sobota, 10 października 2015

Piaśnica: dziecko i las (1)


Wejherowo podczas okupacji


W Królu olch Johanna Wolfganga Goethego to dziecko ma kontakt ze światem nadprzyrodzonym, to jemu objawia się tajemnicza postać leśnego władcy, to ono słyszy głos dobiegający z innej rzeczywistości. Dla dorosłego owa rzeczywistość pozostaje niedostępna, dorosły nie może jej dotknąć, ponieważ jego zmysły zamknęły się na to, co niepojęte, jego zdolność postrzegania i rozumienia uległa stępieniu, stłumiły ją lata nauki, zagłuszył zgiełk świata. Mimo tej fundamentalnej różnicy między synem a ojcem, dziecko z ballady nie jest całkowicie bezbronne – zamknięte w ramionach rodzica, może wołać o pomoc, może mówić o wszystkim, czego doświadcza, szukać ratunku przed rozpaczą, jaka je ogarnia. Właśnie temu służy, pozornie nieudana, wymiana zdań między bohaterami utworu Goethego.

Dziecko zadaje pytania, domaga się obrony, podejmuje próbę przełożenia własnego doświadczenia na język dorosłych: „Nie widzisz, tato? Popatrz tam, w bok.”; „Ach, tato, tato, słyszysz ten śpiew?”; „Patrz, tato, tato! Nie widzisz? Tam!”. Tłumaczenie Antoniego Libery znakomicie oddaję dynamikę lęku, nadzwyczajną reaktywność chłopca przerażonego nocnym galopem przez puszczę tonącą w mroku. Odpowiedzi ojca są czymś więcej niż tylko zdawkowym uspokajaniem. Ojciec dostrzega skrajną emocję dziecka, próbuje zrozumieć jej przyczynę, pyta, bo chce powstrzymać napór ciemności: „Dlaczego, synku, odwracasz wzrok?”. Kolejne kwestie przezeń wygłaszane oparto na jednym schemacie – jakby były zaklęciami chroniącymi przed ciemnymi mocami. Zbudowane są na przeczeniu, na jednoznacznym stwierdzeniu, że wszystko, co objawia się dziecku, jest złudzeniem, omamem, wytworem rozgorączkowanej wyobraźni: „To tylko mgła. Coś ci się śni.”; „Spokojnie, synku, to wiatru świst.”; „Nie, synku, nie! To żaden znak”. Pytania i odpowiedzi, dialogujące ze sobą okrzyki i szepty, wątpliwości i zapewnienia układają się w jedyny w swoim rodzaju, rozpisany na słowa, rytuał przejścia – z życia do śmierci, z jasności w mrok, z ciepła ojcowskich ramion w chłód grobowego dołu. Wieńczy ów przedśmiertny rytuał ostatnie westchnienie: „Ach, tato, tato! Porywa mnie król! / Ciemnieje mi w oczach, przeszywa ból”. Do końca jest tu utrzymana relacja bliskości – dziecku odchodzącemu z tego świata towarzyszy bliska osoba. Dzięki temu dramat śmierci staje się mniej dotkliwy – jakby był przeżywany wspólnie, jakby ciężar konania dźwigali obaj, syn i ojciec.

Doświadczenie dzieci skonfrontowanych z niemieckim ludobójstwem w Piaśnicy miało odmienny charakter – wrzucone w niepojęty świat dorosłych, którzy z zimną krwią mordują swoich sąsiadów, pozostały w tym świecie osamotnione. Czekał na nie mrok bez dna, niemilknące echo karabinowej salwy, zimny śmiech morderców z Selbstschutzu. Rytuał przejścia nie został odprawiony.


Między sceną a widownią


Historia zmienia się niekiedy w wielkie przedstawienie, w spektakl odgrywany na oczach tych, którzy w nim uczestniczą. Ludzie bywają wtedy zarazem widzami i aktorami, zdolni są objąć kilka planów naraz – zbliżenie (w którym widoczny jest najmniejszy szczegół, ruch ręki, drgnienie powieki, łza spływająca z kącika oczu), plan ogólny (można się tu zorientować w relacjach między postaciami, np. między tym mężczyzną w mundurze, który wygraża pięścią i raz po raz wykrzykuje jedno słowo w języku Goethego i Schillera, a kobietą kurczowo trzymającą w ręku zawiniątko z niemowlęciem) oraz plan totalny (domy rozrzucone wzdłuż drogi, ginącej za wzniesieniem i wynurzającej się nieco dalej, wśród zgniłozielonych łąk listopada; pokryte plandekami samochody zmierzające wolno ku czarnej linii lasu; bure pierzaste chmury sunące po niebie prędzej niż zwykle).

W tej chwili aktorami i widzami są dzieci wychylające się zza balkonowej balustrady na piętrze żółtego domu przy szosie krokowskiej, gdzieś na przedmieściach Wejherowa. Obserwują, wiedząc, że i one są obserwowane, że każdy gwałtowny ruch rejestrują żołnierze z karabinami w dłoniach, siedzący na tyłach wypełnionych ludźmi ciężarówek. Ich ojciec, zastępca wójta Bolesław Kralewski, został aresztowany w pierwszych dniach września. Nie zdjął polskiej flagi powiewającej przy wejściu na ganek, uparł się, że nie zdejmie. Trwał przy swoim postanowieniu nawet wtedy, gdy krzyczeli i grozili. Teraz jego córki co dzień wychodzą na balkon i tkwią tam godzinami, a gdy ciężarówki z więźniami przejeżdżają w pobliżu, chwytają drobnymi rączkami za balustradę i rozwartymi szeroko oczami wpatrują się w czarne maski samochodów, w szpary w plandekach z brezentu o nieokreślonej barwie. Chciałyby krzyczeć: „Ach, tato, tato!”, ale ktoś im powiedział, że krzyk może sprowadzić nieszczęście, że trzeba milczeć, milczeć – zaciskają więc piąstki, trącają się ramionami, teatralnym szeptem wymieniają spostrzeżenia.

Czy sprawcy tego mimowolnego widowiska zdają sobie sprawę z jego charakteru? Kierowca ciężarówki, dwudziestolatek z któregoś ze wschodnich landów III Rzeszy, odrywa wzrok od kierownicy, jego spojrzenie na jedno mgnienie krzyżuje się ze spojrzeniem dzieci. Ich płowe główki jaśnieją w promieniach południa. Z każdego okna, z każdych rozwartych drzwi płonący wzrok tych, których unano za niewolników, za istoty ludzkie podlejszego gatunku, niezasługujące na to, by stanowić o własnym losie. Co się dzieje w głowie chłopaka kierującego samochodem? Czy myśli o ludziach stłoczonych na platformie ciężarówki jedynie jako o ładunku przewożonym z miejsca na miejsce, jako o pewnej liczbie kadłubów, śmiesznie poskręcanych rąk i nóg, które trzeba przetransportować z punktu A do punktu B? Czy ogarnia wyobraźnią jamę w ziemi wydrążoną między drzewami, kilkanaście kilometrów stąd? Zastanawia się, co będzie na obiad? A może chciałby zdjąć nogę z gazu, przekręcić kluczyk w stacyjce, wyskoczyć z kabiny kierowcy i krzyczeć, wyć, tak by wszyscy usłyszeli: „Nie będę brał w tym udziału! Nie chcę być mordercą!”? Raczej nie – odgrania włosy z czoła i przegania irytujące wątpliwości. Wie przecież dobrze: liczy się idea, idea tysiącletniej Rzeszy Niemieckiej. Oblicza Europy nie zmienia się bezboleśnie. Wielka Sprawa wymaga ofiar.


Za śmiercią na rowerkach


Jeśli kierowca ciężarówki zerknąłby w lusterko po przejechaniu skrzyżowania Adolf-Hitler-Strasse (do niedawna Sobieskiego) i Schönwalderstrasse (Sienkiewicza), ujrzałby w nim kawalkadę dzieciaków na rowerkach, ruszających w ślad za transportem więźniów. Obraz dzięcięcych rowerków mknących szosą krokowską powtarza się w relacjach świadków tamtych wydarzeń. Jak wspomina Elżbieta Kralewska, mali rowerzyści byli w głównej mierze krewnymi więźniów: „Matki wysyłały ich na »trasę śmierci« […], by sprawdzali, dokąd wiozą ich bliskich. Kiedy »budy« wjeżdżały na ul. Sienkiewicza, chłopcy wsiadali na rowery i pędzili za nimi. Odległość z Wejherowa do Piaśnicy wynosi około 10 kilometrów. W połowie drogi hitlerowcy chłopców odganiali. Musieli wracać do miasta” (cyt. za: R. Osowicka, Las Piaśnicki. Niemy świadek hitlerowskiej kaźni, Wejherowo 2014).

Spróbujmy pojąć to, co niepojęte, spróbujmy ujrzeć tę scenę, która nie chce mieścić się w głowie. Drobne palce zaciskające się na kierownicach, poważne twarze malców wpatrzonych w załom ulicy, w miejsce, gdzie zaraz pojawi się maska pierwszego samochodu jadącego od strony budynku gestapo, zamglone oczy, gwałtowne bicie serc pod bluzkami i kurteczkami, ostatnie nawoływania, wieści i plotki przekazywane z ust do ust. Jadą, jadą! Już słyszać ryk motorów! Gdy ciężarówki suną obok, spod opon pryska na rowerzystów błoto ulicy. Jest 11 listopada, święto odzyskania niepodległości. Dzień największej egzekucji został wybrany z premedytacją – niech się dowiedzą, że z Polski, tego bękarta traktatu wersalskiego, nie zostanie kamień na kamieniu, że kto podniesie rękę przeciwko władzy niemieckiej, zostanie uciszony.

Teraz startują rowerki. Kręcą się kółka, wiatr podnosi włosy malcom, a oni pedałują – lewa, prawa, lewa, prawa. Są tam wszyscy, nie tylko chłopcy, ale i dziewczęta, w jasnych letnich sukienkach, w słomkowych kapeluszach – wyrwane z bezpiecznego dzieciństwa i przeniesione w sam środek świata germańskich mitów. Dzieci we władzy nadprzyrodzonych sił, postawione twarzą w twarz ze złowrogimi postaciami z podań i baśni, z trudem pojmujące, że co się dzieje, dzieje się naprawdę. 

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz