6 czerwca tego
roku dzięki życzliwości profesora Krzysztofa Szwagrzyka mogłem odwiedzić
kwaterę „Ł” na warszawskim Cmentarzu Powązkowskim. W późnych
latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych chowano tam w tajemnicy
zwłoki więźniów zabitych w więzieniu mokotowskim. W prostokącie, którego boki
mają po kilkanaście metrów długości, spoczęły ciała 300–400 skazańców lub
aresztantów zakatowanych w trakcie przesłuchań. W znakomitej większości byli to
bohaterowie okresu okupacji i pierwszych lat powojennych, m.in. generał August
Emil Fieldorf „Nil”, major Hieronim Dekutowski „Zapora”, rotmistrz Witold
Pilecki, major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko”, podpułkownik Stanisław
Kasznica. Ekshumacja to jedynie pierwszy etap prac prowadzonych w kwaterze „Ł”,
zwanej także Łączką (w okresie, kiedy grzebano ciała skazańców, była tam łąka —
bliscy zamordowanych nie mieli pojęcia, że na tym terenie, który wkrótce
zamieniono w cmentarny śmietnik, chowa się zmarłych) — w kolejnej fazie badań ze
szczątków pobiera się materiał genetyczny służący identyfikacji ofiar.
Łączka jest
dziś najważniejszym miejscem w Polsce, samym centrum polskiej przetrąconej
tożsamości. To ziemia, która woła o naszą pamięć. Perfidia władzy
komunistycznej sprawiła, że w latach osiemdziesiątych, po wyrównaniu terenu, na
miejscu dawnych tajnych pochówków zaczęto wznosić grobowce partyjnych
dygnitarzy i oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Bezpośrednio nad dołami z
anonimowymi ofiarami komunistycznych katów został wymurowany m.in. grób jednego
z najbardziej dyspozycyjnych sędziów stalinowskich, podpułkownika Romana Kryże.
W bliskim sąsiedztwie kwatery „Ł” stoi grobowiec Julii Brystiger, szefowej V wydziału
Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, funkcjonariuszki wyjątkowo inteligentnej
i okrutnej, odpowiedzialnej m.in. za prześladowanie Kościoła w pierwszych
latach powojennych.
Przyjechałem na
Powązki w przeddzień uroczystego odprowadzenia na miejsce tymczasowego
spoczynku szczątków wydobytych z głębi ziemi na przełomie maja i czerwca. By
dostać się do śmiertelnych dołów, zerwano asfalt cmentarnych alejek, rozebrano
także pomnik ofiar stalinowskiego terroru. Teren był już uprzątnięty,
powierzchnia ziemi wyrównana. Profesor Krzysztof Szwagrzyk opowiedział mi o
ostatnich pracach, jakie tego dnia wykonano — poczyniwszy kilka odwiertów na
ścieżkach między grobowcami, naukowcy natrafili na fragmenty kości.
Kilkanaście
metrów dalej, w cieniu drzew, mieści się punkt poboru materiału genetycznego. Jeszcze
kilka dni wcześniej na stołach pod zadaszeniem spoczywały fragmenty ludzkich
szkieletów. Archeolodzy i lekarze pieczołowicie sklejali fragmenty czaszek,
badali ślady po kulach (część wlotowa najczęściej z tyłu głowy, w okolicy
potylicznej; część wylotowa z przodu — stąd poważne ubytki kości twarzowych). Z
większości ciał pozostało kilka kilogramów szczątków, z niektórych tylko
kilogram.
Tysiąc gramów
pamięci. Tysiąc gramów żalu. Tysiąc gramów milczenia.
W punkcie
poboru materiału genetycznego spotykam panią Grażynę Chojecką, córkę siostrzenicy
Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, jednego z najbardziej bohaterskich dowódców
podziemia antykomunistycznego, straconego wraz z kilkoma podkomendnymi bezpośrednio
po tym, jak udaremniono ich ucieczkę z mokotowskiego więzienia. Rozmawiamy o
zmarłych, o śladach relacji i wspomnień rozsypanych po niskonakładowych książkach
napisanych przez nielicznych ocalonych (mówimy m.in. o mecenasie Władysławie
Sile-Nowickim). W pewnym momencie pani Grażyna wydobywa z torebki kopertę. Są w
niej rodzinne pamiątki — fotografie majora Dekutowskiego z lat czterdziestych. Uśmiechnięta
twarz zwykłego dobrego chłopaka, który dostał się między tryby historii. Jako
cichociemny zrzucony nad Polską, walczył z Niemcami, a następnie z Sowietami i
ich rodzimymi sojusznikami. Został ujęty w trakcie
próby przekroczenia granicy, w wyniku ubeckiej prowokacji. Wyrok dla niego i
towarzyszy: kara śmierci. Metoda katyńska — strzał w potylicę.
Wszyscy ludzie,
których spotykam na Łączce, są jakby z innego czasu, z innego świata. Serdeczni
i otwarci. W ich oczach smutek i gorycz, ale także światło — wiedzą, że
wykonali swoją pracę najlepiej, jak potrafili. Jeszcze dzisiaj myli groby
komunistycznych dostojników. W trakcie jutrzejszej uroczystości wszystko musi
lśnić, nawet grobowiec sędziego Romana Kryże.
Profesor
Szwagrzyk otwiera drzwi plastikowego kontenera i wpuszcza mnie do środka. Panuje
tu półmrok. Pod jedną ze ścian rząd skrzynek z sosnowego drewna. Klękam. Zostaję
sam. Jest ich osiemdziesiąt dwie. Osiemdziesiąt dwie trumienki — 40 na 60
centymetrów, jak dla niemowląt. To się zgadza, przecież urodzili się na nowo. Wyjęto
ich z łona ziemi, ale nie krzyczą, są niemi.
Dotykam dłonią
gładkiej powierzchni drewna.
Ja, żywy.
W słowach
modlitwy, niezbornych, bezładnych, zawarta jest prośba, byśmy potrafili
sprostać nauce, której udzielają nam nieme kości.
Byśmy zdołali
zrekonstruować, posklejać to wspólne zgruchotane ciało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz