poniedziałek, 2 grudnia 2013

Rekonstrukcja tożsamości. Rozmowa z Robertem Tekieli





Mam kłopot z Pana poezją. Kiedy w maju pisałem recenzję z tomiku "Teoria wiersza polskiego", z jednej strony dotykałem wysublimowanej estetycznie poezji, a z drugiej strony traktowała ona o sprawach mniej zdatnych do sublimacji: Łubianka, kazamaty NKWD, proces szesnastu...

 
Rozumiem chyba, gdzie jest przyczyna tego kłopotu. Są wydarzenia, tragedie, zbrodnie, które z trudnością poddają się estetyzacji. A literatura – nawet jeśli stara się od tego uciekać – estetyzuje, konceptualizuje, metaforyzuje, słowem: czyni sztucznym i nieoczywistym to, co jednoznaczne i dotkliwe, co domaga się krzyku. Polska historia dwudziestowieczna domaga się krzyku właśnie, ten krzyk był w naszych gardłach tłumiony przez czterdzieści lat z okładem. Dziś ktoś, kto – jak ja – próbuje tamto doświadczenie opowiedzieć, musi pamiętać o tamtym trwającym kilka dekad milczeniu. Myślę, że jako zbiorowość mamy obowiązek znaleźć język adekwatny dla wyrażenia tego, co nie zostało wyrażone wtedy, kiedy był na to najwłaściwszy moment. Ale, niestety, nie możemy już mówić tamtym językiem – musimy ten krzyk dobrze umieścić we współczesności, by był zrozumiały dla tych, z którymi się komunikujemy. Próbowałem znaleźć taki język, rejestr, modulację, które zdołałyby przenieść przeszłość w teraźniejszość. Taki jest fundament Teorii wiersza polskiego i tomiku, który niebawem ukaże się w wydawnictwie „Arcana”, zatytułowanego Łączka. 
 
Jarosław Marek Rymkiewicz wymienia Pana obok Wojciecha Wencla mówiąc o poezji smoleńskiej. Czy katastrofa pod Smoleńskiem jest rzeczywiście ostrą cezurą w historii naszego kraju?
 
Teoria wiersza polskiego to jest i nie jest poezja smoleńska. Nie jest, bo zamierzenie było znacznie szersze: opowiedzieć językiem poezji, językiem możliwie nowoczesnym, koszmar nieustannego umierania i odradzania się polskości, tego rytmu wahadłowego, który stanowi dominantę naszej kultury i naszego zbiorowego losu w ciągu ostatnich dwóch-trzech stuleci, od wieku osiemnastego po wieki dwudziesty i dwudziesty pierwszy. A może jeszcze szerzej: opowiedzieć polskość z perspektywy kogoś, kto znajduje się w samym środku współczesnego piekła, komu współczesność powtarza: zmodernizuj się, zapomnij o tożsamości, bądź wolny. Opowiedzieć poprzez przywołanie języka i obrazów przeszłości i zderzenia ich z językiem i obrazami naszego tu i teraz. Ale także poprzez historię własnej rodziny, uciekającej przed Niemcami, bolszewikami, banderowcami z polskiego miasta Sokal, które nie jest już polskim miastem.
Teoria... jest „poezją smoleńską”, bo ukryłem w tych wierszach wystarczająco wiele aluzji, bo tak dobierałem kontekst literacki, by wiersze te, nawet nie mówiąc mówiły, nawet szepcąc krzyczały. Bodaj najważniejszym z wierszy „smoleńskich” w tej książeczce jest Centon. Centon to konstrukcja poetycka, która w całości składa się z fragmentów innych utworów, zestawionych tak, by wyrażały nową treść, by znaczyły co innego niż pierwotnie. Kiedy ogłaszano rezultaty pierwszych ekshumacji, kiedy szczegółowo opisywano, jak zostały potraktowane ciała ofiar tragedii smoleńskiej, że do trumien wkładano niekiedy fragmenty ciał innych osób, kiedy objąłem to wyobraźnią (choć, powiedzmy wprost, nie da się tego objąć, nie da się zrozumieć), pomyślałem, że żyjemy w jakiejś koszmarnej epoce centonicznej. Wszystko mamy w kawałkach, wszystko we fragmentach, nasza „całość i niepodległość” jest złudzeniem. Ktoś stworzył nas z takich kawałków, z jakich chciał – naszą wyobraźnię, pamięć historyczną, świadomość. Ktoś stwarzał nas – jako zbiorowość – przez czterdzieści lat z okładem, sącząc nam w uszy kłamstwo o nas samych, naszych przodkach, wartościach nam bliskich etc.
Smoleńsk pozwolił nam się obudzić, ukazał nam bez upiększeń cała naszą przetrąconą tożsamość. Powiedział nam: was już nie ma, nie istniejecie.

Ale przecież istniejemy, bo istnieją takie postaci jak Anna Walentynowicz...

 
Odpowiem frazą Kochanowskiego: Pełno nas, a jakoby nikogo nie było. Oczywiście, posługuję się hiperbolą, wyolbrzymiam. Ale proszę powiedzieć: gdzie jesteśmy? jak istniejemy? kim jesteśmy? Odpowiedź na te pytania wciąż przed nami. Nie twierdzę, że nie ma jednostek, które próbują tę tożsamość opisać, zrekonstruować, podnieść z martwych – takich ludzi mamy coraz więcej, tragedia smoleńska podziałała tu jak katalizator. Mówię o zbiorowości, o świadomości zbiorowej, masowej. Komunizm zniszczył nasze wspólnotowe imaginarium, nieustannie ingerując w coś, co nazwałbym kulturowym genotypem polskości, wycinał jego najcenniejsze fragmenty i wstawiał własne implanty. Dlatego dziś stanowimy jakąś niezborną konstrukcję, której poszczególne elementy nie współpracują ze sobą. Ta polskość postkomunistyczna jest rakowata, dychotomiczna, schizofreniczna.
Proszę pozwolić, że posłużę się tu jednym z obrazów-metafor, które z niesłychaną mocą narzuciły mi się w ostatnich latach. Komunizm, na spółkę z niemieckim nazizmem, ściął nam głowę, wytrzebił elity intelektualne, kogo nie zlikwidował, tego usunął poza granice (mam na myśli fale emigracji wojennej, powojennej, a potem, w latach 80., wypychanie z kraju ludzi „Solidarności”), czyli pozbawił wpływu na bieg polskich spraw. Na miejsce tej dawnej głowy wstawił inną, zmajstrowaną przez sowieckich specjalistów i ich tutejszych pomagierów. I ta nowa głowa ciągle mówi, szczególnie dużo mówiła w latach 40. i 50., ta nowa głowa próbuje sterować całym ciałem, nakazuje rękom robić to i tamto, nogom iść tu i ówdzie. I ręce robią, nogi idą. Ale przecież w całym ciele krąży jedna krew, ona trafia do tej obcej, sowieckiej, internacjonalistycznej głowy – ta głowa w ostatnich dekadach poddała się transformacji i pięknie się zeuropeizowała – i jakoś ją zmienia, dotlenia jej korę mózgową. Właśnie ów zamknięty krwiobieg stanowi naszą nadzieję, bo rządzi się on własnymi prawami, on przekształca tę obcą głowę, on każe rękom i nogom buntować się, reagować w sposób zgodny z przyzwyczajeniami sprzed dekapitacji. Ten krwiobieg to entelechia narodu, tworząca się przez tysiąclecie wewnętrzna zasada rządząca wspólnotą. W nim upatruję nadziei na rekonstrukcję tożsamości.

Już raz odbudowywaliśmy Polskę. Po 1918 r. Jak dziś widzi Pan program dla ludzi kultury.

 
W 1918 roku Polacy mieli łatwiej – budowali swoje państwo od fundamentów, przez kilka lat tamten byt państwowy wciąż był zagrożony, łatwiej więc jednoczyli się wokół wspólnego celu. Dziś wielu z nas podziela wiarę w cywilizującą moc Europy, a tradycję traktuje jako zbędny balast. Właśnie w tej materii kultura może zrobić najwięcej. Trzeba, byśmy opowiedzieli siebie światu i samym sobie, byśmy odzyskali orientację w przestrzeni i czasie. Co to znaczy? Musimy odzyskać własną historię, musimy przedstawić Europie przekonującą wykładnię naszej dwudziestowiecznej historii – utratę połowy państwa (w tym dwóch z czterech stolic kulturalnych kraju – Lwowa i Wilna), wywózki i zsyłki, likwidację inteligencji, długą noc komunizmu, którego funkcjonariusze kontynuowali dzieło okupantów niemieckiego i sowieckiego. Tego wszystkiego dotychczas nie opowiedzieliśmy, ta historia nie jest obecna w świadomości europejskiej. Trzeba więc pisać powieści, kręcić seriale i filmy kinowe, wydawać historyczne syntezy, prowokować dyskusje. Nie wystarczą protesty społeczne i najlepsza nawet publicystyka. Potrzebna jest mozolna i ciężka praca u samych podstaw kultury – praca bez gwarancji sukcesu, bez nagród i zaszczytów. Tylko ona otworzy przed nami możliwość odzyskania tej wspólnoty i tej tożsamości, które niemal doszczętnie zniszczył wiek dwudziesty, a których nie udało nam się odzyskać w roku 1989.
 

 
[pierwodruk: "Gazeta Polska Codziennie" z 30 listopada 2013 r.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz