wtorek, 27 października 2015

Nominacja do Nagrody im. Jacka Maziarskiego


W czwartek 29 października o g. 18.00 w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich już po raz szósty zostanie wręczona nagroda imienia wybitnego dziennikarza Jacka Maziarskiego, przyznawana za prace publicystyczno-eseistyczne z zakresu najnowszej historii Polski oraz publicystyki politycznej, wyróżniające się samodzielnością myśli oraz realnym wpływem na rzeczywistość.

Do nagrody zostali nominowani:


PAWEŁ BOBOŁOWICZ, dziennikarz

PRZEMYSŁAW DAKOWICZ, poeta

JAN KOMASA, reżyser

DARIUSZ 'MALEO' MALEJONEK, muzyk

FILIP MUSIAŁ, historyk

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI, dziennikarz, historyk i publicysta

MACIEJ ŚWIRSKI


Więcej informacji TUTAJ.



piątek, 23 października 2015

Rozmowa z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem


Poeta jest śpiewakiem - ma wyśpiewać życie
 
[fragment]
 
 
 
 
 
Przemysław Dakowicz: Można by to rzeczywiście rozpatrywać pod kątem pewnego kalectwa, ten wiersz wolny. Zrzucanie wędzidła rytmu dałoby się postrzegać jako współczesne odrzucenie przyrodzonego człowiekowi myślenia harmonicznego, jako dostosowanie języka poezji do kształtu współczesnego świata, w którym królują dysonans i anty-harmonia.

Jarosław Marek Rymkiewicz: Ale wiersz zwany wolnym także może śpiewać – Apollinaire śpiewał, wolnym wierszem.

PD: Masz pełną rację w takim przedmiocie, który jest cechą poezji w ogóle, a Twojej w szczególności – że kiedy się mówi o śmierci, trzeba śpiewać. Dlatego w Łączce, kiedy pojawia się pochód cmentarny, niejako automatycznie (ja tego nie planuję) wiersz zaczyna się śpiewać. Jest to jakiś płacz, jakaś pieśń żałobna, która wymaga, by kręciło się koło rytmu. Ale z drugiej strony – często czuję przeszkodę, blokadę wewnętrzną polegającą na tym, że śpiew czy rytm w wierszu jawi mi się jako element stylizacyjny.

JMR: Przemku! Jeśli uznamy, że ten, kto śpiewa – poeta, który chce wyśpiewać życie – jest stylizatorem, no to będziemy musieli również uznać, że Rilke był stylizatorem, Mandelsztam był stylizatorem i Federico Garcia Lorca też był stylizatorem. A jeśli to uznamy, to śpiew ucichnie – poezja zdechnie – i wiedza o życiu, którą tylko ona może wyśpiewać, pozostanie niewyśpiewana. Poeta, jeśli ma opowiedzieć życie, musi je wyśpiewać – musi być, jak jego wszyscy natchnieni przodkowie, śpiewakiem. „O Orpheus singt! O hoher Baum im Ohr”. To jest drugi wers pierwszego sonetu do Orfeusza. Bardzo ważny jest początek wersu trzeciego. „Und alles schwieg”. „I wszystko milczało”. Rilke mówi tu nam, że Orfeusz, który śpiewa, każe milczeć światu – zmusza świat do milczenia. Jeśli przestanie śpiewać, słychać będzie tylko ryk i wycie tego świata. I nic już nie zostanie wyśpiewane. Oto do czego prowadzą dziwaczne eksperymenty językowe awangardowych poetów.

PD: Ale przecież nie da się powiedzieć, że wszystko, co we współczesnym wierszu nie wyrasta z dziedzictwa Rilkego, Mandelsztama, Leśmiana – to dziwaczny eksperyment językowy. Zaplanowanego na zimno awangardowego, lingwistycznego efekciarstwa nie znoszę. Inaczej jednak oceniam wszystko, co wyrasta z głębi osobistego doświadczenia człowieka, co jest autentycznym głosem wyrażającym jego umęczenie w kotle cywilizacji, która nie chce pamiętać o swoich źródłach. Część głosów uznanych przez Ciebie za „ryk i wycie tego świata”, wolałbym widzieć jako płacz opuszczonych, jako krzyk ostatecznej samotności. Wprowadza go do poezji nawet tak bliski Tobie i mnie Eliot. A gdzieś dalej są ogromnie ważny Beckett i niepokojący Celan. To również jest opowieść o życiu. Od pytania, czy da się opowiedzieć życie i jak to uczynić, zaczęliśmy tę rozmowę. A teraz doszliśmy do kwestii jedynie pozornie technicznych – do kwestii języka czy rejestru, w którym poeta ma operować. I tu muszę powiedzieć o tym, jak pojmuję to, co nazywam poezją współczesną. Ty, Jarosławie, może zaprotestowałbyś przeciwko określeniu „poezja współczesna”, zapewne wolałbyś mówić o poezji w ogóle, nie dzieląc kultury na to, co było i na to, co jest. Otóż w mojej świadomości kulturowej jest obecna następująca konstatacja: język poezji, gdzieś na przełomie wieków XIX i XX, zaczął przechodzić metamorfozę. Rewolucyjnie odmienił się po II wojnie światowej. Pojawiły się wtedy, jak doskonale wiesz, pytania o to, czy po doświadczeniu hekatomby wojennej poezja w ogóle jest możliwa, czy jest do pomyślenia. O poezję po Oświęcimiu pytał Adorno, u nas to pytanie zadał na własny rachunek Różewicz, twórca – na pewnym etapie mojego myślenia o literaturze – ogromnie ważny. Zresztą, pytania o nowy język zadawał sobie także Miłosz – z tych pytań zrodziło się Ocalenie, szczególnie Głosy biednych ludzi i Pieśni Adriana Zielińskiego. Była to próba mówienia bez ozdobników, bez piękności właściwych językowi poetyckiemu. Trzeba powiedzieć, że i Miłosz, i Różewicz wyrastali – każdy na inny sposób – z tradycji awangardowej. Ale nawet twórcy tak tradycjonalni jak Mieczysław Jastrun zdawali sobie sprawę z konieczności odmiany dotychczasowego języka poezji. Pojawiła się więc ta myśl istotna – że trzeba mówić inaczej, a w przypadku Różewicza także inna myśl – że nie ma powrotu do „starego” języka. Teraz ktoś taki jak ja, siedemdziesiąt lat po II wojnie, staje przed następującą kwestią: czy wszyscy, którzy ogłaszali koniec poezji i przeprowadzali w języku jej likwidację, mieli rację czy nie? Od dawna towarzyszyło mi przekonanie, że Różewicz i inni chwytali problem jedynie częściowo, że w kulturze istnieje równolegle to, co dawne i to, co nowe. Że mówią przez nas jednocześnie języki przeszłości i teraźniejszości. Upraszczając zagadnienie, można by rzec: po jednej stronie jest śpiew, a po drugiej jakaś poharatana, wepchnięta w gardło współczesnego człowieka pół-mowa. Oczywiście, wszystko we mnie przeciwko temu pół-bełkotowi się buntuje, ale czy – pozostając w zgodzie z tym, co mnie otacza, z tym, w czym w pewnym stopniu uczestniczę – mogę go definitywnie porzucić? Nie wiem. Boję się, że w takim rozziewie między śpiewem a pół-bełkotem pozostanę, bo jest w tym moja osobista prawda i odbicie naszej smutnej, dogasającej cywilizacji – tę podwójność w jednym z tekstów programowych z książki Obcowanie nazwałem „nowoczesnością schizofreniczną”. Ty natomiast wybrałeś inną drogę i w tym wyborze ujawnia się Twoja własna prawda. Jesteś jednym z kilku zaledwie polskich poetów dwudziestowiecznych, którzy stworzyli własny, całkowicie odrębny, w pełni rozpoznawalny język.

JMR: Ale nie wystarczy mówić swoim własnym językiem, ważniejsze jest – czemu to mówienie służy. Ty, Przemku, musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, które jest ukryte w tekście pierwszego sonetu Rilkego – czy jesteś po stronie wycia i ryku czy po stronie śpiewu; po stronie bełkotu tego świata czy po stronie pieśni tego świata. Dla mnie odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Kto opowiada się po stronie bełkotu, wycia i ryku – zasłaniając się argumentem, że trzeba współczuć rykowi tego świata, ryczącemu światu, bo to jest nasz tutejszy świat – ten przyśpiesza koniec cywilizacji śródziemnomorskiej. Być może, ta cywilizacja niebawem skona, może ona już kona; może jest skazana. Ale my jesteśmy dziećmi Jezusa Chrystusa, a także dziećmi greckich filozofów. Jeśli nasza cywilizacja kona, mamy obowiązek ją ratować. Kto opowiada się po stronie ryku, wycia i bełkotu, ten występuje przeciwko Jezusowi Chrystusowi. Oraz przeciwko greckim filozofom.


Cała rozmowa w bieżącym numerze „Toposu”, dostępnym w sieci salonów EMPiK.
 
 
 

czwartek, 22 października 2015

Fotorelacja z koncertu na motywach "Łączki"



18 października w Okęckiej Sali Widowiskowej w Warszawie został przedstawiony publiczności koncert poetycko-muzyczny oparty na wierszach z tomu Łączka. Muzykę do wierszy skomponował Mikołaj Hertel. Wystąpili:


Jerzy Zelnik – recytacja

Ewelina Siedlecka-Kosińska – śpiew

Mikołaj Hertel – fortepian

Katarzyna Kamer – wiolonczela

Piotr Rodowicz – kontrabas


Na widowni zasiedli m.in. prof. Krzysztof Szwagrzyk, Grażyna Chojecka (krewna Hieronima Dekutowskiego „Zapory”), Ewa i Jarosław Marek Rymkiewiczowie, Antoni Krauze, prof. Krzysztof Dybciak, Bronisław Wildstein, Wanda Zwinogrodzka, Katarzyna Łaniewska, Hanna Dobrowolska, Agnieszka Czachowska, Piotr Życieński.

Poniżej kilka fotografii dokumentujących przebieg koncertu.
 
 


 
WIĘCEJ FOTOGRAFII PONIŻEJ

czwartek, 15 października 2015

Przejście. O pierwszym pogrzebie Wyklętych






Analizując proces ludzkiego postrzegania czasu, Augustyn z Hippony doszedł do wniosku, że „ani przeszłość, ani przyszłość nie istnieje. I właściwe nie należałoby mówić, że istnieją trzy dziedziny czasu – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Może ściślejsze byłoby takie ujęcie, że istnieją następujące trzy dziedziny czasu: obecność rzeczy minionych, obecność rzeczy teraźniejszych, obecność rzeczy przyszłych”. Swoje rozważania kwitował w następujący sposób: „W ogóle rzadko posługujemy się słowami w sposób zupełnie ścisły, częściej mówimy nieściśle, ale jakoś udaje się nam wyrazić to, co wyrazić chcemy”.


Przybądźcie z nieba


Nie jestem pewien, jak wyrazić to, co chcę wyrazić. U początku stoi myśl, że Bóg widzi wszystkie epizody składające się na ludzką historię jako jedność – poza czasem, poza przeszłością i przyszłością. W takiej jedności doskonałej obecne są również wydarzenia konstytuujące dzieje powązkowskiej Łączki: egzekucje, tajne pochówki, cmentarne śmietnisko, gruba warstwa ziemi i gruzu, nowe groby na powierzchni, ehshumacje i uroczystości pogrzebowe. Dla nas to nie do pojęcia – wszystko otrzymujemy w oderwaniu. Dotyka nas okrucieństwo długich dni, miesięcy i lat bezradnego oczekiwania.

Dzięki rytuałowi pożegnalnemu, dzięki chrześcijańskiemu obrzędowi odprawionemu nad skrzynkami z sosnowego drewna, nad kosteczkami wydobytymi z piachu i gliny – ta fundamentalna różnica na moment zostaje unieważniona. Jakby modlitwy i śpiewy objawiały nam umowność kategorii czasu, jakby kurtyna dzieląca ten świat od tamtego świata uniosła się, a odmienne rzeczywistości weszły ze sobą w związek, przemieszały się. Kiedy żołnierski chór śpiewa słowa pieśni, czyni to zarazem teraz i w godzinie Ich śmierci. Woła dla Nich, prowadzonych na rozstrzelanie, o asystę anielską – i anielska asysta zostaje im przydzielona. Prosi o obecność świętych Pańskich – i święci obcują z konającymi.

Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw, / Mieszkańcy chwały, wszyscy święci Boży; / Z obłoków jasnych zejdźcie, aniołowie, / Z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkanie”. Jest 27 września 2015 roku, kilka minut po godzinie jedenastej. Na Placu Piłsudskiego w Warszawie zakończyła się właśnie msza żałobna. Głosy żołnierzy szturmują niebo, po którym wolno płyną chmury, podświetlone promieniami wrześniowego słońca. „Wszechmogący Bóg odrodził was z wody i Ducha Świętego na życie wieczne. Niech zatem dopełni dzieła, które rozpoczął na chrzcie swiętym”. Słowa te wypowiada ks. dr Józef Guzdek, biskup polowy Wojska Polskiego.

Każda z trzydziestu pięciu trumienek skropiona będzie wodą święconą, po czym szczątki Niezłomnych przeniesione zostaną do karawanów. Każdy zmarły wywołany będzie po imieniu. Chwila ta ma znaczenie symboliczne – przez dziesięciolecia ich nazwiska i czyny pokryte były milczeniem. Ich szczątki nigdy nie miały zostać odnalezione – ciała wrzucono do dołów śmierci pod osłoną nocy, w miejscu ich pogrzebania urządzony został cmentarny śmietnik, a kiedy go zniwelowano, na powierzchnię kwatery Ł nawieziono grubą warstwę ziemi i gruzu. W latach osiemdziesiątych nad mogiłami Wyklętych wytyczono rząd nowych grobów, w których spoczęły osoby zasłużone w „dziele utrwalania władzy ludowej”. W księdze cmentarnej nie został żaden ślad po zamordowanych. Oficjalne dokumenty wytworzone przez komunistyczne państwo powielały kłamstwo i sankcjonowały zbrodnię.

Dzisiejsza uroczystość w pewnym stopniu cofa i unieważnia tamte wydarzenia, dobywa na światło dzienne to, co miało pozostać w ukryciu.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).




środa, 14 października 2015

Rymkiewiczowski numer "Toposu"



Ukazał się nowy numer dwumiesięcznika literackiego "Topos" (2015, nr 5), poświęcony twórczości Jarosława Marka Rymkiewicza. W numerze m.in.

  • Jarosław Marek Rymkiewicz, niepublikowane fragmenty książki Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze;
  • wypowiedzi ludzi kultury o twórczości Jubilata (o Rymkiewiczu piszą: Janusz Drzewucki, prof. Maciej Urbanowski, dr Artur Nowaczewski, Zbigniew Fałtynowicz, Włodzimierz Pomierny, dr Mariusz Kalandyk, dr Marta Kwaśnicka, Elżbieta Czerwińska);
  • P. Dakowicz, My jedziemy - to jest wieczne i nie mija;
  • Poeta jest śpiewakiem – ma wyśpiewać życie. Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Przemysław Dakowicz.

niedziela, 11 października 2015

Piaśnica: dziecko i las (2)



Piaśnica, ekshumacja (1946); kadry z filmu Na szlaku zbrodni


Łaciński rzeczownik pietas, pietatis nazywa „miłość zgodną z powinnością”, to znaczy taką, którą odczuwa się wobec kogoś, kto na miłość zasługuje – przez wzgląd na więzy łączące go z kochającym. Podmiot miłości i jej obiekt pozostają ze sobą w bliskości, a bliskość ta jest w równym stopniu źródłem, co rezultatem kochania. Pietas to także „poczucie obowiązku”, „pobożność”, „uczucia familijne”, „przywiązanie”, „miłość ojczyzny”, „wierność”, „sprawiedliwość” i „łagodność”. Włoska wersja tego słowa – pietá (w języku włoskim jego podstawowe znaczenia to „litość”, „uwielbienie”, „miłosierdzie”) – weszła do kultury jako określenie pewnego szczególnego artystycznego wyobrażenia miłości: pietá to plastyczne, najczęściej rzeźbiarskie, przedstawienie postaci Maryi trzymającej w ramionach zdjęte z krzyża ciało Jezusa Chrystusa. W scenie, jaką tego rodzaju dzieło sztuki ukazuje, znajduje odzwierciedlenie zarówno pierwotne (łacińskie), jak i wtórne (włoskie) znaczenie przywoływanego rzeczownika.

Rachunek cmentarny

Swoją pietę miała także Piaśnica. Zapisując to zdanie, nie myślę jednak o dziele sztuki rzeźbiarskiej czy malarskiej, lecz o „czymś”, co bardzo trudno mi nazwać – dlatego od nazywania, definiowania i opisywania wolałbym się teraz powstrzymać.

Na razie fakty, a raczej: strzępy wspomnień i ślady wydarzeń – by opis, do którego w końcu musimy dobrnąć, okazał się w pełni zrozumiały.

W lasach piaśnickich mordowani byli przedstawiciele polskiej inteligencji, zwożeni tu z okolicznych miejscowości, a także – według wszelkiego prawdopodobieństwa – Żydzi, pacjenci szpitali psychiatrycznych oraz całe rodziny „wrogów III Rzeszy”, m.in. działaczy zdelegalizowanego Związku Polaków w Niemczech, transportowane pociągami do Wejherowa. Nie znamy dokładnej liczby ofiar – wszystkie dane prezentowane w opracowaniach historyków, pozostają danymi szacunkowymi. Uzyskano je mnożąc liczbę ciał odnalezionych w dwóch rozległych jamach grobowych przez liczbę wszystkich zbiorowych mogił odkrytych w okolicach Piaśnicy (wiadomo z całą pewnością, że grobów było więcej – ekipie ekshumacyjnej nie do wszystkich udało się dotrzeć) i konfrontując uzyskany w ten sposób wynik z zeznaniami świadków (szczególnie istotne były tu relacje lęborskich i wejherowskich kolejarzy).

Bernard Brodalski, dróżnik na odcinku Wejherowo-Tyłowo, wspominał: „Postanowiłem liczyć ciężarówki [jadące z Wejherowa w stronę Piaśnicy]. Bałem się cokolwiek zapisywać, bo byłem pod obserwacją. Wziąłem się na sposób. W torbie miałem śniadanie owinięte w papier. Za każdym razem, kiedy mijała mnie buda, odrywałem dyskretnie kawałek papieru i chowałem do kieszeni. W domu przeliczałem te skrawki. Największy transport […] odszedł z więzienia w narodowe Święto Niepodległości 11 listopada 1939 r. – naliczyłem dziesięć ciężarówek. Dwa razy tyle niż zwykle. W jednej budzie przewożono 30-35 osób” (cyt. za: R. Osowicka, Las Piaśnicki. Niemy świadek hitlerowskiej kaźni, Wejherowo 2014). Brodalski twierdził, że łączna ilość samochodów z ludźmi przeznaczonymi do rozstrzelania, jakie wysłano z Wejherowa, to czterysta sztuk. Inny z pracowników kolei obserwujących transporty, Teofil Mudlaff, mówił o pięciuset samochodach i autobusach.

Liczba ostateczna ofiar ludobójstwa piaśnickiego to prawdopodobnie dwanaście-czternaście tysięcy. Jak wiele z nich przywieziono tu z głębi Niemiec? Osiem, może dziesięć tysięcy? Co o nich wiadomo?

Od końca października 1939 roku dwa razy w tygodniu lub częściej do składu relacji Szczecin – Gdańsk dostawiane były wagony z pasażerami o specjalnym statusie. Pracownikom kolei zabroniono się z nimi kontaktować – otrzymali oni jedynie informację, że w owych dodatkowych wagonach przewożone są osoby psychicznie chore. Wagony dołączano następnie do tzw. pociągu szkolnego, kursującego między Lęborkiem a Wejherowem, a po przetransportowaniu ich do stacji docelowej przetaczano je na boczny tor, do którego dostęp był ograniczony. Mimo to kilku kolejarzy zdołało nawiązać kontakt z tajemniczymi podróżnymi, z których część była przekonana, że jadą do domu wypoczynkowego w Piaśnicy. Inni twierdzili, że miejscem ich przeznaczenia jest obóz przesiedleńczy. Wielu utyskiwało z powodu zmęczenia, niektórzy płakali, obawiając się o dalszy los własnych rodzin. Słyszano języki polski, niemiecki, rzadziej czeski lub słowacki. Kolejarze wchodzili także do opróżnionych wagonów – znajdowali tam książeczki i gazety polsko- i niemieckojęzyczne, różańce, modlitewniki, medaliki oraz gry i zabawki pozostawione przez dzieci.
  
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

sobota, 10 października 2015

Piaśnica: dziecko i las (1)


Wejherowo podczas okupacji


W Królu olch Johanna Wolfganga Goethego to dziecko ma kontakt ze światem nadprzyrodzonym, to jemu objawia się tajemnicza postać leśnego władcy, to ono słyszy głos dobiegający z innej rzeczywistości. Dla dorosłego owa rzeczywistość pozostaje niedostępna, dorosły nie może jej dotknąć, ponieważ jego zmysły zamknęły się na to, co niepojęte, jego zdolność postrzegania i rozumienia uległa stępieniu, stłumiły ją lata nauki, zagłuszył zgiełk świata. Mimo tej fundamentalnej różnicy między synem a ojcem, dziecko z ballady nie jest całkowicie bezbronne – zamknięte w ramionach rodzica, może wołać o pomoc, może mówić o wszystkim, czego doświadcza, szukać ratunku przed rozpaczą, jaka je ogarnia. Właśnie temu służy, pozornie nieudana, wymiana zdań między bohaterami utworu Goethego.

Dziecko zadaje pytania, domaga się obrony, podejmuje próbę przełożenia własnego doświadczenia na język dorosłych: „Nie widzisz, tato? Popatrz tam, w bok.”; „Ach, tato, tato, słyszysz ten śpiew?”; „Patrz, tato, tato! Nie widzisz? Tam!”. Tłumaczenie Antoniego Libery znakomicie oddaję dynamikę lęku, nadzwyczajną reaktywność chłopca przerażonego nocnym galopem przez puszczę tonącą w mroku. Odpowiedzi ojca są czymś więcej niż tylko zdawkowym uspokajaniem. Ojciec dostrzega skrajną emocję dziecka, próbuje zrozumieć jej przyczynę, pyta, bo chce powstrzymać napór ciemności: „Dlaczego, synku, odwracasz wzrok?”. Kolejne kwestie przezeń wygłaszane oparto na jednym schemacie – jakby były zaklęciami chroniącymi przed ciemnymi mocami. Zbudowane są na przeczeniu, na jednoznacznym stwierdzeniu, że wszystko, co objawia się dziecku, jest złudzeniem, omamem, wytworem rozgorączkowanej wyobraźni: „To tylko mgła. Coś ci się śni.”; „Spokojnie, synku, to wiatru świst.”; „Nie, synku, nie! To żaden znak”. Pytania i odpowiedzi, dialogujące ze sobą okrzyki i szepty, wątpliwości i zapewnienia układają się w jedyny w swoim rodzaju, rozpisany na słowa, rytuał przejścia – z życia do śmierci, z jasności w mrok, z ciepła ojcowskich ramion w chłód grobowego dołu. Wieńczy ów przedśmiertny rytuał ostatnie westchnienie: „Ach, tato, tato! Porywa mnie król! / Ciemnieje mi w oczach, przeszywa ból”. Do końca jest tu utrzymana relacja bliskości – dziecku odchodzącemu z tego świata towarzyszy bliska osoba. Dzięki temu dramat śmierci staje się mniej dotkliwy – jakby był przeżywany wspólnie, jakby ciężar konania dźwigali obaj, syn i ojciec.

Doświadczenie dzieci skonfrontowanych z niemieckim ludobójstwem w Piaśnicy miało odmienny charakter – wrzucone w niepojęty świat dorosłych, którzy z zimną krwią mordują swoich sąsiadów, pozostały w tym świecie osamotnione. Czekał na nie mrok bez dna, niemilknące echo karabinowej salwy, zimny śmiech morderców z Selbstschutzu. Rytuał przejścia nie został odprawiony.


Między sceną a widownią


Historia zmienia się niekiedy w wielkie przedstawienie, w spektakl odgrywany na oczach tych, którzy w nim uczestniczą. Ludzie bywają wtedy zarazem widzami i aktorami, zdolni są objąć kilka planów naraz – zbliżenie (w którym widoczny jest najmniejszy szczegół, ruch ręki, drgnienie powieki, łza spływająca z kącika oczu), plan ogólny (można się tu zorientować w relacjach między postaciami, np. między tym mężczyzną w mundurze, który wygraża pięścią i raz po raz wykrzykuje jedno słowo w języku Goethego i Schillera, a kobietą kurczowo trzymającą w ręku zawiniątko z niemowlęciem) oraz plan totalny (domy rozrzucone wzdłuż drogi, ginącej za wzniesieniem i wynurzającej się nieco dalej, wśród zgniłozielonych łąk listopada; pokryte plandekami samochody zmierzające wolno ku czarnej linii lasu; bure pierzaste chmury sunące po niebie prędzej niż zwykle).

W tej chwili aktorami i widzami są dzieci wychylające się zza balkonowej balustrady na piętrze żółtego domu przy szosie krokowskiej, gdzieś na przedmieściach Wejherowa. Obserwują, wiedząc, że i one są obserwowane, że każdy gwałtowny ruch rejestrują żołnierze z karabinami w dłoniach, siedzący na tyłach wypełnionych ludźmi ciężarówek. Ich ojciec, zastępca wójta Bolesław Kralewski, został aresztowany w pierwszych dniach września. Nie zdjął polskiej flagi powiewającej przy wejściu na ganek, uparł się, że nie zdejmie. Trwał przy swoim postanowieniu nawet wtedy, gdy krzyczeli i grozili. Teraz jego córki co dzień wychodzą na balkon i tkwią tam godzinami, a gdy ciężarówki z więźniami przejeżdżają w pobliżu, chwytają drobnymi rączkami za balustradę i rozwartymi szeroko oczami wpatrują się w czarne maski samochodów, w szpary w plandekach z brezentu o nieokreślonej barwie. Chciałyby krzyczeć: „Ach, tato, tato!”, ale ktoś im powiedział, że krzyk może sprowadzić nieszczęście, że trzeba milczeć, milczeć – zaciskają więc piąstki, trącają się ramionami, teatralnym szeptem wymieniają spostrzeżenia.

Czy sprawcy tego mimowolnego widowiska zdają sobie sprawę z jego charakteru? Kierowca ciężarówki, dwudziestolatek z któregoś ze wschodnich landów III Rzeszy, odrywa wzrok od kierownicy, jego spojrzenie na jedno mgnienie krzyżuje się ze spojrzeniem dzieci. Ich płowe główki jaśnieją w promieniach południa. Z każdego okna, z każdych rozwartych drzwi płonący wzrok tych, których unano za niewolników, za istoty ludzkie podlejszego gatunku, niezasługujące na to, by stanowić o własnym losie. Co się dzieje w głowie chłopaka kierującego samochodem? Czy myśli o ludziach stłoczonych na platformie ciężarówki jedynie jako o ładunku przewożonym z miejsca na miejsce, jako o pewnej liczbie kadłubów, śmiesznie poskręcanych rąk i nóg, które trzeba przetransportować z punktu A do punktu B? Czy ogarnia wyobraźnią jamę w ziemi wydrążoną między drzewami, kilkanaście kilometrów stąd? Zastanawia się, co będzie na obiad? A może chciałby zdjąć nogę z gazu, przekręcić kluczyk w stacyjce, wyskoczyć z kabiny kierowcy i krzyczeć, wyć, tak by wszyscy usłyszeli: „Nie będę brał w tym udziału! Nie chcę być mordercą!”? Raczej nie – odgrania włosy z czoła i przegania irytujące wątpliwości. Wie przecież dobrze: liczy się idea, idea tysiącletniej Rzeszy Niemieckiej. Oblicza Europy nie zmienia się bezboleśnie. Wielka Sprawa wymaga ofiar.


Za śmiercią na rowerkach


Jeśli kierowca ciężarówki zerknąłby w lusterko po przejechaniu skrzyżowania Adolf-Hitler-Strasse (do niedawna Sobieskiego) i Schönwalderstrasse (Sienkiewicza), ujrzałby w nim kawalkadę dzieciaków na rowerkach, ruszających w ślad za transportem więźniów. Obraz dzięcięcych rowerków mknących szosą krokowską powtarza się w relacjach świadków tamtych wydarzeń. Jak wspomina Elżbieta Kralewska, mali rowerzyści byli w głównej mierze krewnymi więźniów: „Matki wysyłały ich na »trasę śmierci« […], by sprawdzali, dokąd wiozą ich bliskich. Kiedy »budy« wjeżdżały na ul. Sienkiewicza, chłopcy wsiadali na rowery i pędzili za nimi. Odległość z Wejherowa do Piaśnicy wynosi około 10 kilometrów. W połowie drogi hitlerowcy chłopców odganiali. Musieli wracać do miasta” (cyt. za: R. Osowicka, Las Piaśnicki. Niemy świadek hitlerowskiej kaźni, Wejherowo 2014).

Spróbujmy pojąć to, co niepojęte, spróbujmy ujrzeć tę scenę, która nie chce mieścić się w głowie. Drobne palce zaciskające się na kierownicach, poważne twarze malców wpatrzonych w załom ulicy, w miejsce, gdzie zaraz pojawi się maska pierwszego samochodu jadącego od strony budynku gestapo, zamglone oczy, gwałtowne bicie serc pod bluzkami i kurteczkami, ostatnie nawoływania, wieści i plotki przekazywane z ust do ust. Jadą, jadą! Już słyszać ryk motorów! Gdy ciężarówki suną obok, spod opon pryska na rowerzystów błoto ulicy. Jest 11 listopada, święto odzyskania niepodległości. Dzień największej egzekucji został wybrany z premedytacją – niech się dowiedzą, że z Polski, tego bękarta traktatu wersalskiego, nie zostanie kamień na kamieniu, że kto podniesie rękę przeciwko władzy niemieckiej, zostanie uciszony.

Teraz startują rowerki. Kręcą się kółka, wiatr podnosi włosy malcom, a oni pedałują – lewa, prawa, lewa, prawa. Są tam wszyscy, nie tylko chłopcy, ale i dziewczęta, w jasnych letnich sukienkach, w słomkowych kapeluszach – wyrwane z bezpiecznego dzieciństwa i przeniesione w sam środek świata germańskich mitów. Dzieci we władzy nadprzyrodzonych sił, postawione twarzą w twarz ze złowrogimi postaciami z podań i baśni, z trudem pojmujące, że co się dzieje, dzieje się naprawdę. 

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

czwartek, 8 października 2015

"Konstecja Toposu" - antologia poetycka


Ukazała się książka Konstelacja Toposu. Jest to antologia prezentująca bogaty wybór twórczości autorów skupionych wokół dwumiesięcznika "Topos" i tworzących Konfraternię Poetycką 'TOPOI': Artura Nowaczewskiego, Wojciecha Kudyby, Krzysztofa Kuczkowskiego, Wojciecha Kassa, Jarosława Jakubowskiego, Adriana Glenia, Wojciecha Gawłowskiego i Przemysława Dakowicza.


Książka ma objętość 223 stron.
Posłowie napisał wybitny literaturoznawca, prof. dr hab. Jarosław Ławski.
 
 

wtorek, 6 października 2015

Piaśnica: hieroglif pustki (2)





Odnajdywali swoich dzięki charakterystycznym elementom garderoby, koronom zębowym, medalikom, inicjałom wyhaftowanym na bieliźnie. Franciszka Donarskiego, sekretarza starostwa w Wejherowie, udało się zidentyfikować dzięki protezie (utracił prawą nogę jeszcze w trakcie I wojny światowej); w październiku 1946 wciąż można było rozpoznać rysy jego twarzy. Nauczycielki Kazimiera i Stanisława Pankówny miały na sobie gorsety z pracowni Schwarzmanna w Gdańsku. Nadleśniczy wejherowski, inżynier Roman Kuniewski, zwykł nosić w kieszeni munduru srebrną tabakierę z orłem na wieczku. W ekshumacji brał udział jego syn Witold, żołnierz Armii Krajowej, który po latach wspominał (fragmenty relacji zostały zaczerpnięte z książki Reginy Osowickiej Las Piaśnicki. Niemy świadek hitlerowskiej kaźni, Wejherowo 2014): „[Ojciec] Leżał głęboko, pod warstwami innych zwłok, toteż jego ciało było silnie zmumifikowane. Mama zaczęła krzyczeć: Romek, Romuś ukochany. Uklękliśmy z mamą przed jego zwłokami i wyliśmy z bólu”.

Stanisław Biliński, syn zamordowanego adwokata i byłego komisarycznego burmistrza Wejherowa, majora Wojska Polskiego w stanie spoczynku, uznał czas identyfikacji w lesie piaśnickim za najtrudniejszy moment w swoim życiu: „Ten obraz będzie mi towarzyszył do końca [...]. Piękny las, a w nim zrozpaczeni ludzie, którzy w ciałach ułożonych na trawie usiłują rozpoznać swoich bliskich”. Ciało ojca zidentyfikował dzięki książeczce wojskowej i resztkom charakterystycznej marynarki. Stanisław Karwasz, były kierownik szkoły powszechnej w Dobimierzu i wizytator oświatowy, został rozpoznany po spodniach sztruksowych i rolce bandażu, którą żona wręczyła mu w chwili aresztowania – jak duża część ofiar ludobójstwa w Piaśnicy, była członkiem Polskiego Związku Zachodniego, który Niemcy uznali za instytucję wrogą III Rzeszy (przynależność do tej organizacji jesienią 1939 roku równała się wyrokowi śmierci).


Opróżnione groby


Byli tacy, ogromnie wielu takich, którzy nie mogli rozpoznać swoich bliskich (zidentyfikowano jedynie pięćdziesiąt pięć spośród trzystu pięciu ofiar podniesionych z grobów nr 1 i 2) lub ich pośród szczątków nie odnaleźli. Ekshumowane zwłoki badała specjalna komisja sądowo-lekarska, której eksperci zawarli w protokole końcowym następujące wnioski: „Przyczyną zgonu był postrzał z broni palnej, bliżej nie ustalonego kalibru, w czaszkę od tyłu, w okolicę kości potylicznej, względnie od strony przedniej, i to z bliskiej odległości oraz w okolicy klatki piersiowej i jamy brzusznej. W wielu wypadkach przyczyną zgonu było rozłupanie czaszki twardym przedmiotem, którym mogła być stopka karabinu. W obu wypadkach zgon następował gwałtownie, a to wobec zupełnego rozłupania czaszki, pęknięcia kości podstawy czaszki oraz na skutek postrzału serca. Postrzały okolicy jamy brzusznej i klatki piersiowej wywoływały na razie przerwanie tych ośrodków i skrwawienie narządów wewnętrznych, co powodowało czasowe zamroczenie, tak że przyjąć należy, iż zgon następował powolnie na skutek uduszenia w grobie przez zasypanie rannych zwłokami i ziemią. Uszkodzenia kończyn spowodowane są urazami zadanymi twardym narzędziem”.

Czy można zazdrościć rodzinom innych straconych tych krzyków i zawodzeń nad ciałem z rozłupaną czaszką, z przetrąconymi nogami i rękami? Czy to do pomyślenia – przyglądać się z poczuciem niesprawiedliwości i pretensją do losu truchłom dźwiganym drżącymi dłońmi, przenoszonym do sosnowych skrzynek, których dno wyściełano leśnym mchem? Uczestnicy ekshumacji, którzy nie odnaleźli bliskich w dołach z ciałami, musieli dopuścić do siebie myśl, że rozłąka rozpoczęta przed siedmiu laty nigdy się nie zakończy i w świecie po apokalipsie na zawsze pozostaną samotni. O tym, że szczątki ich krewnych spalono, a popiół rozrzucono, zdawały się świadczyć właśnie dokonane odkrycia – dobrze zachowane leśne paleniska i pustka mogił oznaczonych numerami od 3 do 26. „Groby od nr III do VII oraz od X do XXVI włącznie – stwierdzono w protokole z ekshumacji – zawierały z całą pewnością zwłoki ludzkie, które po dłuższym czasie stamtąd usunięto. Przemawia za tym okoliczność, że gleba grobów przesiąknięta jest treścią rozłożonych tkanek organizmu ludzkiego; gleba tych grobów ma charakter raczej konserwujący, zatem rozkład zwłok następował wolno. Groby nr VIII i IX nie zawierały zwłok ludzkich i musiały być po wykopaniu zasypane na powrót”.

Ale czy wielką zbiorową mogiłę da się opróżnić w sposób doskonały? Nie. Oprócz tego, co protokół określa jako „treść rozłożonych tkanek organizmu ludzkiego”, w dołach śmierci, których zawartość wydano na pastwę ognia, znajdowano jeszcze ułomki kości i drobne przedmioty należące do ofiar.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

niedziela, 4 października 2015

Piaśnica: hieroglif pustki (1)


Piaśnica 1939, kopanie grobów (źródło: Wikipedia)


Prawda o zbrodni w Piaśnicy składa się ze szczątków obrazów, ze strzępów słów, ze scen przerwanych, zanim zaczęły się na dobre rozpocząć. Jakby wszystko, co wydarzyło się tam jesienią 1939 roku, zapowiadało naszą współczesność – z jej brakiem hierarchii, fragmentarycznością, aksjologicznym i estetycznym chaosem.

Sprawcy wiele uwagi poświęcili zatarciu śladów własnej działalności, skazując nas, którzy chcemy wiedzieć, na domysły, hipotezy, „wersje robocze”. Wszystko, co można dziś uczynić, to oglądać każdy szczątek, każdy fragment, każdy detal – pod mikroskopem pamięci.


Gazety i ciała


W październiku 1946 roku przeprowadzono w lasach piaśnickich ekshumację. Z trzydziestu odnalezionych wtedy zbiorowych mogił zbadano dwadzieścia sześć. Informacje o pracach identyfikacyjnych pojawiały się w lokalnej prasie. Towarzyszyły im doniesienia o przygotywanym przez polskich śledczych procesie byłego gauleitera Gdańska, Alberta Forstera.

Na pierwszej stronie „Dziennika Bałtyckiego” z 12 października ukazał się artykuł Piaśnica – potworne dzieło Forstera. Jego autor pisał: „Nazwa cichej miejscowości powiatu morskiego, leżącej w odległości około 10 km na północ od Wejherowa, stała się w okresie okupacji synonimem grozy dla przebywających na wybrzeżu Polaków. W listopadzie 1939 r. rozeszła się bowiem wiadomość, powtarzana z ust do ust, że w lasach Piaśnicy rozstrzeliwują Niemcy zakładników – Polaków z Wejherowa, Gdyni i innych okolic Wybrzeża. Mieszkańcy Wejherowa często widywali samochody ciężarowe, załadowane ludźmi, wiezionymi pod eskortą żandarmerii lub członków SS w kierunku Piaśnicy. Od tej chwili ginął ślad po wszystkich aresztowanych w Wejherowie Polakach. Żonom, kołatającym o wiadomości o losie aresztowanych mężów, władze niemieckie groziły represjami, przekazując jedynie w najlepszym wypadku przedmioty, należace do aresztowanych, bez jakiejkolwiek bliższej informacji o nich samych. Uporczywie powtarzały się wieści, że w lasach Piaśnicy Niemcy dokonywują masowych zbrodni na Polakach”.

W piątym dniu ekshumacji informowano o odkryciu 27 zbiorowych grobów, z których dwa rozkopano, wydobywając z nich szczątki ofiar. Szacowano, że każda z mogił kryje w swoim wnętrzu od stu pięćdziesięciu do dwustu ciał. Podawano także dane pierwszych zidentyfikowanych – m.in. Lucjana Borysławskiego, przed wojną dyrektora Banku Rolnego w Gdyni.


Identyfikacje


W kolejnym tekście tego samego autora, podpisanego inicjałami „eo”, znalazły się informacje bardziej szczegółowe, uzyskane w wyniku przekopania dziesięciu z dwudziestu siedmiu odkrytych dotąd miejsc egzekucji i tajnego pochówku. Okazało się, że jedynie w dwóch pierwszych grobach znajdowały się szczątki ludzkie, które dało się identyfikować – w pozostałych ośmiu odnaleziono zaledwie „resztki kości, zęby, pierścionki, różańce itp.”. Dla członków komisji badającej zbrodnię w lasach pod Wejherowem stało się jasne, że większość leśnych mogił została przez Niemców otwarta, a ciała ofiar wyjęto z nich i spalono. „W wyniku dotychczasowej ekhumacji 113 zwłok, wydobytych z jednego z grobów nienaruszonych, stwierdzono, że wśród ofiar znajdują się wojskowi, duchowni, kobiety i młodzi chłopcy. Identyfikacja zwłok jest prawie niemożliwa, gdyż około 90 proc. zwłok posiada czaszki rozbite kolbami karabinów; poza tym na żadnej z ofiar nie pozostało wierzchniego odzienia (marynarki), ani obuwia. Zwłoki leżą w mogiłach o wymiarze 4 na 6 m, poukładane nieregularnie na głębokości 2-3 metrów. Ofiary ginęłu pod gradem kul karabinów maszynowych, trafiane głównie w tułów. Z układu zwłok można wywnioskować, że oprawcy zakopywali ludzi jeszcze żywych, niektórych dobijano kolbami”.

Trzy dni później, 16 października 1946 roku, pojawiło się w „Dzienniku Bałtyckim” urzędowe wezwanie skierowanie do rodzin potencjalnych ofiar piaśnickiej zbrodni: „W czwartek o godz. 9 sprzed lokalu PZZ [w Gdyni] wyjedzie specjalny autobus, który zabierze członków rodzin pomordowanych do Piaśnicy, by wśród ekshumowanych zwłok mogły poszukać swoich najbliższych. Polski Związek Zachodni wzywa wszystkie zainteresowane osoby do natychmiastowego porozumienia się ze swoim biurem, gdyż w najbliższych dniach odbędzie się manifestacyjny pogrzeb wszystkich ofiar […] gdyńskich pomordowanych w Piaśnicy”. Wezwaniu towarzyszyła krótka nota informacyjna, z której wynikało, że część rodzin uczestniczy już w oględzinach (podano nazwiska kolejnych czterech zidentyfikowanych ofiar). Po raz kolejny pojawiło się też doniesienie o paleniu zwłok – w pobliżu miejsca straceń odnaleziono dwa paleniska.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).