wtorek, 31 grudnia 2013

Piotr Wiktor Lorkowski o "Teorii wiersza polskiego"


Na stronach portalu wNas.pl opublikowana została recenzja Teorii wiersza polskiego. Jej autorem jest trójmiejski krytyk Piotr Wiktor Lorkowski.
Tekst można przeczytać TUTAJ.



wtorek, 24 grudnia 2013

Miejsce dla wędrowca






25 grudnia 1940 r. w polskojęzycznym dzienniku „Czerwony Sztandar”, wydawanym w okupowanym przez Sowietów Lwowie, ukazał się artykuł F. Oleszczuka pt. Boże narodzenie i „święta” zimowe. Można się było z niego dowiedzieć, że „wierzący chrześcijanie obchodzą tak zwane »boże narodzenie«”, mimo iż „nauka ustaliła już dawno, że Chrystus – był postacią zmyśloną, mityczną”. „Zbierając pracujących do kościoła duchowieństwo corocznie otumania ich opowieściami religijnymi […] nakazuje im cierpieć, pokornie znosić ucisk kapitalistyczny” – dowodził autor tekstu i wzywał czytelników do przeciwdziałania: „Obowiązkiem świadomych obywateli naszego kraju jest wyjaśnić tym pracującym, którzy wierzą, jaką szkodę przynoszą święta religijne”.
Polskich mieszkańców „naszego kraju”, czyli południowo-wschodnich ziem II Rzeczypospolitej, zwanych wtedy dla niepoznaki Zachodnią Ukrainą, trudno było jednak przekonać do nowej, czerwonej wiary – uparcie trzymali się zwyczajów wpojonych im przez matki i ojców. Boże Narodzenie było bowiem od wieków, szczególnie zaś od chwili, kiedy Polska utraciła niepodległość, świętem nie tylko religijnym, ale także narodowym. A spośród dni świątecznych bodaj najbogatszym w znaczenia, najbardziej zrytualizowanym i zrośniętym z polskim obyczajem, z narodową symboliką i uczuciowością, był dzień wigilijny. W Wigilię cała Polska – mimo że formalnie nie istniejąca, bo „rozebrana” przez potężnych sąsiadów -  spotykała się przy wspólnym stole. Wygnańcy na jeden wieczór odzyskiwali dom, więźniowie wolność, a wątpiący – wiarę w ukryty sens dramatycznych losów tej zbiorowości, która od dziesięcioleci musiała wciąż na nowo składać historii daninę krwi.


Leży Polska w żłobie

 Józef Czapski tak wspominał Wigilię obchodzoną w grudniu 1939 r. w obozie dla polskich oficerów w Starobielsku: „Nie wiem skąd i nie wiem jak, bo sam wówczas niedawno wyszedłem ze szpitala, podostawali koledzy nawet małe świerczki; każda prycza i każda sala urządzała wigilię. Był nawet opłatek i na nim scena: święta Rodzina, którą skomponował i potrafił z formy zrobionej w sekrecie przed bolszewikami na opłatkach odbić […] polski artysta-redaktor Manteuffel”. Czapski trafił wtedy do baraku, w którym między wysokimi rzędami prycz ustawiono wąski stół, nakryty „prawdziwym obrusem”. Stół zdobiła miniaturowa choinka, a na wieczerzę wigilijną każdego z jej uczestników składała się bułka i trzy małe cukierki.
Po przełamaniu się opłatkiem więźniowie starobielscy (za kilka miesięcy ciała większości z nich powędrują do ziemi) intonują kolędy – „bojcy ani politrucy nawet nie decydują się ingerować i giną na ten jeden wieczór z horyzontu”. Jeden z oficerów deklamuje Redutę Ordona i fragment Pana Tadeusza, inny, porucznik Radoński, nauczyciel gimnazjalny z Warszawy, wygłasza „bożonarodzeniowy” fragment Wyzwolenia Wyspiańskiego, zaczynający się od słów: „O Boże, pokutę przebyłem / i długie lata tułacze; / dziś jestem we własnym domu / i krzyż na progu znaczę. // Krzyż znaczę Boży nie przeto, / bym na się krzyż przyjmował; / lecz byś mnie, Boże, od męki, / od męki krzyża zachował”.
W urywku owym, jak po wielekroć w polskiej kulturze, Golgota rzuca cień na Betlejem, narodziny splatają się z cierpieniem i śmiercią. Konrad z cz. III Mickiewiczowskich Dziadów wygłasza swoją bluźnierczą improwizację nocą z 24 na 25 grudnia. W wigilijny mrok, który niebawem pierzchnie w blasku Narodzenia, rzuca i te słowa: „Teraz duszą jam w moję ojczyznę wcielony; / Ciałem połknąłem jej duszę, / Ja i ojczyzna to jedno. / Nazywam się Milijon – bo za milijony / Kocham i cierpię katusze. / Patrzę na ojczyznę biedną, / Jak syn na ojca wplecionego w koło; / Czuję całego cierpienia narodu, / Jak matka czuje w łonie bole swego płodu”. Ksiądz Marek, tytułowy bohater dramatu Słowackiego, poucza wodzów konfederacji barskiej opuszczających Bar, że Polska ma w dziejach doniosłą rolę do spełnienia, ale wpierw musi przejść chrzest krwi, że nie będzie narodzin bez krzyżowej męki: „tu leży polska w żłobie / Lecz Polska, nie tego wieku, / Żywa – nie przez nasze czyny. / Szanuj sen świętéj dzieciny, / Która, gdy oczy otworzy / A uczuje boleść ciała; / Najpierw będzie płakała, / Taka ją ciemność zatrwoży / Z naszych grobów uczyniona, / I brak matczynego łona / Tak ją w żłobeczku rozkwili”.

 
Wigilie wygnańcze, Wigilie więzienne
Między końcem wieku XVIII a czasami nam współczesnymi niemal każde pokolenie Polaków doświadczało goryczy emigracji, wygnania lub uwięzienia. Wigilie na uchodźstwie przyszło spędzać uczestnikom insurekcji kościuszkowskiej i powstańcom listopadowym, żołnierzom-tułaczom obu wojen światowych, wreszcie emigrantom politycznym po 1939 i 1944, a potem – w latach 80. XX stulecia – emigrantom epoki stanu wojennego.
Jako chwilę niemal namacalnego kontaktu z ojczyzną opisywał Wigilię 1942 r., urządzoną na irackiej pustyni, jeden z żołnierzy 5. Kresowej Dywizji Piechoty: „W dolinie spadającej w kierunku rzeki Alwan, która swe wartkie wody niosła do Eufratu, czaił się już zmrok. Na zygzakach gór dogasał dzień, pozostawiając lekki woal różu. Arabowie w pobliskim miasteczku Khanaquin z pewnością przewracali się już na drugi bok, albo czołem bijąc o ziemię odmawiali wieczorne pacierze”. Irackie palmy i pustynny powój spełniały rolę choinek. Zamiast przy stołach, żołnierze usiedli przy szarych kocach rozłożonych wprost na piasku. By siedzącym było wygodniej, wzdłuż koców wykopano prowizoryczne doły. Dopiero odśpiewywane chóralnie tradycyjne kolędy pozwoliły przenieść się myślą z obcych stron w przestrzeń swojską, w atmosferę domowego spokoju i bezpieczeństwa.
Nie każda wygnańcza Wigilia miała oprawę tak uroczystą. Niektórzy spędzali ją w całkowitej samotności – jak polski lotnik walczący w Anglii, Gustaw Radwański, który 23 grudnia 1940 r. notował w swoim dzienniku: „Jutro, zanim zapali się gwiazda wigilijna, wylecę na jej spotkanie. Przebiję chmury, jeśli znajdą się na drodze, aż ujrzę nad sobą błękit czystego nieba. Zostawię na ziemi mój żal i gorycz, całą boleść wspomnień, wszystkie jady wojenne. Obrócę na wschód i tam, na granatowym bezbrzeżu przyszłości, powitam gwiazdę wigilijną”.
Zupełnie inny przebieg miała późniejsza o pięć lat namiastka Wigilii w jednym z obozów pracy w Workucie, gdzie więziony był Władysław Zarzycki, były komendant Garnizonu miasta Wilna. W trakcie przygotowań do procesu „szesnastu” (notabene, jeden ze skazanych w tym procesie, gen. Leopold Okulicki, 24 grudnia 1946 został zamordowany przez NKWD) odmówił on współpracy z sowieckimi śledczymi, za co zapłacił jedenastoletnim pobytem na zesłaniu. W przeddzień Bożego Narodzenia 1945 kilkunastu więźniów polskich z Zarzyckim na czele spotkało się w opuszczonym obozowym baraku. Jednemu z nich udało się przemycić kawałek chleba, którym dzielili się jak opłatkiem. Szeptem odśpiewali dwie kolędy, by następnie potajemnie rozejść się do baraków.
A jak wyglądały Wigilie więźniów Oświęcimia i Dachau, Wigilie przesłuchiwanych we lwowskich Brygidkach i na Zamarstynowie, na Łubiance i w Butyrkach, Wigilie torturowanych na Pawiaku i na zamku lubelskim, Wigilie w setkach katowni Gestapo, NKWD i UB?
Odpowiedzią na owo pytanie jest milczenie. Milczenie głębokie jak sama śmierć.


Świętych obcowanie

W kulturze polskiej, podobnie jak w kulturze innych  ludów słowiańskich, na zawsze splotły się ze sobą Wigilia i „dziady”. Przez wieki wierzono, że właśnie w wigilijny wieczór zmarli nawiedzają swoich bliskich żyjących. Jedno  miejsce przy stole pozostawiano wolne nie tylko dla zbłąkanego wędrowca, dla konspiratora czy powstańca, ale także dla tych wszystkich, którzy przychodzić mieli ze świata duchów, a to znaczy także: z przestrzeni symbolicznej dla całej polskiej wspólnoty. Z kołków i gwoździ wbitych w ściany izb ściągano wiszące na nich przedmioty, by pozostawić miejsce dla dusz. Każdy, kto siadał do stołu, dłonią „omiatał” ławę lub „zdmuchiwał” z niej duszę zmarłego. Jednym z popularnych zwyczajów, które przetrwały aż do I wojny światowej, było wyściełanie podłogi słomą – wierzono, że duszom łatwiej jest stąpać po miękkim.
Wincenty Pol pisał w Pieśni o domu naszym: „I trzy krzesła polskim strojem /Koło stołu stoją próżne, / I z opłatkiem każdy swoim / Idzie do nich spłacać dłużne, / I pokłada na talerzu / Anielskiego chleba kruchy; / Bo w tych krzesłach siedzą duchy, / Co z ojczyzną są w przymierzu. / Bo o dniu tym w sercu wiedzą - / Więc go święcą z nami społem”.
Kto święci ten dzień z nami tu i teraz, w grudniu 2013 roku? Kto siada z nami przy stole? I po co siada, co nam chce powiedzieć? Czy patrzy na nas z aprobatą, czy z wyrzutem? Czego się od nas domaga, jeśli w ogóle na cokolwiek jeszcze liczy?
Dobrze byłoby, gdybyśmy pochylając się nad betlejemskim żłóbkiem, potrafili odpowiedzieć na te fundamentalne pytania. Tylko wtedy staniemy bowiem przed szansą rozpoznania, skąd idziemy, kim jesteśmy i co powinniśmy czynić, by nie utracić łączności z własną przeszłością, by nie zaprzepaścić bezpowrotnie komunii zmarłych i żyjących.

 


[rozszerzona wersja artykułu opublikowanego w "Gazecie Polskiej Codziennie" z 24.12.2013]

 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Czytanie wierszy w Warszawie


Oddział Warszawski Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Księgarnia 'Tarabuk'
zapraszają na spotkanie
z poetami środowiska TOPOI.
 
miejsce: księgarnia 'Tarabuk', ul. Browarna 6, Warszawa
czas: 17 grudnia 2013 (wtorek), g. 18:00
 
W spotkaniu wezmą udział:
Przemysław Dakowicz,
Jarosław Jakubowski
i Wojciech Kudyba
.

Prowadzenie: Wacław Holewiński
 
 

sobota, 14 grudnia 2013

Okładka "Łączki". Książka już wkrótce


Autorką projektu okładki jest Eta Zaręba.
Tomik Łączka ukaże się wkrótce w wydawnictwie "Arcana".

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Rekonstrukcja tożsamości. Rozmowa z Robertem Tekieli





Mam kłopot z Pana poezją. Kiedy w maju pisałem recenzję z tomiku "Teoria wiersza polskiego", z jednej strony dotykałem wysublimowanej estetycznie poezji, a z drugiej strony traktowała ona o sprawach mniej zdatnych do sublimacji: Łubianka, kazamaty NKWD, proces szesnastu...

 
Rozumiem chyba, gdzie jest przyczyna tego kłopotu. Są wydarzenia, tragedie, zbrodnie, które z trudnością poddają się estetyzacji. A literatura – nawet jeśli stara się od tego uciekać – estetyzuje, konceptualizuje, metaforyzuje, słowem: czyni sztucznym i nieoczywistym to, co jednoznaczne i dotkliwe, co domaga się krzyku. Polska historia dwudziestowieczna domaga się krzyku właśnie, ten krzyk był w naszych gardłach tłumiony przez czterdzieści lat z okładem. Dziś ktoś, kto – jak ja – próbuje tamto doświadczenie opowiedzieć, musi pamiętać o tamtym trwającym kilka dekad milczeniu. Myślę, że jako zbiorowość mamy obowiązek znaleźć język adekwatny dla wyrażenia tego, co nie zostało wyrażone wtedy, kiedy był na to najwłaściwszy moment. Ale, niestety, nie możemy już mówić tamtym językiem – musimy ten krzyk dobrze umieścić we współczesności, by był zrozumiały dla tych, z którymi się komunikujemy. Próbowałem znaleźć taki język, rejestr, modulację, które zdołałyby przenieść przeszłość w teraźniejszość. Taki jest fundament Teorii wiersza polskiego i tomiku, który niebawem ukaże się w wydawnictwie „Arcana”, zatytułowanego Łączka. 
 
Jarosław Marek Rymkiewicz wymienia Pana obok Wojciecha Wencla mówiąc o poezji smoleńskiej. Czy katastrofa pod Smoleńskiem jest rzeczywiście ostrą cezurą w historii naszego kraju?
 
Teoria wiersza polskiego to jest i nie jest poezja smoleńska. Nie jest, bo zamierzenie było znacznie szersze: opowiedzieć językiem poezji, językiem możliwie nowoczesnym, koszmar nieustannego umierania i odradzania się polskości, tego rytmu wahadłowego, który stanowi dominantę naszej kultury i naszego zbiorowego losu w ciągu ostatnich dwóch-trzech stuleci, od wieku osiemnastego po wieki dwudziesty i dwudziesty pierwszy. A może jeszcze szerzej: opowiedzieć polskość z perspektywy kogoś, kto znajduje się w samym środku współczesnego piekła, komu współczesność powtarza: zmodernizuj się, zapomnij o tożsamości, bądź wolny. Opowiedzieć poprzez przywołanie języka i obrazów przeszłości i zderzenia ich z językiem i obrazami naszego tu i teraz. Ale także poprzez historię własnej rodziny, uciekającej przed Niemcami, bolszewikami, banderowcami z polskiego miasta Sokal, które nie jest już polskim miastem.
Teoria... jest „poezją smoleńską”, bo ukryłem w tych wierszach wystarczająco wiele aluzji, bo tak dobierałem kontekst literacki, by wiersze te, nawet nie mówiąc mówiły, nawet szepcąc krzyczały. Bodaj najważniejszym z wierszy „smoleńskich” w tej książeczce jest Centon. Centon to konstrukcja poetycka, która w całości składa się z fragmentów innych utworów, zestawionych tak, by wyrażały nową treść, by znaczyły co innego niż pierwotnie. Kiedy ogłaszano rezultaty pierwszych ekshumacji, kiedy szczegółowo opisywano, jak zostały potraktowane ciała ofiar tragedii smoleńskiej, że do trumien wkładano niekiedy fragmenty ciał innych osób, kiedy objąłem to wyobraźnią (choć, powiedzmy wprost, nie da się tego objąć, nie da się zrozumieć), pomyślałem, że żyjemy w jakiejś koszmarnej epoce centonicznej. Wszystko mamy w kawałkach, wszystko we fragmentach, nasza „całość i niepodległość” jest złudzeniem. Ktoś stworzył nas z takich kawałków, z jakich chciał – naszą wyobraźnię, pamięć historyczną, świadomość. Ktoś stwarzał nas – jako zbiorowość – przez czterdzieści lat z okładem, sącząc nam w uszy kłamstwo o nas samych, naszych przodkach, wartościach nam bliskich etc.
Smoleńsk pozwolił nam się obudzić, ukazał nam bez upiększeń cała naszą przetrąconą tożsamość. Powiedział nam: was już nie ma, nie istniejecie.

Ale przecież istniejemy, bo istnieją takie postaci jak Anna Walentynowicz...

 
Odpowiem frazą Kochanowskiego: Pełno nas, a jakoby nikogo nie było. Oczywiście, posługuję się hiperbolą, wyolbrzymiam. Ale proszę powiedzieć: gdzie jesteśmy? jak istniejemy? kim jesteśmy? Odpowiedź na te pytania wciąż przed nami. Nie twierdzę, że nie ma jednostek, które próbują tę tożsamość opisać, zrekonstruować, podnieść z martwych – takich ludzi mamy coraz więcej, tragedia smoleńska podziałała tu jak katalizator. Mówię o zbiorowości, o świadomości zbiorowej, masowej. Komunizm zniszczył nasze wspólnotowe imaginarium, nieustannie ingerując w coś, co nazwałbym kulturowym genotypem polskości, wycinał jego najcenniejsze fragmenty i wstawiał własne implanty. Dlatego dziś stanowimy jakąś niezborną konstrukcję, której poszczególne elementy nie współpracują ze sobą. Ta polskość postkomunistyczna jest rakowata, dychotomiczna, schizofreniczna.
Proszę pozwolić, że posłużę się tu jednym z obrazów-metafor, które z niesłychaną mocą narzuciły mi się w ostatnich latach. Komunizm, na spółkę z niemieckim nazizmem, ściął nam głowę, wytrzebił elity intelektualne, kogo nie zlikwidował, tego usunął poza granice (mam na myśli fale emigracji wojennej, powojennej, a potem, w latach 80., wypychanie z kraju ludzi „Solidarności”), czyli pozbawił wpływu na bieg polskich spraw. Na miejsce tej dawnej głowy wstawił inną, zmajstrowaną przez sowieckich specjalistów i ich tutejszych pomagierów. I ta nowa głowa ciągle mówi, szczególnie dużo mówiła w latach 40. i 50., ta nowa głowa próbuje sterować całym ciałem, nakazuje rękom robić to i tamto, nogom iść tu i ówdzie. I ręce robią, nogi idą. Ale przecież w całym ciele krąży jedna krew, ona trafia do tej obcej, sowieckiej, internacjonalistycznej głowy – ta głowa w ostatnich dekadach poddała się transformacji i pięknie się zeuropeizowała – i jakoś ją zmienia, dotlenia jej korę mózgową. Właśnie ów zamknięty krwiobieg stanowi naszą nadzieję, bo rządzi się on własnymi prawami, on przekształca tę obcą głowę, on każe rękom i nogom buntować się, reagować w sposób zgodny z przyzwyczajeniami sprzed dekapitacji. Ten krwiobieg to entelechia narodu, tworząca się przez tysiąclecie wewnętrzna zasada rządząca wspólnotą. W nim upatruję nadziei na rekonstrukcję tożsamości.

Już raz odbudowywaliśmy Polskę. Po 1918 r. Jak dziś widzi Pan program dla ludzi kultury.

 
W 1918 roku Polacy mieli łatwiej – budowali swoje państwo od fundamentów, przez kilka lat tamten byt państwowy wciąż był zagrożony, łatwiej więc jednoczyli się wokół wspólnego celu. Dziś wielu z nas podziela wiarę w cywilizującą moc Europy, a tradycję traktuje jako zbędny balast. Właśnie w tej materii kultura może zrobić najwięcej. Trzeba, byśmy opowiedzieli siebie światu i samym sobie, byśmy odzyskali orientację w przestrzeni i czasie. Co to znaczy? Musimy odzyskać własną historię, musimy przedstawić Europie przekonującą wykładnię naszej dwudziestowiecznej historii – utratę połowy państwa (w tym dwóch z czterech stolic kulturalnych kraju – Lwowa i Wilna), wywózki i zsyłki, likwidację inteligencji, długą noc komunizmu, którego funkcjonariusze kontynuowali dzieło okupantów niemieckiego i sowieckiego. Tego wszystkiego dotychczas nie opowiedzieliśmy, ta historia nie jest obecna w świadomości europejskiej. Trzeba więc pisać powieści, kręcić seriale i filmy kinowe, wydawać historyczne syntezy, prowokować dyskusje. Nie wystarczą protesty społeczne i najlepsza nawet publicystyka. Potrzebna jest mozolna i ciężka praca u samych podstaw kultury – praca bez gwarancji sukcesu, bez nagród i zaszczytów. Tylko ona otworzy przed nami możliwość odzyskania tej wspólnoty i tej tożsamości, które niemal doszczętnie zniszczył wiek dwudziesty, a których nie udało nam się odzyskać w roku 1989.
 

 
[pierwodruk: "Gazeta Polska Codziennie" z 30 listopada 2013 r.]