[artykuł z cyklu Afazja polska]
Wieczorem 30 sierpnia 1939 roku na
niebie nad Sokalem pokazał się ognisty krzyż.
Bug wolno toczył swoje senne wody, w
kościołach odprawiano ostatnie tego dnia nabożeństwa. Niewprawnemu
obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wszystko jest jak zawsze, że harmonii
letniego wieczoru nic nie zakłóca. Były to tylko pozory spokoju.
Tego dnia w pobliżu poczty rozwieszono afisze
mobilizacyjne. Powszechna mobilizacja objęła wszystkich „oficerów rezerwy,
pospolitego ruszenia i stanu spoczynku”, „podchorążych rezerwy i pospolitego
ruszenia”, „podoficerów, starszych szeregowców i szeregowców rezerwy oraz
pospolitego ruszenia”, „podoficerów stanu spoczynku” i „zaliczonych do
pomocniczej służby wojskowej”, którzy otrzymali białe karty mobilizacyjne bez
czerwonego pasa. Na drugiej stronie dokumentu mobilizacyjnego wskazywano
szczegółowo gdzie, kiedy i z czym mają zgłaszać się poborowi. Wszystkich
odpoczywających wzywano z wakacji — mieli bezzwłocznie udać się do jednostek
wskazanych „w punkcie II pouczenia dla urlopowanego na dokumencie urlopowym”.
Jak się kończy świat
Między szóstą a siódmą wieczorem
osiemnastoletni Janusz Pieczkowski wyszedł do przydomowego ogrodu, gdzie jego
ojciec, jakby nigdy nic, podwiązywał dalie. „Nagle, na wschodniej stronie nieba
— wspomina — zauważyłem wyraźnie znak płonącego krzyża. Zwabiona naszym
wołaniem wyszła do ogrodu matka. Widzieliśmy, że państwo Borusiewiczowie z
synami również obserwowali to złowróżbne zjawisko. Z dnia na dzień
oczekiwaliśmy, że wybuchnie wojna z Niemcami. Byliśmy do niej przygotowani na
miarę naszych możliwości. To, że krzyż ukazał się po wschodniej stronie nieba,
wróżyło to, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później, czyli napaść 17-go
września”.
Ileż takich znaków w historii? Interpretowanych
i nadinterpretowanych. Ale nie autentyczność nadprzyrodzonych zjawisk najbardziej
mnie interesuje. Nie mam powodu, by Pieczkowskiemu nie wierzyć. Dręczy mnie
inne pytanie: co tego dnia, o tamtej porze, między osiemnastą a dziewiętnastą,
robili moi bliscy żyjący w miasteczku nad Bugiem, które do dziś istnieje, ale
naprawdę to już go nie ma, bo całkiem się skończyło? Właśnie wtedy, 30
sierpnia, zaczynała się jego agonia. Agonia polskiego Sokala, śmierć
miasteczka, w którego granicach zgodnie współżyli ze sobą Polacy, Żydzi i
Ukraińcy.
O tym, że ich Sokal właśnie poczyna
osuwać się w nicość, nie mogli jeszcze wiedzieć ani prababcia Anna, ani
pradziadek Franciszek. Nie byli tego świadomi także ich synowie: Janek, Józek,
Zbyszek i Antek. Ciekawi mnie zwłaszcza to, co robił tamtego sierpniowego
wieczoru, między osiemnastą a dziewiętnastą, dziewięcioletni Zbyszek, którego
wnuk siedemdziesiąt pięć lat później zapisuje te słowa. Czy, podobnie jak
Janusz Pieczkowski, wyszedł z rodzicami do ogrodu, by wpatrywać się w znak,
który ukazał się na wschodzie? Czy, kiedy wskazywał ręką na ognisty krzyż — bo
jednak zakładam, że, choć nigdy mi o tym nie wspominał, musiał go widzieć —
ujrzał w jakimś nagłym błysku siebie i ich wszystkich, matkę ojca i trzech
braci, w zupełnie innym miejscu? Czy w głowie dziewięciolatka taka myśl w ogóle
mogła powstać? Sądzę, że nie. Dziecko ma bowiem naturalne poczucie
zakorzenienia i dopóki rzeczywistość sama się nie odmieni, traktuje ją jako
niezmienną, trwałą, osadzoną na fundamencie, którego nic nie jest w stanie
poruszyć. Coś o tym wiem, bo moja córka (nie byłoby jej na świecie, gdyby
tamten chłopiec z Sokala nie przeżył) skończyła właśnie dziewięć lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz