piątek, 28 czerwca 2013

Mateusz Matyszkowicz o "Teorii wiersza polskiego"



W cyklu Mateusza Matyszkowicza Recenzja nie na czasie, publikowanym na łamach "Nowego Państwa", ukazała się recenzja Teorii wiersza polskiego. Niżej jej tekst.



Granice wiersza polskiego


„Błoto. Nie pojedziemy do Aten. Zapomnij o Grecji”. Tym razem w 'Recenzji nie na czasie' lektura nowa, ale bardzo niedzisiejsza. Albo przynajmniej niespełniająca kryterium tego, co większość osób uważa za dzisiejszość. Chodzi o tomik poezji, w którym picie wódki i palenie papierosów pojawia się wyjątkowo rzadko, a jego autor umiejętnie posługuje się językiem, którym można opisać sprawy znacznie ważniejsze. Co oczywiście nie oznacza, że nie wolno palić papierosów, ani pić wódki. Ani nawet tego, że nie można o tym pisać. Można. Ale granica pojawia się wtedy, gdy człowiek przestaje być zdolny do czegokolwiek innego.


Więc Dakowicz. Przemysław Dakowicz. Zachwyciłem się niedawno jego Teorią wiersza polskiego – tytułem jakby wziętym z Miłosza (przez przywołanie tradycji traktatów poetyckich), a zarazem mającym w sobie coś innego, coś znacznie więcej niż w traktatach Miłoszowych, bo powagę „wiersza polskiego”.


Jakby autor sugerował, że ten zbiór wierszy, który zaproponował, stanowi odrębną całość, zamyka się w nim jakaś teoria i to teoria nie byle jaka, bo właśnie „wiersza polskiego” – jego istnienie byłoby przecież łatwo zakwestionować, mówiąc, że skoro literatura odnosi się do ludzkiej natury, to trudno mówić o wierszu polskim, wiersz, jak ludzka natura, jak ludzki los (co szczególnie ważne u Dakowicza), ma charakter uniwersalny. Albo z zupełnie innej strony, że nie ma czegoś takiego jak ludzka natura, każda próba jej definiowania jest uzurpacją, nie ma więc tej wspólnoty, którą można opisać wierszem i znów tytuł zbyt buńczuczny.


Wbrew temu wszystkiemu autor zdecydował się na szaleństwo – szaleństwo dwuznaczne, bo to zbiór wierszy polskich, który jest zarazem teorią wiersza polskiego, jakby ów wiersz znaczył jeszcze coś innego. Na przykład polski los mierzony poetyckim wersem, los, który najlepiej odnajduje się w poezji. Tu Dakowicz wpisuje się w długą tradycję. „Gdzie bagnetu nie odróżnisz od języka ognia”.


Zarazem, mimo pozornej buńczuczności tego projektu, tom kończy się wierszem Nieprzekładalni, w którym ustanawia granice teorii, wcześniej przez siebie sformułowanej. Jest jakaś granica, która sprawia, że choć powstały te wszystkie wiersze, to jednak los, który opisują jest nieprzekładalny, ginie w przekładzie, materia dziejów nie zostaje w pełni opisana i ujęta w wersy, a zatem pozostaje milczenie. Jak w dobrym traktacie, który dochodzi do granic poznania, a potem się kończy i sugeruje, że dalej już jest tylko cisza. O czym nie można powiedzieć, o tym należy milczeć, powiada Wittgenstein. Autor próbuje ich przenieść, przeprowadzić przez granicę, jak można mniemać: granicę milczenia, ale uznaje swoją klęskę. Do tej granicy należy jednak docierać. Choćby po to, by poezja podprowadzała nas do miejsca, które można zobaczyć, choć jego opisanie przestaje być możliwe.


Tom polecam wszystkim wątpiącym. On nie przekonuje. On udowadnia, że taką poezję można pisać i czas oraz konwencje nie mają tu nic do rzeczy.


Żegnajcie, naiwni

Żegnajcie, głupcy

Zostawcie nas w spokoju

                                                                                                                         Mateusz Matyszkowicz


Mateusz Matyszkowicz - filozof, tłumacz św. Tomasza z Akwinu (De regno), eseista (Śmierć rycerza na uniwersytecie), redaktor "Teologii Politycznej" i szef jej portalu, członek redakcji Rebelya.pl i zespołu "Pressji", publicysta mediów "Gazety Polskiej". W Telewizji Republika prowadzi autorski program Literatura na trzeźwo. Od czerwca pełni funkcję redaktora naczelnego kwartalnika "Fronda".

wtorek, 25 czerwca 2013

Dwa wiersze z ostatniej książki


W skład zredagowanej przez Artura Fryza antologii Węzły, sukienki, żagle. Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna weszło kilka utworów z tomu Teoria wiersza polskiego. Dwa z nich prezentuję niżej.
Antologię można zamówić, kierując list elektroniczny bezpośrednio do jej redaktora.
Teoria wiersza polskiego do nabycia TUTAJ.



Chłopcy

Jeszcze ręce rozrzucone drapią mokry bruk ulicy
Jeszcze nogi z ciał wyrwane zataczają krąg w powietrzu
Jeszcze głowy od kadłubów odrąbane ronią łzy

Jeszcze oczy wyłupione przechowują krajobrazy
Jeszcze uszy odmrożone łowią ciszę w taflach nieba
Jeszcze palce bez paznokci połamane w glebie tkwią

A już 
w najlepsze trwają porządki 
wrzący asfalt wypluwają rury
topią się włosy pękają kości
czernieje marszczy się skóra
ogromne spychacze nagarniają
prochy za chwilę będą je ugniatać
lśniące walce już się zbliżają
właśnie minęły linię horyzontu

niebo jest czyste niczym łza

Chłopcy, chłopcy oderwani od piersi,
z karabinami na wątłych ramionach,
Chłopcy próbujący koktajlu Mołotowa,
Chłopcy granatowi, wybuchający,
niesieni na chmurze pyłu, ze zdartymi
piętami, Chłopcy wychudzeni, przyuczeni 
do śmierci, Chłopcy niepotrzebni,
Chłopcy zapomniani, Chłopcy pominięci
milczeniem, wciągnięci do rejestru,
zamknięci w pancernej szafie,
do której nie zagląda historia,
Młodziankowie daremni,
zbilansowani,
roztrwonieni

Czy mogliście przypuszczać:
nim ziemia upora się z waszymi
kośćmi, skończy się czas,
przepali się glob, ustanie
dziejów praca, wielki chór
zgodnych głosów uderzy
w pułap
niebieski

Żegnajcie, naiwni
Żegnajcie, głupcy

Zostawcie nas w spokoju


26.03.2012



Elizja

Po prostu wypada. Najpierw jest, potem nie ma.
W nocy płacz, w dzień okulary czarne,
bo niebezpiecznie ujawniać, co powinno
zostać w ukryciu.

Naturalny proces, wynikający z ekonomiki
języka. Zasada najmniejszej niezbędnej ilości 
środków. Rzecz zrozumiała dla specjalistów.
Żadna apokalipsa.

Wyrwa zarasta ludzką tkanką, nowy człowiek
wchodzi na miejsce starego, przekonując, że stał tu
zawsze. I w zasadzie, dlaczego mu nie wierzyć.
On nie jest winien.

Nikt nie jest winien. Wiatr idzie środkiem lasu,
zagarnia liście, szpilki, gałązki. Wiatr idzie
między barakami, otwiera drzwi, trzaska okiennicą.
Znikąd głosu.

Śpią w równych szeregach, warstwa na warstwie.
Albo jak idzie powrzucane w doły, skłębione,
ze śmiesznie wykręconymi ogonkami i brzuszkami.
Samogłoski.



28.03.2012
 




piątek, 21 czerwca 2013

Czytanie wierszy w Kutnie


Dziś o godz. 19:15 w kutnowskim Centrum Teatru Muzyki i Tańca od będzie się prezentacja przygotowanej przez Artura Fryza antologii Węzły, sukienki, żagle. Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna. Podczas promocji książki będę miał przyjemność przeczytać kilka wierszy.

Zachęcam do uczestnictwa w festiwalu Złoty Środek Poezji w Kutnie.


wtorek, 18 czerwca 2013

Łączka - sklejanie pamięci




6 czerwca tego roku dzięki życzliwości profesora Krzysztofa Szwagrzyka mogłem odwiedzić kwaterę „Ł” na warszawskim Cmentarzu Powązkowskim. W późnych latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych chowano tam w tajemnicy zwłoki więźniów zabitych w więzieniu mokotowskim. W prostokącie, którego boki mają po kilkanaście metrów długości, spoczęły ciała 300–400 skazańców lub aresztantów zakatowanych w trakcie przesłuchań. W znakomitej większości byli to bohaterowie okresu okupacji i pierwszych lat powojennych, m.in. generał August Emil Fieldorf „Nil”, major Hieronim Dekutowski „Zapora”, rotmistrz Witold Pilecki, major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko”, podpułkownik Stanisław Kasznica. Ekshumacja to jedynie pierwszy etap prac prowadzonych w kwaterze „Ł”, zwanej także Łączką (w okresie, kiedy grzebano ciała skazańców, była tam łąka — bliscy zamordowanych nie mieli pojęcia, że na tym terenie, który wkrótce zamieniono w cmentarny śmietnik, chowa się zmarłych) — w kolejnej fazie badań ze szczątków pobiera się materiał genetyczny służący identyfikacji ofiar.

Łączka jest dziś najważniejszym miejscem w Polsce, samym centrum polskiej przetrąconej tożsamości. To ziemia, która woła o naszą pamięć. Perfidia władzy komunistycznej sprawiła, że w latach osiemdziesiątych, po wyrównaniu terenu, na miejscu dawnych tajnych pochówków zaczęto wznosić grobowce partyjnych dygnitarzy i oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Bezpośrednio nad dołami z anonimowymi ofiarami komunistycznych katów został wymurowany m.in. grób jednego z najbardziej dyspozycyjnych sędziów stalinowskich, podpułkownika Romana Kryże. W bliskim sąsiedztwie kwatery „Ł” stoi grobowiec Julii Brystiger, szefowej V wydziału Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, funkcjonariuszki wyjątkowo inteligentnej i okrutnej, odpowiedzialnej m.in. za prześladowanie Kościoła w pierwszych latach powojennych.

Przyjechałem na Powązki w przeddzień uroczystego odprowadzenia na miejsce tymczasowego spoczynku szczątków wydobytych z głębi ziemi na przełomie maja i czerwca. By dostać się do śmiertelnych dołów, zerwano asfalt cmentarnych alejek, rozebrano także pomnik ofiar stalinowskiego terroru. Teren był już uprzątnięty, powierzchnia ziemi wyrównana. Profesor Krzysztof Szwagrzyk opowiedział mi o ostatnich pracach, jakie tego dnia wykonano — poczyniwszy kilka odwiertów na ścieżkach między grobowcami, naukowcy natrafili na fragmenty kości.

Kilkanaście metrów dalej, w cieniu drzew, mieści się punkt poboru materiału genetycznego. Jeszcze kilka dni wcześniej na stołach pod zadaszeniem spoczywały fragmenty ludzkich szkieletów. Archeolodzy i lekarze pieczołowicie sklejali fragmenty czaszek, badali ślady po kulach (część wlotowa najczęściej z tyłu głowy, w okolicy potylicznej; część wylotowa z przodu — stąd poważne ubytki kości twarzowych). Z większości ciał pozostało kilka kilogramów szczątków, z niektórych tylko kilogram.

Tysiąc gramów pamięci. Tysiąc gramów żalu. Tysiąc gramów milczenia.

W punkcie poboru materiału genetycznego spotykam panią Grażynę Chojecką, córkę siostrzenicy Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, jednego z najbardziej bohaterskich dowódców podziemia antykomunistycznego, straconego wraz z kilkoma podkomendnymi bezpośrednio po tym, jak udaremniono ich ucieczkę z mokotowskiego więzienia. Rozmawiamy o zmarłych, o śladach relacji i wspomnień rozsypanych po niskonakładowych książkach napisanych przez nielicznych ocalonych (mówimy m.in. o mecenasie Władysławie Sile-Nowickim). W pewnym momencie pani Grażyna wydobywa z torebki kopertę. Są w niej rodzinne pamiątki — fotografie majora Dekutowskiego z lat czterdziestych. Uśmiechnięta twarz zwykłego dobrego chłopaka, który dostał się między tryby historii. Jako cichociemny zrzucony nad Polską, walczył z Niemcami, a następnie z Sowietami i ich rodzimymi sojusznikami. Został ujęty w trakcie próby przekroczenia granicy, w wyniku ubeckiej prowokacji. Wyrok dla niego i towarzyszy: kara śmierci. Metoda katyńska — strzał w potylicę.

Wszyscy ludzie, których spotykam na Łączce, są jakby z innego czasu, z innego świata. Serdeczni i otwarci. W ich oczach smutek i gorycz, ale także światło — wiedzą, że wykonali swoją pracę najlepiej, jak potrafili. Jeszcze dzisiaj myli groby komunistycznych dostojników. W trakcie jutrzejszej uroczystości wszystko musi lśnić, nawet grobowiec sędziego Romana Kryże.

Profesor Szwagrzyk otwiera drzwi plastikowego kontenera i wpuszcza mnie do środka. Panuje tu półmrok. Pod jedną ze ścian rząd skrzynek z sosnowego drewna. Klękam. Zostaję sam. Jest ich osiemdziesiąt dwie. Osiemdziesiąt dwie trumienki — 40 na 60 centymetrów, jak dla niemowląt. To się zgadza, przecież urodzili się na nowo. Wyjęto ich z łona ziemi, ale nie krzyczą, są niemi.

Dotykam dłonią gładkiej powierzchni drewna.

Ja, żywy.

W słowach modlitwy, niezbornych, bezładnych, zawarta jest prośba, byśmy potrafili sprostać nauce, której udzielają nam nieme kości.

Byśmy zdołali zrekonstruować, posklejać to wspólne zgruchotane ciało.