Otwarcie na dialog. Z Przemysławem Dakowiczem rozmawia prof. Zbigniew Chojnowski, "Nowe Książki" 2020, nr 1
W
polszczyźnie domowi się Twoja fraza: Bo „«Łączka» to Polska.
/ Bo Polska to «Łączka»”. Czy to jest jakaś istotna formuła
całościująca zarówno Twojej twórczości poetyckiej oraz
eseistycznej, jak i literaturoznawczej?
Z
całym szacunkiem – nie sądzę, by jakakolwiek fraza pochodząca
z literatury była dziś w stanie osadzić się w języku. Słowo
pisane, jeśli nie zostało zwielokrotnione przez multimedialne
przekaźniki, wypromowane
przez najgłośniejsze
nagrody, przemielone w młynach promocji elektroniczno-obrazkowej
– nic już nie znaczy. Jak widzę miejsce własnych książek w tej
układance? Jeśli brać pod uwagę liczbę sprzedanych egzemplarzy,
jest to jedno z miejsc ostatnich. Zbiory poetyckie znajdują
przeciętnie kilkuset odbiorców. Wyjątkiem była tu rzeczywiście
Łączka,
mająca dwa wydania, drugie z dołączoną do książki płytą z
kompozycjami Mikołaja Hertla.
Jeśli
zaś idzie o doświadczenie związane z kwaterą Ł na Powązkach
(nazywaną
„Łączką”, bo w późnych latach czterdziestych i wczesnych
pięćdziesiątych, kiedy w tajemnicy zwożono tam ciała
zamordowanych w więzieniu na Mokotowie,
był to porośnięty trawą i zielskiem teren poza cmentarzem) –
określiłbym je dziś jako formacyjne, bo znacząco wpłynęło na
kształt mojej świadomości, nie tylko obywatelskiej, lecz także na
postrzeganie miejsca kultury i literatury w obrębie wszystkich
procesów społecznych, w których uczestniczymy i które
współtworzymy. Zaczęło się, jak zawsze, od lektur. Nie pamiętam,
co było pierwsze, jaki był ten najwcześniejszy ślad „Łączki”.
Zdaje się, że powieść Na stracenie Janusza
Krasińskiego, ze świetnym opisem celi kaesowców w więzieniu na
Mokotowie. Czy to wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się czegoś o
Dekutowskim-„Zaporze”, o Witoldzie Pileckim? Nie jestem pewien.
Ważne były jakieś filmy dokumentalne z lat 90., ale przede
wszystkim niezwykły reportaż-dziennik Małgorzaty Szejnert Śród
żywych duchów,
opis prywatnego śledztwa autorki, prowadzonego w przededniu
Okrągłego Stołu, w cieniu morderstwa, którego ofiarą padł ks.
Stefan Niedzielak. Książka Szejnert wiele pozwoliła mi zrozumieć,
otworzyła moją wyobraźnię. Na końcu tej drogi była zaś praca w
charakterze wolontariusza podczas prac wykopaliskowych na „Łączce”,
w zespole prof. Krzysztofa Szwagrzyka. Wszedłem do wnętrza grobu.
Wszystko mogłem zobaczyć na własne oczy. Trzymałem w rękach
kości, które nigdy nie miały zostać odnalezione.
Ciekawe, że tom poetycki
Łączka powstał
jakby niezależnie od tego konkretnego doświadczenia biograficznego,
w przestrzeni, w której równie ważne co wydarzenia historyczne są
kody kultury – symbole, metafory, gatunki literackie i konwencje.
Słowem – najpierw przyszły wiersze, dopiero potem faktyczne –
na poziomie somatycznym – dotknięcie kwatery Ł, moja powązkowska
katabaza. Niektórzy krytycy chcieli widzieć w tych wierszach wyraz
uwikłania w politykę czy ideologię, ale to nie tak, zupełnie nie
tak. Może w głowach odbiorców książki takie jak Łączka,
Teoria wiersza polskiego,
po trosze także obie części Afazji
polskiej,
muszą się oderwać od bieżącego kontekstu, by były czytanie sine
ira et studio?
Szkoda tylko, że ironiczne pytanie, które w drezdeńskich Dziadach Jeden z Młodzieży zadaje Literatowi I - jak długo trzeba czekać? - wciąż pozostaje aktualne. To już niemal dwieście lat...
Co
autor podpowiedziałby czytelnikowi swoich książek?
Prosiłby
przede wszystkim, by oceniając literaturę, czytelnik posługiwał
się kryteriami literackimi. By zechciał dostrzec, że Łączkę
poprzedza
motto z Leśmiana, że co najmniej Ballada
o biegnących piekarzach i
Topiel z
tego tomu są wierszami z Leśmianowską Łąką
dialogującymi,
a autor prowadzi rozmaite gry z tradycją, konfrontując najgłębszą
powagę z najbardziej żrącą ironią. W ogóle Teorię
wiersza polskiego i
Łączkę najlepiej
byłoby czytać równolegle, jako wzajemnie dopełniające się
części jednej poematowej całości, której przedmiotem nie jest
jedynie historia najnowsza, lecz również sposób, w jaki
indywidualne przypadki ludzkie przemieniają się (lub nie) w
składowe losu zbiorowego, to znaczy: ulegają (lub nie)
przetworzeniu w kulturę.
Jeśli
napisałem, że „Łączka” to Polska,
chciałem dać do zrozumienia, że na tym obszarze Europy, w którym
mieszkam, podstawowym doświadczeniem XX wieku jest absurdalna
śmierć, sprowadzająca człowieka do roli nic nie znaczącej liczby
w statystycznym równaniu. Myślę tutaj zarówno o likwidacji elit
intelektualnych II Rzeczypospolitej, o przeprowadzonej przez
komunistów w pierwszych latach powojennych anihilacji podziemia
niepodległościowego, jak i o koszmarze Holokaustu, o którym w tej
części Europy wciąż powinniśmy mówić.
Kluczową
sprawą u Ciebie jest postpamięć. Twój sposób prowadzenia słów
potwierdza prawidłowość, że świadkowie horrendalnych przeżyć i
przejść zazwyczaj nie są w stanie ich w pełni opisać, a co
dopiero zrozumieć. Czynią to twórcy nawet nie następnego, ale
któregoś kolejnego pokolenia. Homer nie uczestniczył w bojach o
Troję. Człowiek z żywą traumą jest sparaliżowany językowo,
wyobraźniowo, etycznie. Po prawie 80 latach od wydarzeń, chociażby
na sokalskim moście na Bugu we wrześniu 1939 roku, Ty w sobie
budzisz tę całą przeszłość, jesteś w stanie ją ogarnąć.
Kategoria
postpamięci pojawia się w tekstach Marianne Hirsch, amerykańskiej
badaczki zajmującej się narracjami holokaustowymi. Niemal dokładnie
w czasie, kiedy rozmawiamy, na cmentarzu żydowskim w Grybowie
niedaleko Nowego Sącza odbywa się uroczystość odsłonięcia
tablic upamiętniających grybowskich Żydów. Miałem honor
uczestniczyć w jednej turze prac porządkowych na tym cmentarzu –
wycinaliśmy krzewy i drzewka porastające teren, usuwaliśmy ciernie
i chwasty, by spomiędzy nich wychynęły macewy. Działania
przywracające pamięć podejmują tam od lat Kamil Kmak i Dariusz
Popiela. Chcę tu powiedzieć, że doświadczenie kwatery Ł
otworzyło mnie na nieznane, pozwoliło zrozumieć, jak wiele
ludzkich historii musi znaleźć drogę do naszej świadomości. Po
ośmiu dekadach od wybuchu II wojny światowej zyskują one
przynależne im miejsce w kulturze – i jest to prawidłowość
znana badaczom. Jan Assmann właśnie
granicę osiemdziesięciu lat uważa za linię dzielącą pamięć
komunikatywną od pamięci kulturowej. Kiedy odchodzą ostatni
bezpośredni świadkowie i uczestnicy wydarzeń historycznych,
przeszłość zostaje niejako uwolniona, by mogła ją wchłonąć
kultura. Zamiast relacji i sprawozdania z pierwszej ręki,
najczęściej w postaci oral history,
otrzymujemy ich literackie przetworzenie.
Mnie
zaciekawia, że jesteś poszukiwaczem ciągłości żywej,
dotykalnej, odczuwalnej w przestrzeni codziennej – nie tej
wykoncypowanej, lecz tej, która właśnie nie byłaby drogą do
intelektualnego nadużycia, nie dawałaby się zawłaszczać przez
ideologię, doraźne sprawy egzystencji i polityki.
Zawsze
starałem się mówić o tym, co egzystencjalnie dotyka mnie samego.
Mówię „starałem się”, bo dziś nie piszę. Rytm wydawniczy na
to nie wskazuje – Boże klauny wyszły
w 2014, Ćwiczenia duchowne
w 2016 roku, a na przełomie 2018 i 2019 ukazała się Nauka
znikania,
pięciusetstronicowy tom zbierający niemal wszystkie wiersze i
rozmowy. Ale prawda jest nieubłagana: ostatni
tekst poetycki powstał przeszło sześć lat temu.
Udzielanie
siebie jednej formie pisarstwa zamyka drugą. Pisanie książek o
literaturze trudno pogodzić z tworzeniem wierszy.
To
jest wielka tajemnica, kiedy poezja odchodzi. Niewykluczone, że
jestem już byłym poetą, że stan poetycki nie powróci. A było to
najgłębsze z pisarskich – może także: życiowych –
doświadczeń, z niczym nieporównywalne. Krytyka literacka,
eseistyka, hermeneutyka historyczna, literaturoznawstwo, czy nawet
proza o charakterze quasi-fabularnym
– nic nie może się równać z pisaniem poezji. Gdy pracowałem
nad Teorią wiersza polskiego,
bywało, że jednego dnia powstawało kilka tekstów – jakby
dyktował je jakiś donośny głos. Podstawowe wiersze, które
składają się na tę książkę, napisałem w ciągu sześciu dni.
Nieco podobnie, choć nie tak intensywnie, było z Bożymi
klaunami i z
Łaczką.
Cierpisz?
Jest
we mnie rodzaj żalu. Tęsknoty. Lecz z każdym rokiem coraz mniej.
Jakbym oddalał się od źródła dźwięku i wchodził w ciszę.
Jedźmy, nikt nie woła...