Wejherowo podczas okupacji |
W
Królu
olch Johanna
Wolfganga Goethego to dziecko ma kontakt ze światem nadprzyrodzonym,
to jemu objawia się tajemnicza postać leśnego władcy, to ono
słyszy głos dobiegający z innej rzeczywistości. Dla dorosłego
owa rzeczywistość pozostaje niedostępna, dorosły nie może jej
dotknąć, ponieważ jego zmysły zamknęły się na to, co
niepojęte, jego zdolność postrzegania i rozumienia uległa
stępieniu, stłumiły ją lata nauki, zagłuszył zgiełk świata.
Mimo tej fundamentalnej różnicy między synem a ojcem, dziecko z
ballady nie jest całkowicie bezbronne – zamknięte w ramionach
rodzica, może wołać o pomoc, może mówić o wszystkim, czego
doświadcza, szukać ratunku przed rozpaczą, jaka je ogarnia.
Właśnie temu służy, pozornie nieudana, wymiana zdań między
bohaterami utworu Goethego.
Dziecko
zadaje pytania, domaga się obrony, podejmuje próbę przełożenia
własnego doświadczenia na język dorosłych: „Nie widzisz, tato?
Popatrz tam, w bok.”; „Ach, tato, tato, słyszysz ten śpiew?”;
„Patrz, tato, tato! Nie widzisz? Tam!”. Tłumaczenie Antoniego
Libery znakomicie oddaję dynamikę lęku, nadzwyczajną reaktywność
chłopca przerażonego nocnym galopem przez puszczę tonącą w
mroku. Odpowiedzi ojca są czymś więcej niż tylko zdawkowym
uspokajaniem. Ojciec dostrzega skrajną emocję dziecka, próbuje
zrozumieć jej przyczynę, pyta, bo chce powstrzymać napór
ciemności: „Dlaczego, synku, odwracasz wzrok?”. Kolejne kwestie
przezeń wygłaszane oparto na jednym schemacie – jakby były
zaklęciami chroniącymi przed ciemnymi mocami. Zbudowane są na
przeczeniu, na jednoznacznym stwierdzeniu, że wszystko, co objawia
się dziecku, jest złudzeniem, omamem, wytworem rozgorączkowanej
wyobraźni: „To tylko mgła. Coś ci się śni.”; „Spokojnie,
synku, to wiatru świst.”; „Nie, synku, nie! To żaden znak”.
Pytania i odpowiedzi, dialogujące ze sobą okrzyki i szepty,
wątpliwości i zapewnienia układają się w jedyny w swoim rodzaju,
rozpisany na słowa, rytuał przejścia – z życia do śmierci, z
jasności w mrok, z ciepła ojcowskich ramion w chłód grobowego
dołu. Wieńczy ów przedśmiertny rytuał ostatnie westchnienie:
„Ach, tato, tato! Porywa mnie król! / Ciemnieje mi w oczach,
przeszywa ból”. Do końca jest tu utrzymana relacja bliskości –
dziecku odchodzącemu z tego świata towarzyszy bliska osoba. Dzięki
temu dramat śmierci staje się mniej dotkliwy – jakby był
przeżywany wspólnie, jakby ciężar konania dźwigali obaj, syn i
ojciec.
Doświadczenie
dzieci skonfrontowanych z niemieckim ludobójstwem w Piaśnicy miało
odmienny charakter – wrzucone w niepojęty świat dorosłych,
którzy z zimną krwią mordują swoich sąsiadów, pozostały w tym
świecie osamotnione. Czekał na nie mrok bez dna, niemilknące echo
karabinowej salwy, zimny śmiech morderców z Selbstschutzu. Rytuał
przejścia nie został odprawiony.
Między
sceną a widownią
Historia
zmienia się niekiedy w wielkie przedstawienie, w spektakl odgrywany
na oczach tych, którzy w nim uczestniczą. Ludzie bywają wtedy
zarazem widzami i aktorami, zdolni są objąć kilka planów naraz –
zbliżenie (w którym widoczny jest najmniejszy szczegół, ruch
ręki, drgnienie powieki, łza spływająca z kącika oczu), plan
ogólny (można się tu zorientować w relacjach między postaciami,
np. między tym mężczyzną w mundurze, który wygraża pięścią i
raz po raz wykrzykuje jedno słowo w języku Goethego i Schillera, a
kobietą kurczowo trzymającą w ręku zawiniątko z niemowlęciem)
oraz plan totalny (domy rozrzucone wzdłuż drogi, ginącej za
wzniesieniem i wynurzającej się nieco dalej, wśród
zgniłozielonych łąk listopada; pokryte plandekami samochody
zmierzające wolno ku czarnej linii lasu; bure pierzaste chmury
sunące po niebie prędzej niż zwykle).
W
tej chwili aktorami i widzami są dzieci wychylające się zza
balkonowej balustrady na piętrze żółtego domu przy szosie
krokowskiej, gdzieś na przedmieściach Wejherowa. Obserwują,
wiedząc, że i one są obserwowane, że każdy gwałtowny ruch
rejestrują żołnierze z karabinami w dłoniach, siedzący na tyłach
wypełnionych ludźmi ciężarówek. Ich ojciec, zastępca wójta
Bolesław Kralewski, został aresztowany w pierwszych dniach
września. Nie zdjął polskiej flagi powiewającej przy wejściu na
ganek, uparł się, że nie zdejmie. Trwał przy swoim postanowieniu
nawet wtedy, gdy krzyczeli i grozili. Teraz jego córki co dzień
wychodzą na balkon i tkwią tam godzinami, a gdy ciężarówki z
więźniami przejeżdżają w pobliżu, chwytają drobnymi rączkami
za balustradę i rozwartymi szeroko oczami wpatrują się w czarne
maski samochodów, w szpary w plandekach z brezentu o nieokreślonej
barwie. Chciałyby krzyczeć: „Ach, tato, tato!”, ale ktoś im
powiedział, że krzyk może sprowadzić nieszczęście, że trzeba
milczeć, milczeć – zaciskają więc piąstki, trącają się
ramionami, teatralnym szeptem wymieniają spostrzeżenia.
Czy
sprawcy tego mimowolnego widowiska zdają sobie sprawę z jego
charakteru? Kierowca ciężarówki, dwudziestolatek z któregoś ze
wschodnich landów III Rzeszy, odrywa wzrok od kierownicy, jego
spojrzenie na jedno mgnienie krzyżuje się ze spojrzeniem dzieci.
Ich płowe główki jaśnieją w promieniach południa. Z każdego
okna, z każdych rozwartych drzwi płonący wzrok tych, których
unano za niewolników, za istoty ludzkie podlejszego gatunku,
niezasługujące na to, by stanowić o własnym losie. Co się dzieje
w głowie chłopaka kierującego samochodem? Czy myśli o ludziach
stłoczonych na platformie ciężarówki jedynie jako o ładunku
przewożonym z miejsca na miejsce, jako o pewnej liczbie kadłubów,
śmiesznie poskręcanych rąk i nóg, które trzeba przetransportować
z punktu A do punktu B? Czy ogarnia wyobraźnią jamę w ziemi
wydrążoną między drzewami, kilkanaście kilometrów stąd?
Zastanawia się, co będzie na obiad? A może chciałby zdjąć nogę
z gazu, przekręcić kluczyk w stacyjce, wyskoczyć z kabiny kierowcy
i krzyczeć, wyć, tak by wszyscy usłyszeli: „Nie będę brał w
tym udziału! Nie chcę być mordercą!”? Raczej nie – odgrania
włosy z czoła i przegania irytujące wątpliwości. Wie przecież
dobrze: liczy się idea, idea tysiącletniej Rzeszy Niemieckiej.
Oblicza Europy nie zmienia się bezboleśnie. Wielka Sprawa wymaga
ofiar.
Za
śmiercią na rowerkach
Jeśli
kierowca ciężarówki zerknąłby w lusterko po przejechaniu
skrzyżowania Adolf-Hitler-Strasse (do niedawna Sobieskiego) i
Schönwalderstrasse (Sienkiewicza), ujrzałby w nim kawalkadę
dzieciaków na rowerkach, ruszających w ślad za transportem
więźniów. Obraz dzięcięcych rowerków mknących szosą krokowską
powtarza się w relacjach świadków tamtych wydarzeń. Jak wspomina
Elżbieta Kralewska, mali rowerzyści byli w głównej mierze
krewnymi więźniów: „Matki wysyłały ich na »trasę śmierci«
[…], by sprawdzali, dokąd wiozą ich bliskich. Kiedy »budy«
wjeżdżały na ul. Sienkiewicza, chłopcy wsiadali na rowery i
pędzili za nimi. Odległość z Wejherowa do Piaśnicy wynosi około
10 kilometrów. W połowie drogi hitlerowcy chłopców odganiali.
Musieli wracać do miasta” (cyt. za: R. Osowicka, Las
Piaśnicki. Niemy świadek hitlerowskiej kaźni,
Wejherowo 2014).
Spróbujmy
pojąć to, co niepojęte, spróbujmy ujrzeć tę scenę, która nie
chce mieścić się w głowie. Drobne palce zaciskające się na
kierownicach, poważne twarze malców wpatrzonych w załom ulicy, w
miejsce, gdzie zaraz pojawi się maska pierwszego samochodu jadącego
od strony budynku gestapo, zamglone oczy, gwałtowne bicie serc pod
bluzkami i kurteczkami, ostatnie nawoływania, wieści i plotki
przekazywane z ust do ust. Jadą, jadą! Już słyszać ryk motorów!
Gdy ciężarówki suną obok, spod opon pryska na rowerzystów błoto
ulicy. Jest 11 listopada, święto odzyskania niepodległości. Dzień
największej egzekucji został wybrany z premedytacją – niech się
dowiedzą, że z Polski, tego bękarta traktatu wersalskiego, nie
zostanie kamień na kamieniu, że kto podniesie rękę przeciwko
władzy niemieckiej, zostanie uciszony.
Teraz
startują rowerki. Kręcą się kółka, wiatr podnosi włosy malcom,
a oni pedałują – lewa, prawa, lewa, prawa. Są tam wszyscy, nie
tylko chłopcy, ale i dziewczęta, w jasnych letnich sukienkach, w
słomkowych kapeluszach – wyrwane z bezpiecznego dzieciństwa i
przeniesione w sam środek świata germańskich mitów. Dzieci we
władzy nadprzyrodzonych sił, postawione twarzą w twarz ze
złowrogimi postaciami z podań i baśni, z trudem pojmujące, że co
się dzieje, dzieje się naprawdę.
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz