piątek, 23 października 2015

Rozmowa z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem


Poeta jest śpiewakiem - ma wyśpiewać życie
 
[fragment]
 
 
 
 
 
Przemysław Dakowicz: Można by to rzeczywiście rozpatrywać pod kątem pewnego kalectwa, ten wiersz wolny. Zrzucanie wędzidła rytmu dałoby się postrzegać jako współczesne odrzucenie przyrodzonego człowiekowi myślenia harmonicznego, jako dostosowanie języka poezji do kształtu współczesnego świata, w którym królują dysonans i anty-harmonia.

Jarosław Marek Rymkiewicz: Ale wiersz zwany wolnym także może śpiewać – Apollinaire śpiewał, wolnym wierszem.

PD: Masz pełną rację w takim przedmiocie, który jest cechą poezji w ogóle, a Twojej w szczególności – że kiedy się mówi o śmierci, trzeba śpiewać. Dlatego w Łączce, kiedy pojawia się pochód cmentarny, niejako automatycznie (ja tego nie planuję) wiersz zaczyna się śpiewać. Jest to jakiś płacz, jakaś pieśń żałobna, która wymaga, by kręciło się koło rytmu. Ale z drugiej strony – często czuję przeszkodę, blokadę wewnętrzną polegającą na tym, że śpiew czy rytm w wierszu jawi mi się jako element stylizacyjny.

JMR: Przemku! Jeśli uznamy, że ten, kto śpiewa – poeta, który chce wyśpiewać życie – jest stylizatorem, no to będziemy musieli również uznać, że Rilke był stylizatorem, Mandelsztam był stylizatorem i Federico Garcia Lorca też był stylizatorem. A jeśli to uznamy, to śpiew ucichnie – poezja zdechnie – i wiedza o życiu, którą tylko ona może wyśpiewać, pozostanie niewyśpiewana. Poeta, jeśli ma opowiedzieć życie, musi je wyśpiewać – musi być, jak jego wszyscy natchnieni przodkowie, śpiewakiem. „O Orpheus singt! O hoher Baum im Ohr”. To jest drugi wers pierwszego sonetu do Orfeusza. Bardzo ważny jest początek wersu trzeciego. „Und alles schwieg”. „I wszystko milczało”. Rilke mówi tu nam, że Orfeusz, który śpiewa, każe milczeć światu – zmusza świat do milczenia. Jeśli przestanie śpiewać, słychać będzie tylko ryk i wycie tego świata. I nic już nie zostanie wyśpiewane. Oto do czego prowadzą dziwaczne eksperymenty językowe awangardowych poetów.

PD: Ale przecież nie da się powiedzieć, że wszystko, co we współczesnym wierszu nie wyrasta z dziedzictwa Rilkego, Mandelsztama, Leśmiana – to dziwaczny eksperyment językowy. Zaplanowanego na zimno awangardowego, lingwistycznego efekciarstwa nie znoszę. Inaczej jednak oceniam wszystko, co wyrasta z głębi osobistego doświadczenia człowieka, co jest autentycznym głosem wyrażającym jego umęczenie w kotle cywilizacji, która nie chce pamiętać o swoich źródłach. Część głosów uznanych przez Ciebie za „ryk i wycie tego świata”, wolałbym widzieć jako płacz opuszczonych, jako krzyk ostatecznej samotności. Wprowadza go do poezji nawet tak bliski Tobie i mnie Eliot. A gdzieś dalej są ogromnie ważny Beckett i niepokojący Celan. To również jest opowieść o życiu. Od pytania, czy da się opowiedzieć życie i jak to uczynić, zaczęliśmy tę rozmowę. A teraz doszliśmy do kwestii jedynie pozornie technicznych – do kwestii języka czy rejestru, w którym poeta ma operować. I tu muszę powiedzieć o tym, jak pojmuję to, co nazywam poezją współczesną. Ty, Jarosławie, może zaprotestowałbyś przeciwko określeniu „poezja współczesna”, zapewne wolałbyś mówić o poezji w ogóle, nie dzieląc kultury na to, co było i na to, co jest. Otóż w mojej świadomości kulturowej jest obecna następująca konstatacja: język poezji, gdzieś na przełomie wieków XIX i XX, zaczął przechodzić metamorfozę. Rewolucyjnie odmienił się po II wojnie światowej. Pojawiły się wtedy, jak doskonale wiesz, pytania o to, czy po doświadczeniu hekatomby wojennej poezja w ogóle jest możliwa, czy jest do pomyślenia. O poezję po Oświęcimiu pytał Adorno, u nas to pytanie zadał na własny rachunek Różewicz, twórca – na pewnym etapie mojego myślenia o literaturze – ogromnie ważny. Zresztą, pytania o nowy język zadawał sobie także Miłosz – z tych pytań zrodziło się Ocalenie, szczególnie Głosy biednych ludzi i Pieśni Adriana Zielińskiego. Była to próba mówienia bez ozdobników, bez piękności właściwych językowi poetyckiemu. Trzeba powiedzieć, że i Miłosz, i Różewicz wyrastali – każdy na inny sposób – z tradycji awangardowej. Ale nawet twórcy tak tradycjonalni jak Mieczysław Jastrun zdawali sobie sprawę z konieczności odmiany dotychczasowego języka poezji. Pojawiła się więc ta myśl istotna – że trzeba mówić inaczej, a w przypadku Różewicza także inna myśl – że nie ma powrotu do „starego” języka. Teraz ktoś taki jak ja, siedemdziesiąt lat po II wojnie, staje przed następującą kwestią: czy wszyscy, którzy ogłaszali koniec poezji i przeprowadzali w języku jej likwidację, mieli rację czy nie? Od dawna towarzyszyło mi przekonanie, że Różewicz i inni chwytali problem jedynie częściowo, że w kulturze istnieje równolegle to, co dawne i to, co nowe. Że mówią przez nas jednocześnie języki przeszłości i teraźniejszości. Upraszczając zagadnienie, można by rzec: po jednej stronie jest śpiew, a po drugiej jakaś poharatana, wepchnięta w gardło współczesnego człowieka pół-mowa. Oczywiście, wszystko we mnie przeciwko temu pół-bełkotowi się buntuje, ale czy – pozostając w zgodzie z tym, co mnie otacza, z tym, w czym w pewnym stopniu uczestniczę – mogę go definitywnie porzucić? Nie wiem. Boję się, że w takim rozziewie między śpiewem a pół-bełkotem pozostanę, bo jest w tym moja osobista prawda i odbicie naszej smutnej, dogasającej cywilizacji – tę podwójność w jednym z tekstów programowych z książki Obcowanie nazwałem „nowoczesnością schizofreniczną”. Ty natomiast wybrałeś inną drogę i w tym wyborze ujawnia się Twoja własna prawda. Jesteś jednym z kilku zaledwie polskich poetów dwudziestowiecznych, którzy stworzyli własny, całkowicie odrębny, w pełni rozpoznawalny język.

JMR: Ale nie wystarczy mówić swoim własnym językiem, ważniejsze jest – czemu to mówienie służy. Ty, Przemku, musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, które jest ukryte w tekście pierwszego sonetu Rilkego – czy jesteś po stronie wycia i ryku czy po stronie śpiewu; po stronie bełkotu tego świata czy po stronie pieśni tego świata. Dla mnie odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Kto opowiada się po stronie bełkotu, wycia i ryku – zasłaniając się argumentem, że trzeba współczuć rykowi tego świata, ryczącemu światu, bo to jest nasz tutejszy świat – ten przyśpiesza koniec cywilizacji śródziemnomorskiej. Być może, ta cywilizacja niebawem skona, może ona już kona; może jest skazana. Ale my jesteśmy dziećmi Jezusa Chrystusa, a także dziećmi greckich filozofów. Jeśli nasza cywilizacja kona, mamy obowiązek ją ratować. Kto opowiada się po stronie ryku, wycia i bełkotu, ten występuje przeciwko Jezusowi Chrystusowi. Oraz przeciwko greckim filozofom.


Cała rozmowa w bieżącym numerze „Toposu”, dostępnym w sieci salonów EMPiK.
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz