciem, z zakończeniem procesu rozwoju. Czas okazuje się wtedy niepotrzebny — znika więc, kończy się. Następuje koniec świata, koniec jego czasowych form i czasowego porządku.
Druga z koncepcji mówi o kolistości czasu. Poruszamy się nieustannie po obwodzie Wielkiego Koła, wciąż na nowo powtarzając nasze doświadczenia i gesty, jak w liturgii odnawiając dawne sensy, przywracając wydarzeniom ich pierwotną wartość i dawne znaczenie. Koło czasu to konstrukcja zamknięta i doskonała, tzn. taka, która więzi — człowiek tkwi w jej wnętrzu jak Jonasz w brzuchu wielkiej ryby. Nie ma ucieczki z kolistego czasu, chyba że w sen, bo jednostajny rytm repetycji usypia nas i stopniowo pozbawia świadomości.

Głowa, której nie ma

O ludzkich wyobrażeniach na temat czasu myślałem podczas lektury nowych wierszy Jarosława Marka Rymkiewicza z wydanego przed kilkoma dniami tomu Pastuszek Chełmońskiego.
Jest to książka tajemnicza i niepokojąca — jeden z tych tomów, które, głęboko w to wierzę, zdolne są zmienić nasze dotychczasowe postrzeganie samych siebie i przemodelować wspólnotową świadomość, zmuszając nas do postawienia sobie pytań o charakterze fundamentalnym. „Kim jesteście? Kim jesteśmy?” — woła autor Reytana — „Ile w was (w nas) śmierci? Ile życia? Czy wolicie (wolimy) spać w grobie, czy też  zechcecie (zechcemy) przebudzić się do życia? A jeśli powstaniecie (powstaniemy) z martwych, czy znajdziecie (znajdziemy) w sobie dość siły, by »uderzyć duchem«, by przemóc waszą (naszą) wewnętrzną, duchową martwotę?”. Z tymi i z wieloma innymi pytaniami konfrontuje nas Rymkiewicz, wystawiając naszą zbiorową twarz na widok publiczny i każąc nam spojrzeć w lustro, przejrzeć się w czymś, co z braku lepszego określenia, nazwijmy tutaj zwierciadłem przeszłości.
To, co pokazuje szklana tafla, jest pustym miejscem po głowie, bo trup stojący przed lustrem został zdekapitowany. „Da Bóg – to się odnajdzie głowa” — czytamy w wierszu Upiór. Jednak nie ten wiersz najbardziej mnie teraz interesuje. Ponieważ nie mam odpowiednio wiele miejsca, by przyjrzeć się całej książce, ograniczę się do pobieżnej, wstępnej lektury dwóch wybranych utworów z Pastuszka Chełmońskiego Jaśminów i Dzikiego zapachu majowego.

Wojna pamięci z zapomnieniem

Dziki zapach majowy  został napisany w maju 2010, Jaśminy zaś w czerwcu 2011 roku. Łączy te wiersze sceneria ogrodu i sposób, w jaki przedstawiona została przyroda (wywiera ona na wpływ na człowieka, oddziałując na jego zmysły). Jaśminy: „W czerwcu wszędzie kwitną jaśminy / Tu przy płocie a tam przy domu / I to nie ma żadnej przyczyny / Jeśli ma to nieznaną nikomu // Krąży koło uplecione z kwiatów / Wielkie koło czarnych os i trzmieli / To w zaświaty a to znów z zaświatów / Słodki zapach trumny i pościeli / [...] Słodki zapach czarnej zgnilizny”. Podobnie w wierszu z maja 2010: „Dziki zapach majowy / Bije kotom do głowy // I mnie się w głowie kręci”. Obezwładniony wonią kwiatów, człowiek poddaje się temu, co pierwotne, niezakorzenione w kulturze i w historii, dostaje się we władanie sił natury — traci pamięć i zdolność postrzegania rzeczywistości zgodnie z porządkiem przyczynowo-skutkowym: „I mnie się w głowie kręci / Pozbywam się pamięci // Z głębi mózgu wyjęty / Wchodzę pomiędzy mięty // Pomiędzy dwie leszczyny / Gdzie nic nie ma przyczyny” (Dziki zapach majowy). W obu wierszach powtarza się motyw sklerozy — zapomnienia definitywnego, niemożliwego do przezwyciężenia, ograniczającego postrzeganie do tego, co najbliższe i najbardziej pierwotne, bo związane z biologiczną stroną ludzkiego życia: „Z czaszki z mózgu z myślenia / Wchodzę w ciemność istnienia // Tam gdzie kwitną mimozy / W środku mojej sklerozy” (Dziki zapach majowy); „Nie ma ręki która szarpie powrozy / Wielkie koło czarnej niepamięci / Czarne trzmiele w środku sklerozy / I mój mózg w tym kole sie kręci” (Jaśminy).
Na odrębną grupę motywów pojawiających się w przywołanych wierszach składają się wszystkie obrazy związane z fizjologią, umieraniem i grzebaniem ciał. Wprowadzają one charakterystyczne dla poezji autora Pastuszka Chełmońskiego elementy groteski i specyficznej, somatyczno-metafizycznej makabry oraz dysonans między serio a buffo, między wielością form pleniącej się bujnie przyrody a tkwiącą w samym jej centrum zapowiedzią rozkładu i śmierci. W Jaśminach mowa jest o „słodkim zapachu trumny i pościeli” oraz o „słodkim zapachu czarnej zgnilizny”, w Dzikim zapachu majowym o „czarnej krwi na dnie misy” i o potrzebie „godziwego pochówku”. Takim, ufundowanym na barokowej coincidentia oppositorum, sposobem konstruowania obrazu świata i życia ludzkiego posługuje się profesor Rymkiewicz, aby uświadomić czytelnikowi głęboki rozziew między przestrzenią natury a domeną historii. Bo cytowane wiersze leżą w bliskim sąsiedztwie utworów w sposób jednoznaczny odnoszących się do tragedii z roku 2010, do — jak się okazuje: niezakończonego — koszmaru naszych dziejów. Ciało krwawiące i ciało gnijące woła do nas, przypomina (nawet jeśli jego wołanie zagłuszają dźwięki świata owadziego i zwierzęcego, „dziki zapach majowy”, eksplozja form i kolorów) o umieraniu i rozkładzie. Świadomość, która odróżnia nas od zwierząt, każe nam porzucić postrzeganie czysto biologiczne — nawet jeśli wykazujemy przyrodzoną skłonność do ulegania złudzeniu, że możliwe jest trwanie poza historią.
Nie dla nas Wielkie Koło powrotów — zdaje się mówić autor Zachodu słońca w Milanówku. Nam, ludziom, dany jest czas linearny, a to znaczy: konieczność pielęgnowania pamięci, poszukiwania przyczyn i przewidywania skutków wszystkiego, co wydarza się w czasie.

Kwestionariusz afatyka

Wiersze profesora Rymkiewicza mówią coś niezwykle istotnego o mechanizmach współkształtujących polską tożsamość po roku 1989. Tożsamość tę jakiś czas temu opatrzyłem epitetem „afatyczna”, charakteryzuje ją bowiem niedopełnienie, fragmentaryczność i niechęć do jednoznacznej artykulacji podstawowych prawd dotyczących naszego tu i teraz. Nasze milczenie o nas samych, nasza ucieczka od własnej przeszłości w migotliwą teraźniejszość i fałszywą, bo zbudowaną na błędnych przesłankach, wizję przyszłości — wszystko to oznacza, że nie potrafimy określić miejsca, w którym się znajdujemy. Nie wiemy po prostu, czy i jakie łączą nas więzi. Przypominamy grupę wolnych elektronów, które swobodnie wirują w przestrzeni. Droga, którą pokonujemy, nie może mieć porządku linearnego, nie może przebiegać od–do, ponieważ jej początek ginie we mgle zapomnienia, a cel pozostaje nieokreślony.
Rymkiewiczowska koncepcja kultury jako nieprzerwanej rozmowy współczesnych Polaków z Wielkimi Duchami przeszłości wyrasta z pragnienia restytucji dawnego porządku, odzyskania świadomości dotyczącej miejsca jednostki w organizmie wspólnotowym. Jesteśmy narodem — powiada autor Pastuszka Chełmońskiego — w takim stopniu, w jakim zachowaliśmy zdolność kontaktowania się z naszą tradycją. W poezji Rymkiewicza związek ten jest nie tylko zachowany, ale zyskuje swoją doskonałą realizację.
Problem staje się widoczny, kiedy zadamy sobie następujące pytanie: czy jesteśmy w stanie ten szczodry gest Poety — Poety, który wie i potrafi, który rozumie, na czym polega wspólnota — przełożyć na codzienne praktykowanie narodowej kultury; czy mamy dziś w sobie wystarczająco wiele umiejętności i konsekwencji, by przezwyciężyć afazję, tzn. czy jako zbiorowość możemy powrócić do języka przodków, z wpisanym weń zespołem obrazów, przekonań i wartości? Bo jeśli nie potrafimy, to Pastuszka Chełmońskiego potraktujemy jako zbiór prostych, naiwnych rymowanek — podczas gdy w rzeczywistości jest to wielowymiarowy, wyposażony w cały system znaczeń ukrytych, traktat o polskości XXI wieku.

Próba jaskółki

Z jaskółczego gniazda wypadło nieopierzone pisklę. Kiedy rodzice pisklęcia odkryli, że gniazdo jest puste, podnieśli rwetes. Wreszcie dostrzegli truchło swego dziecka na ziemi i nie wierząc w to, co widzą, unieśli je pod chmury na własnych skrzydłach, myśląc, że lot je ocuci, roznieci w nim życie. Ale kiedy upuścili trupka, ponownie uderzył on w ziemię. Wielki i pełen rozpaczy był lament jaskółek.
Pan zna tę parabolę, Panie Profesorze. Jest ona wyjęta z dzieła, do którego czyni Pan aluzję w jednym ze swoich wierszy. Tego rodzaju aluzji, nawiązań i ukrytych dialogów z tradycją jest w tomie Pastuszek Chełmońskiego całe mnóstwo. W innym miejscu i w innym czasie napiszę o nich więcej. Postaram się wtedy wskazać ich sens dosłowny oraz duchowy (alegoryczny, moralny i anagogiczny). Teraz powiem tylko tyle, ile trzeba.
Pan także, podobnie jak ten, kto historię o jaskółkach opowiedział, nie wierzy w śmierć ojczyzny. Dlatego śpiewa Pan swoje ciemne pieśni, dlatego bierze nas Pan na spytki i wystawia na próbę, unosi pod chmury i upuszcza w powietrze, żądając odpowiedzi, czy jesteśmy żywi, czy martwi. Jeżeli żywi — polecimy.
Bardzo chciałbym odpowiedzieć jednoznacznie, ale obawiam się, że nie byłoby to zgodne z prawdą. Bo chyba dzisiaj jest z nami wszystkimi tak, że jesteśmy w połowie żywi, a w połowie martwi. I Polska, nasza Polska z obciętą głową, z czaszką pełną pokrzyw, nasza Polska targana przez Furie, Polska z dziurą w potylicy — także Ona jest w połowie żywa, a w połowie martwa.
Da Bóg — to się odnajdzie głowa.
Da Bóg — polecimy.




[artykuł z cyklu Afazja polska; prwdr.: "GPC", 12.04.2014]