25
grudnia 1940 r. w polskojęzycznym dzienniku „Czerwony Sztandar”, wydawanym w
okupowanym przez Sowietów Lwowie, ukazał się artykuł F. Oleszczuka pt. Boże narodzenie i „święta” zimowe. Można
się było z niego dowiedzieć, że „wierzący chrześcijanie obchodzą tak zwane
»boże narodzenie«”, mimo iż „nauka ustaliła już dawno, że Chrystus – był
postacią zmyśloną, mityczną”. „Zbierając pracujących do kościoła duchowieństwo
corocznie otumania ich opowieściami religijnymi […] nakazuje im cierpieć,
pokornie znosić ucisk kapitalistyczny” – dowodził autor tekstu i wzywał
czytelników do przeciwdziałania: „Obowiązkiem świadomych obywateli naszego
kraju jest wyjaśnić tym pracującym, którzy wierzą, jaką szkodę przynoszą święta
religijne”.
Polskich
mieszkańców „naszego kraju”, czyli południowo-wschodnich ziem II
Rzeczypospolitej, zwanych wtedy dla niepoznaki Zachodnią Ukrainą, trudno było
jednak przekonać do nowej, czerwonej wiary – uparcie trzymali się zwyczajów
wpojonych im przez matki i ojców. Boże Narodzenie było bowiem od wieków,
szczególnie zaś od chwili, kiedy Polska utraciła niepodległość, świętem nie
tylko religijnym, ale także narodowym. A spośród dni świątecznych bodaj
najbogatszym w znaczenia, najbardziej zrytualizowanym i zrośniętym z polskim
obyczajem, z narodową symboliką i uczuciowością, był dzień wigilijny. W Wigilię
cała Polska – mimo że formalnie nie istniejąca, bo „rozebrana” przez potężnych
sąsiadów - spotykała się przy wspólnym
stole. Wygnańcy na jeden wieczór odzyskiwali dom, więźniowie wolność, a
wątpiący – wiarę w ukryty sens dramatycznych losów tej zbiorowości, która od
dziesięcioleci musiała wciąż na nowo składać historii daninę krwi.
Leży Polska w żłobie
Józef Czapski tak wspominał Wigilię obchodzoną
w grudniu 1939 r. w obozie dla polskich oficerów w Starobielsku: „Nie wiem skąd
i nie wiem jak, bo sam wówczas niedawno wyszedłem ze szpitala, podostawali
koledzy nawet małe świerczki; każda prycza i każda sala urządzała wigilię. Był
nawet opłatek i na nim scena: święta Rodzina, którą skomponował i potrafił z
formy zrobionej w sekrecie przed bolszewikami na opłatkach odbić […] polski
artysta-redaktor Manteuffel”. Czapski trafił wtedy do baraku, w którym między
wysokimi rzędami prycz ustawiono wąski stół, nakryty „prawdziwym obrusem”. Stół
zdobiła miniaturowa choinka, a na wieczerzę wigilijną każdego z jej uczestników
składała się bułka i trzy małe cukierki.
Po
przełamaniu się opłatkiem więźniowie starobielscy (za kilka miesięcy ciała
większości z nich powędrują do ziemi) intonują kolędy – „bojcy ani politrucy nawet nie decydują się ingerować i giną na ten
jeden wieczór z horyzontu”. Jeden z oficerów deklamuje Redutę Ordona i fragment Pana
Tadeusza, inny, porucznik Radoński, nauczyciel gimnazjalny z Warszawy,
wygłasza „bożonarodzeniowy” fragment Wyzwolenia
Wyspiańskiego, zaczynający się od słów: „O Boże, pokutę przebyłem / i
długie lata tułacze; / dziś jestem we własnym domu / i krzyż na progu znaczę.
// Krzyż znaczę Boży nie przeto, / bym na się krzyż przyjmował; / lecz byś
mnie, Boże, od męki, / od męki krzyża zachował”.
W
urywku owym, jak po wielekroć w polskiej kulturze, Golgota rzuca cień na
Betlejem, narodziny splatają się z cierpieniem i śmiercią. Konrad z cz. III
Mickiewiczowskich Dziadów wygłasza
swoją bluźnierczą improwizację nocą z 24 na 25 grudnia. W wigilijny mrok, który
niebawem pierzchnie w blasku Narodzenia, rzuca i te słowa: „Teraz duszą jam w
moję ojczyznę wcielony; / Ciałem połknąłem jej duszę, / Ja i ojczyzna to jedno.
/ Nazywam się Milijon – bo za milijony / Kocham i cierpię katusze. / Patrzę na
ojczyznę biedną, / Jak syn na ojca wplecionego w koło; / Czuję całego cierpienia
narodu, / Jak matka czuje w łonie bole swego płodu”. Ksiądz Marek, tytułowy
bohater dramatu Słowackiego, poucza wodzów konfederacji barskiej opuszczających
Bar, że Polska ma w dziejach doniosłą rolę do spełnienia, ale wpierw musi
przejść chrzest krwi, że nie będzie narodzin bez krzyżowej męki: „tu leży
polska w żłobie / Lecz Polska, nie tego wieku, / Żywa – nie przez nasze czyny.
/ Szanuj sen świętéj dzieciny, / Która, gdy oczy otworzy / A uczuje boleść
ciała; / Najpierw będzie płakała, / Taka ją ciemność zatrwoży / Z naszych
grobów uczyniona, / I brak matczynego łona / Tak ją w żłobeczku rozkwili”.
Wigilie wygnańcze, Wigilie więzienne
Między
końcem wieku XVIII a czasami nam współczesnymi niemal każde pokolenie Polaków
doświadczało goryczy emigracji, wygnania lub uwięzienia. Wigilie na uchodźstwie
przyszło spędzać uczestnikom insurekcji kościuszkowskiej i powstańcom
listopadowym, żołnierzom-tułaczom obu wojen światowych, wreszcie emigrantom
politycznym po 1939 i 1944, a potem – w latach 80. XX stulecia – emigrantom
epoki stanu wojennego.
Jako
chwilę niemal namacalnego kontaktu z ojczyzną opisywał Wigilię 1942 r.,
urządzoną na irackiej pustyni, jeden z żołnierzy 5. Kresowej Dywizji Piechoty:
„W dolinie spadającej w kierunku rzeki Alwan, która swe wartkie wody niosła do
Eufratu, czaił się już zmrok. Na zygzakach gór dogasał dzień, pozostawiając
lekki woal różu. Arabowie w pobliskim miasteczku Khanaquin z pewnością
przewracali się już na drugi bok, albo czołem bijąc o ziemię odmawiali
wieczorne pacierze”. Irackie palmy i pustynny powój spełniały rolę choinek.
Zamiast przy stołach, żołnierze usiedli przy szarych kocach rozłożonych wprost
na piasku. By siedzącym było wygodniej, wzdłuż koców wykopano prowizoryczne
doły. Dopiero odśpiewywane chóralnie tradycyjne kolędy pozwoliły przenieść się
myślą z obcych stron w przestrzeń swojską, w atmosferę domowego spokoju i
bezpieczeństwa.
Nie
każda wygnańcza Wigilia miała oprawę tak uroczystą. Niektórzy spędzali ją w
całkowitej samotności – jak polski lotnik walczący w Anglii, Gustaw Radwański,
który 23 grudnia 1940 r. notował w swoim dzienniku: „Jutro, zanim zapali się
gwiazda wigilijna, wylecę na jej spotkanie. Przebiję chmury, jeśli znajdą się
na drodze, aż ujrzę nad sobą błękit czystego nieba. Zostawię na ziemi mój żal i
gorycz, całą boleść wspomnień, wszystkie jady wojenne. Obrócę na wschód i tam,
na granatowym bezbrzeżu przyszłości, powitam gwiazdę wigilijną”.
Zupełnie
inny przebieg miała późniejsza o pięć lat namiastka Wigilii w jednym z obozów
pracy w Workucie, gdzie więziony był Władysław Zarzycki, były komendant
Garnizonu miasta Wilna. W trakcie przygotowań do procesu „szesnastu” (notabene, jeden ze skazanych w tym
procesie, gen. Leopold Okulicki, 24 grudnia 1946 został zamordowany przez NKWD)
odmówił on współpracy z sowieckimi śledczymi, za co zapłacił jedenastoletnim
pobytem na zesłaniu. W przeddzień Bożego Narodzenia 1945 kilkunastu więźniów polskich
z Zarzyckim na czele spotkało się w opuszczonym obozowym baraku. Jednemu z nich
udało się przemycić kawałek chleba, którym dzielili się jak opłatkiem. Szeptem
odśpiewali dwie kolędy, by następnie potajemnie rozejść się do baraków.
A
jak wyglądały Wigilie więźniów Oświęcimia i Dachau, Wigilie przesłuchiwanych we
lwowskich Brygidkach i na Zamarstynowie, na Łubiance i w Butyrkach, Wigilie
torturowanych na Pawiaku i na zamku lubelskim, Wigilie w setkach katowni
Gestapo, NKWD i UB?
Odpowiedzią
na owo pytanie jest milczenie. Milczenie głębokie jak sama śmierć.
Świętych obcowanie
W
kulturze polskiej, podobnie jak w kulturze innych ludów słowiańskich, na zawsze splotły się ze
sobą Wigilia i „dziady”. Przez wieki wierzono, że właśnie w wigilijny wieczór
zmarli nawiedzają swoich bliskich żyjących. Jedno miejsce przy stole pozostawiano wolne nie
tylko dla zbłąkanego wędrowca, dla konspiratora czy powstańca, ale także dla
tych wszystkich, którzy przychodzić mieli ze świata duchów, a to znaczy także:
z przestrzeni symbolicznej dla całej polskiej wspólnoty. Z kołków i gwoździ wbitych
w ściany izb ściągano wiszące na nich przedmioty, by pozostawić miejsce dla
dusz. Każdy, kto siadał do stołu, dłonią „omiatał” ławę lub „zdmuchiwał” z niej
duszę zmarłego. Jednym z popularnych zwyczajów, które przetrwały aż do I wojny
światowej, było wyściełanie podłogi słomą – wierzono, że duszom łatwiej jest
stąpać po miękkim.
Wincenty
Pol pisał w Pieśni o domu naszym: „I
trzy krzesła polskim strojem /Koło stołu stoją próżne, / I z opłatkiem każdy
swoim / Idzie do nich spłacać dłużne, / I pokłada na talerzu / Anielskiego
chleba kruchy; / Bo w tych krzesłach siedzą duchy, / Co z ojczyzną są w
przymierzu. / Bo o dniu tym w sercu wiedzą - / Więc go święcą z nami społem”.
Kto
święci ten dzień z nami tu i teraz, w grudniu 2013 roku? Kto siada z nami przy
stole? I po co siada, co nam chce powiedzieć? Czy patrzy na nas z aprobatą, czy
z wyrzutem? Czego się od nas domaga, jeśli w ogóle na cokolwiek jeszcze liczy?
Dobrze
byłoby, gdybyśmy pochylając się nad betlejemskim żłóbkiem, potrafili
odpowiedzieć na te fundamentalne pytania. Tylko wtedy staniemy bowiem przed
szansą rozpoznania, skąd idziemy, kim jesteśmy i co powinniśmy czynić, by nie
utracić łączności z własną przeszłością, by nie zaprzepaścić bezpowrotnie
komunii zmarłych i żyjących.
[rozszerzona wersja artykułu opublikowanego w "Gazecie Polskiej Codziennie" z 24.12.2013]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz