Poeta jest śpiewakiem - ma wyśpiewać życie
[fragment]
Przemysław
Dakowicz: Można by to rzeczywiście rozpatrywać pod kątem
pewnego kalectwa, ten wiersz wolny. Zrzucanie wędzidła rytmu dałoby
się postrzegać jako współczesne odrzucenie przyrodzonego
człowiekowi myślenia harmonicznego, jako dostosowanie języka
poezji do kształtu współczesnego świata, w którym królują
dysonans i anty-harmonia.
Jarosław
Marek Rymkiewicz: Ale wiersz zwany wolnym także może śpiewać
– Apollinaire śpiewał, wolnym wierszem.
PD:
Masz pełną rację w takim przedmiocie, który jest cechą poezji w
ogóle, a Twojej w szczególności – że kiedy się mówi o
śmierci, trzeba śpiewać. Dlatego w Łączce,
kiedy pojawia się pochód cmentarny, niejako automatycznie (ja tego
nie planuję) wiersz zaczyna się śpiewać. Jest to jakiś płacz,
jakaś pieśń żałobna, która wymaga, by kręciło się koło
rytmu. Ale z drugiej strony – często czuję przeszkodę, blokadę
wewnętrzną polegającą na tym, że śpiew czy rytm w wierszu jawi
mi się jako element stylizacyjny.
JMR:
Przemku! Jeśli uznamy, że ten, kto śpiewa – poeta, który chce
wyśpiewać życie – jest stylizatorem, no to będziemy musieli
również uznać, że Rilke był stylizatorem, Mandelsztam był
stylizatorem i Federico Garcia Lorca też był stylizatorem. A jeśli
to uznamy, to śpiew ucichnie – poezja zdechnie – i wiedza o
życiu, którą tylko ona może wyśpiewać, pozostanie
niewyśpiewana. Poeta, jeśli ma opowiedzieć życie, musi je
wyśpiewać – musi być, jak jego wszyscy natchnieni przodkowie,
śpiewakiem. „O Orpheus singt! O hoher Baum im Ohr”. To jest
drugi wers pierwszego sonetu do Orfeusza. Bardzo ważny jest początek
wersu trzeciego. „Und alles schwieg”. „I wszystko milczało”.
Rilke mówi tu nam, że Orfeusz, który śpiewa, każe milczeć
światu – zmusza świat do milczenia. Jeśli przestanie śpiewać,
słychać będzie tylko ryk i wycie tego świata. I nic już nie
zostanie wyśpiewane. Oto do czego prowadzą dziwaczne eksperymenty
językowe awangardowych poetów.
PD:
Ale przecież nie da się powiedzieć, że wszystko, co we
współczesnym wierszu nie wyrasta z dziedzictwa Rilkego,
Mandelsztama, Leśmiana – to dziwaczny eksperyment językowy.
Zaplanowanego na zimno awangardowego, lingwistycznego efekciarstwa
nie znoszę. Inaczej jednak oceniam wszystko, co wyrasta z głębi
osobistego doświadczenia człowieka, co jest autentycznym głosem
wyrażającym jego umęczenie w kotle cywilizacji, która nie chce
pamiętać o swoich źródłach. Część głosów uznanych przez
Ciebie za „ryk i wycie tego świata”, wolałbym widzieć jako
płacz opuszczonych, jako krzyk ostatecznej samotności. Wprowadza go
do poezji nawet tak bliski Tobie i mnie Eliot. A gdzieś dalej są
ogromnie ważny Beckett i niepokojący Celan. To również jest
opowieść o życiu. Od pytania, czy da się opowiedzieć życie i
jak to uczynić, zaczęliśmy tę rozmowę. A teraz doszliśmy do
kwestii jedynie pozornie technicznych – do kwestii języka czy
rejestru, w którym poeta ma operować. I tu muszę powiedzieć o
tym, jak pojmuję to, co nazywam poezją współczesną. Ty,
Jarosławie, może zaprotestowałbyś przeciwko określeniu „poezja
współczesna”, zapewne wolałbyś mówić o poezji w ogóle, nie
dzieląc kultury na to, co było i na to, co jest. Otóż w mojej
świadomości kulturowej jest obecna następująca konstatacja: język
poezji, gdzieś na przełomie wieków XIX i XX, zaczął przechodzić
metamorfozę. Rewolucyjnie odmienił się po II wojnie światowej.
Pojawiły się wtedy, jak doskonale wiesz, pytania o to, czy po
doświadczeniu hekatomby wojennej poezja w ogóle jest możliwa, czy
jest do pomyślenia. O poezję po Oświęcimiu pytał Adorno, u nas
to pytanie zadał na własny rachunek Różewicz, twórca – na
pewnym etapie mojego myślenia o literaturze – ogromnie ważny.
Zresztą, pytania o nowy język zadawał sobie także Miłosz – z
tych pytań zrodziło się Ocalenie,
szczególnie Głosy biednych ludzi
i Pieśni Adriana Zielińskiego.
Była to próba mówienia bez ozdobników, bez piękności właściwych
językowi poetyckiemu. Trzeba powiedzieć, że i Miłosz, i Różewicz
wyrastali – każdy na inny sposób – z tradycji awangardowej. Ale
nawet twórcy tak tradycjonalni jak Mieczysław Jastrun zdawali sobie
sprawę z konieczności odmiany dotychczasowego języka poezji.
Pojawiła się więc ta myśl istotna – że trzeba mówić inaczej,
a w przypadku Różewicza także inna myśl – że nie ma powrotu do
„starego” języka. Teraz ktoś taki jak ja, siedemdziesiąt lat
po II wojnie, staje przed następującą kwestią: czy wszyscy,
którzy ogłaszali koniec poezji i przeprowadzali w języku jej
likwidację, mieli rację czy nie? Od dawna towarzyszyło mi
przekonanie, że Różewicz i inni chwytali problem jedynie
częściowo, że w kulturze istnieje równolegle to, co dawne i to,
co nowe. Że mówią przez nas jednocześnie języki przeszłości i
teraźniejszości. Upraszczając zagadnienie, można by rzec: po
jednej stronie jest śpiew, a po drugiej jakaś poharatana,
wepchnięta w gardło współczesnego człowieka pół-mowa.
Oczywiście, wszystko we mnie przeciwko temu pół-bełkotowi się
buntuje, ale czy – pozostając w zgodzie z tym, co mnie otacza, z
tym, w czym w pewnym stopniu uczestniczę – mogę go definitywnie
porzucić? Nie wiem. Boję się, że w takim rozziewie między
śpiewem a pół-bełkotem pozostanę, bo jest w tym moja osobista
prawda i odbicie naszej smutnej, dogasającej cywilizacji – tę
podwójność w jednym z tekstów programowych z książki Obcowanie
nazwałem „nowoczesnością
schizofreniczną”. Ty natomiast wybrałeś inną drogę i w tym
wyborze ujawnia się Twoja własna prawda. Jesteś jednym z kilku
zaledwie polskich poetów dwudziestowiecznych, którzy stworzyli
własny, całkowicie odrębny, w pełni rozpoznawalny język.
JMR:
Ale nie wystarczy mówić swoim własnym językiem, ważniejsze jest
– czemu to mówienie służy. Ty, Przemku, musisz sobie
odpowiedzieć na pytanie, które jest ukryte w tekście pierwszego
sonetu Rilkego – czy jesteś po stronie wycia i ryku czy po stronie
śpiewu; po stronie bełkotu tego świata czy po stronie pieśni tego
świata. Dla mnie odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Kto
opowiada się po stronie bełkotu, wycia i ryku – zasłaniając się
argumentem, że trzeba współczuć rykowi tego świata, ryczącemu
światu, bo to jest nasz tutejszy świat – ten przyśpiesza koniec
cywilizacji śródziemnomorskiej. Być może, ta cywilizacja niebawem
skona, może ona już kona; może jest skazana. Ale my jesteśmy
dziećmi Jezusa Chrystusa, a także dziećmi greckich filozofów.
Jeśli nasza cywilizacja kona, mamy obowiązek ją ratować. Kto
opowiada się po stronie ryku, wycia i bełkotu, ten występuje
przeciwko Jezusowi Chrystusowi. Oraz przeciwko greckim filozofom.
Cała
rozmowa w bieżącym numerze „Toposu”, dostępnym w sieci salonów
EMPiK.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz