poniedziałek, 30 listopada 2015

Rozmowa o mesjanizmie, historii i współczesności


W zbiorze dialogów prowadzonych przez M. Mazurka i A. Ławniczak, który właśnie się ukazał, znalazła się także rozmowa poświęcona mesjanizmowi, historii i współczesności. Książkę Kilkunastu gniewnych ludzi polecam Państwa łaskawej uwadze. Wśród rozmówców m.in. abp Marek Jędraszewski, dr hab. Krzysztof Koehler, prof. Zdzisław Krasnodębski, prof. Ryszard Legutko, Antoni Libera, prof. Andrzej Nowak, Bronisław Wildstein i Wanda Zwinogrodzka.

Poniżej fragment dialogu pt. Mesjanizm pozwolił nam przetrwać.






AGATA ŁAWNICZAK: Zajmuje się Pan naukowo tradycją romantyzmu, jak pan reaguje na poglądy, iż jest ona naszym nieszczęściem fundującym czyny nierozważne, pełne niepotrzebnego heroizmu, który wykrwawił nas jako naród, uśmiercił młody kwiat inteligencji (Powstanie Warszawskie) i na dziesięciolecia odsunął od nurtów nowoczesnego rozumienia społeczeństwa zachodniego, racjonalnej gospodarki.

PRZEMYSŁAW DAKOWICZ: Chciałbym tu powiedzieć coś bardzo istotnego, coś, z czym wielu krytyków historiozoficznego konserwatyzmu zapewne się nie zgodzi. Otóż inkryminowany romantyczny mesjanizm, który uważany jest dziś przez wielu za nieznośny balast, niepozwalający przenieść się Polakom w krainę wiecznej, liberalistyczno-racjonalistycznej, szczęśliwości – ten „nieszczęsny” mesjanizm pozwolił nam przetrwać, nie dał nam rozpłynąć się w żywiołach niemieckim czy rosyjskim. Rzeczywista wartość idei mesjanistycznej nie polegała na tym, co najmocniej irytuje krytyków tego sposobu postrzegania i definiowania polskości, czyli na wprawianiu Polaków w samouwielbienie. Istota mesjanizmu – tak jak go pomyślał Mickiewicz w latach trzydziestych, po klęsce powstania listopadowego – to głębokie przekonanie, że ta rozbita zbiorowość nie może się poddać, że nieustannie musi nad sobą pracować, by stawać się wciąż lepszą i lepszą. To był skierowany do narodu pogrążonego w rozpaczy nakaz doskonalenia się – wbrew wszystkiemu i wszystkim. Mickiewicz powiedział nam w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: jesteście sami, nikt wam nie pomoże, musicie sobie radzić, musicie nieść jeden drugiego, a gdy upadniecie, podnosić się i dążyć dalej. I jeszcze: nad wami tylko Bóg, on was prowadzi. To był największy z możliwych progresywizm – nie zaścianek i zacofanie. Z tego wyrosła Polska 1918 roku. I ze Słowackiego, bo jak wiadomo, Józef Piłsudski najchętniej czytał Króla-Ducha i Beniowskiego.

Przywołując Słowackiego, zastanawiał się pan nad tym, czy jesteśmy żywi, czy martwi.

Wspomniałem w tamtym tekście (to była recenzja Pastuszka Chełmońskiego) poemat Słowackiego Poeta i Natchnienie, mimo że w wierszach Jarosława Marka Rymkiewicza, które omawiałem, znalazło się odwołanie do innego dzieła – do dramatu mistycznego Samuel Zborowski. Ale Rymkiewicz pisał „Braćmi Atessy jesteśmy, Juliuszu”, a imię Atessa pojawia się nie tylko w Samuelu Zborowskim, również w zachowanych fragmentach Poety i Natchnienia – więc nie uchybiłem zbytnio regułom sztuki interpretacyjnej. Jest wśród tych fragmentów zapisanych przez autora Anhellego niezwykłej piękności parabola. Proszę wybaczyć, nie mogę sobie odmówić lektury kilku oktaw – to ogromnie ważny tekst, warto go zapamiętać:

Skrzypnęła czegoś jedna stara belka
I poruszyła... gniazdo... jaskółczychy,
Z gniazda wypadła ptaszyna niewielka,
Bez pierza... mały, zimny trupek lichy...
Więc potem tego dziecka rodzicielka
I ojciec... w domek przylecieli cichy,
Prosto... do gniazda, do swojego kątka,
I nie znalazłszy dwojego dzieciątka...

Wyszli oboje... Boże, z jaką wrzawą,
Wie matka, której ludzie dziecko skradli;
Wreszcie ujrzeli go... pod moją ławą,
Oboje z niebios jak martwi upadli,
Ojciec na lewo... a matka na prawo;
Usiedli przy nim... a skrzydła tak kładli
I tak ciągnęli... biedaczki, za sobą,
Jak magnet ciężką okryty żałobą,

Ale... oboje... Śmierć tak była świeża!
Tak niespodziana! taką zda się zdradą
Niebios... że ojciec – matka nie dowierza,
Owszem... przy dziobku jeszcze mu żer kładą,
Dziobkami... ciałka probują i pierza,
A ono z główką wyciągniętą, bladą,
Z początkiem tylko dziecięcych skrzydełek
Leży... jak srebrny na herbie orzełek...

Więc... o niewiaro cudna rodzicielska,
O długie, piękne tych serc niepokoje,
O! cudna myśli w ptaszkach – już anielska,
Za skrzydła wzięli dzieciątko oboje...
I wyżej... niż tam brzoza, nimfa sielska,
Rozrzuca swoje girlandowe zwoje,
Podnieśli... myśląc, że w nim lot roznieci
Życie – że z dziobków puszczone... poleci...

Tak połączone... przez biały dyjament...
Stało nade mną w niebie biedne stadło...
Potem je może zdjął rozpaczy zamęt,
Bo upuścili dziecko... a te spadło,
A oni siedli nad nim znów... i lament
Taki podnieśli... że mi lice bladło,
Serce bolało... tak jak dzisiaj boli,
Bo coś tam dla mnie... jest w tej paraboli.

O tak, nim ja w śmierć ojczyzny uwierzę,
Chociażby jak trup w grobie leżąc zbrzydła,
Potargam wprzódy ją pieśnią za pierze,
Porwę ją wprzódy na pieśniane skrzydła,
Porwę ją z ziemi, tak jak wicher bierze,
Stargam łańcuchy wszystkie – wszystkie sidła,
Podniosę w niebo, aż gdzie Pan Bóg świeci,
Puszczę... jeżeli żywa – to poleci.

Wie pani, wydaje mi się, że te kilka strofek, które przeczytałem, to jedna z najpiękniejszych literackich wypowiedzi o Polsce, jakie kiedykolwiek powstały. Może nawet najpiękniejsza. Jest tu głęboki, palący smutek wygnańca, jest rozpacz złamana wielkim „nie pozwalam”. Ojczyzna umarła, ale ja ją wskrzeszę – wykrzykuje poeta. To jest krzyk na przekór wszystkiemu, protest kochanka, który wie, że nigdy nie przestanie kochać. W przywołanych oktawach doszło do głosu uparte wołanie ludzi dziewiętnastego wieku o Polskę, o jej zmartwychwstanie. Słowacki pisał to między powstaniami, kiedy nadzieja na wskrzeszenie państwa była – z perspektywy zdroworozsądkowej – ostatecznie pogrzebana. My jesteśmy dzisiaj w odmiennej sytuacji, nikt nas za nieprawomyślność na Sybir nie wysyła. Ale po przejściu przez komunizm, po uporaniu się z tym nowotworem, który polskość rozkładał i niszczył, musimy, jak Słowacki, targać Polskę za pierze, porywać ją za skrzydła, unosić do nieba, tam gdzie Pan Bóg świeci, i puszczać – po to, by się przekonać, czy wciąż bije w niej serce, nasze własne serce.

Gdyby - pozwalam sobie na ten zwrot, bo w pańskiej Afazji polskiej pojawia się on rytmicznie, zatem, gdyby nie historia Sokala i wpleciona weń historia rodziny, byłby pan tak uwrażliwiony na naszą przeszłość, na dzieło zniszczenia siane przez Rosję? W jaki sposób ta historia wpłynęła na pańskie rozumienie polskości i naszej kultury?

Jest to dla mnie kwestia nie do końca zrozumiała. Bo do pewnego momentu rodzinne historie powtarzane przez mojego dziadka nie miały do mnie dostępu. Wiedziałem, ale nie pojmowałem. Aż pewnego dnia zrozumiałem, pojawiła się we mnie tęsknota za tamtym utraconym światem, zaczęła pracować wyobraźnia – zadałem sobie pytanie: co by było, gdybym urodził się w zupełnie innym miejscu, niż się urodziłem, wśród zupełnie innych ludzi, gdyby ich wszystkich, stryjów, wujów, ciotek, kuzynów, szwagrów i szwagierek moich dziadków i pradziadków nie porozrzucało po całym świecie, gdybyśmy wszyscy – taka wielka, rozgałęziona, zasiedziała rodzina tkwili i wzrastali tam, blisko siebie, gdyby tych naszych korzeni nikt nie przeciął i nie wypalił żywym ogniem? Przecież, to oczywiste, byłbym zupełnie innym człowiekiem – chodziłbym przez most na Bugu do klasztoru bernardynów i przed obrazem Matki Bożej Pocieszenia, przed cudownym obrazem, klęczałbym i spowiadał się ze swoich życiowych zwichnięć. Na studia wyjechałbym do Lwowa, byłaby tam pewnie wspaniała polonistyka, wędrowałbym po śladach Fredry, Bogusławskiego, Chmielowskiego, Długosza, Grottgera i Goszczyńskiego. Jako dwudziestolatek otarłbym się o poetę Zbigniewa Herberta, który w swoich wierszach sławiłby piękno rodzinnej ziemi lwowskiej, a śpiewu Andrzeja Hiolskiego słuchałbym w latach dziewięćdziesiątych nie we Wrocławiu, podczas spotkania lwowiaków przeszczepionych na inną ziemię, ale w Teatrze Wielkim przy lwowskim Corso. Kardiologa Jerzego Masiora poznałbym w zupełnie innych okolicznościach i w innym miejscu. Ani słowem nie wspomniałby on o swoim udziale w obronie Lwowa w 1939, bo w takiej obronie nigdy by nie uczestniczył, tej obrony by nie było. Może, jak zdarzyło się w rzeczywistości, zaprowadziłby mnie na Cmentarz Orląt, ale nie pokazałby mi asfaltowej drogi, którą Sowieci przeciągnęli przez środek lwowskiej nekropolii. Wszystko byłoby inne. Wracając więc do pani pytania – tak, ta rodzinna historia, zawierająca sceny dramatyczne i mrożące krew w żyłach, odcisnęła się głęboko w mojej psychice i przemieniła mnie.
Sokal stał się dla mnie miastem-symbolem, sygnaturą rodzinnego losu, który jest mniej więcej zgodny z losem zbiorowości. Zresztą, choćbym nawet nie chciał, musiałbym uznać Sokal za znak – bo miasto to zostało podzielone na dwie części, po jednaj stali Niemcy (zajęli dzielnicę Zabuże ze słynnym klasztorem bernardyńskim), po drugiej Sowieci. Była to Polska w miniaturze, Polska rozebrana i zgwałcona. Tak, Sokal to jedno ze źródeł najważniejszych mojego myślenia o wieku dwudziestym, o tym, co z nami wszystkimi uczyniła historia.

A co uczyniła?

Rozbiła nas, zgnębiła, rozproszyła. Moją rodzinę również. Zresztą – źle mówię. To nie historia, to ludzie. Hitler i Stalin i zastępy ich sług, cynicznych lub bezrozumnych, służących wodzom dla własnej korzyści lub ze strachu. Ludzie chcący władać światem i udowadniać innym swoją rasową lub klasową wyższość oraz tacy, co jedynie unikali oskarżenia o niesubordynację. Oni wszyscy zmienili moje życie – Hitler i Stalin także, bo rezultaty tego, co uczynili, trwają do dziś, we wszystkich pokoleniach Polaków, Żydów, Niemców i Rosjan. I kiedy słyszę, że w Niemczech wciąż funkcjonuje stereotyp Polaka jako złodzieja samochodów, pytam naszych drogich sąsiadów: a czyimi samochodami jeździli wasi dziadkowie po Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete? W czyich domach mieszkali nie płacąc rachunków? I która kradzież kradnie więcej – ta, która pozbawia właściciela samochodu, czy ta, która pozbawia samochód właściciela? A spadkobierców sowieckiego kolosa na glinianych nogach (nie szarego Rosjanina, który, od pokoleń, sam jest ofiarą własnego państwa – ale tych, którzy sprawują władzę we współczesnej Rosji) pytam – gdzie są kości tysięcy, setek tysięcy naszych? Pokażcie nam te cmentarzyska, pokażcie te góry czaszek, krzyczę. Ale oni udają, że nie słyszą, że nic nie rozumieją, że ani Nord Stream I, ani Nord Stream II nie mają nic wspólnego z tym, co było kiedyś, a o czym dziś nie wypada wspomniać, jeśli się jest człowiekiem cywilizowanym i zna się odwieczne reguły europejskiej dyplomacji. A ja nie daję za wygraną i awanturuję się dalej. Do Sowietów krzyczę: oddajcie mi stryjka mojego dziadka, który – jako żołnierz KOP-u – poszedł walczyć we wrześniu 1939 i nigdy nie wrócił! A do Niemców: oddajcie mi żonę stryjka mojego dziadka, która po śmierci męża została sama z małą córeczką i którejś zimy zbierała węgiel przy torach w Sokalu (nie wiem: węgiel polski czy niemiecki), może nawet wydłubała coś z wagonu stojącego na bocznicy, i tam na bocznicy dostała kulkę w polską złodziejską głowę! Lecz te moje wrzaski nie odnoszą najmiejszego skutku, więc o innym stryjku dziadka, który pojechał na białe niedźwiedzie, nie mam już siły mówić, a o jeszcze innym stryjku lub kuzynie, którego pokłuto ukraińskimi sztyletami tak, że krew wyciekła z niego szybciej niż dusza, już zupełnie nie wspominam. Wszystko to – z nimi i ze mną – uczyniła ta rzekomo irracjonalna, pozbawiona twarzy i osobowości historia.

Pełny tekst w książce Kilkunastu gniewnych ludzi

sobota, 28 listopada 2015

Piaśnica. Młyny historii (2)



Piaśnica, przed egzekucją (źródło: Wikipedia)



W raportach dotyczących spopielenia zwłok w piaśnickim lesie powtarza się informacja o „plandekach” zawieszonych między pniami drzew, powyżej palenisk. Owe „plandeki” były to zapewne ogromne płachty jakiejś gęstej tkaniny, mające zatrzymać dym w obrębie lasu, sprawić, że o robocie, jaka jest tu wykonywana, nie dowie się nikt niepowołany.
Od samego początku ludobójstwo dokonane w Piaśnicy było pomyślane w ten sposób, by prawda o nim nie przedostała się do powszechnej wiadomości. Wszystko, co tu się rozegrało, miało pozostać poza świadomością i pamięcią Polaków. Kiedy jesienią 1939 roku oddziały Selbstschutzu wykonały swoje zadanie, zostały rozwiązane (większość zbrodniarzy rekrutujących się spośród miejscowej ludności pochodzenia niemieckiego nigdy nie została osądzona – kara spotkała jedynie niektórych spośród organizatorów i nadzorców egzekucji). Berlińskie archiwa tej paramilitarnej spłonęły w „niewyjaśnionych okolicznościach”.

Miał kostny”

W części materiałów i dokumentów na temat ekshumacji powtarza się określenie „miał kostny”. Zapoznając się ze źródłami, zwracałem na nie uwagę, sądziłem jednak, że jest ono używane jako synonim słowa „popiół”. Tymczasem w oficjalnym komunikacie Instytutu Pamięci Narodowej zawierajacym informacje na temat śledztw prowadzonych przez Oddziałową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Gdańsku natrafiłem na następujący ustęp: „Wyżej wspomniane śledztwo OKBZH w Gdańsku zostało podjęte z zawieszenia. W jego ramach kontynuowane są czynności celem ostatecznego ustalenia liczby i identyfikacji ofiar oraz wykrycia wszystkich sprawców. Jest to bardzo trudne zadanie, co wynika z faktu, iż Niemcy dokonywali egzekucji w terenie ustronnym, do którego wstęp był wzbroniony pod groźbą śmierci, a później dokładnie zacierali wszelkie ślady zbrodni. Między innymi w 1944 r. używając więźniów Stutthofu rozkopali mogiły i wydobyli zwłoki, które spalili, a pozostałe kości zmielili”.
Zdanie „pozostałe kości” odnosi się, jak wolno przypuszczać, do tych fragmentów ludzkich szkieletów, które nie uległy spopieleniu. Czyżby więc zadanie usunięcia śladów ludobójstwa, podjęte w sierpniu 1944 roku, zostało wykonane z tak wielką pieczołowitością, że nawet najdrobniejsze resztki zwłok, nawet ułomki kości i kosteczek zmiażdżono? Czy takie właśnie było zamierzenie Niemców – pozbawić ludzi życia, odebrać im tożsamość, na koniec zaś obrócić ich ciała w proch, to znaczy: pozbawić je nawet pozoru materialności? Jeśli tak, należałoby hitlerowskich zbrodniarzy uznać za nihilistów doskonałych.
Czy istnieją przesłanki pozwalające sądzić, że w Piaśnicy rzeczywiście doszło do mielenia ludzkich szczątków? Czy można takie wnioski wysnuć z innych działań podejmowanych przez Niemców na ziemiach okupowanej Polski? I jeszcze – jak wygląda młynek do mielenia kości? Obsługują go ludzie czy jest to maszyna pracująca samodzielnie? Jakim paliwem się ją napędza? Jak przebiega proces zamiany szkieletów na „miał kostny”?
Umysł cofa się przed tymi pytaniami, kapituluje wyobraźnia.

Jedno wiadomo bez żadnych wątpliwości – więźniów przywiezionych do lasu piaśnickiego z obozu koncentracyjnego Stutthof także uśmiercono, a ich ciała wydano na pastwę ognia. W ten sposób domknęło się koło nicości – wymieszały się popioły, proch dołączył do prochu.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Piaśnica. Młyny historii (1)



Piaśnica, kopanie dołów śmierci (źródło: Wikipedia)


Co zostaje z życia skonfrontowanego z historią? Losy jednostek – szczęśliwe lub nieszczęśliwe, wplecione w wydarzenia o charakterze ponadindywidualnym, reprezentatywne dla losu zbiorowości lub pozostające z nim w sprzeczności. Opowieści, spisane lub przekazywane z ust do ust, odkładające się w wyobraźni następców – dzieci, wnuków i prawnuków, organizujące ich wrażliwość, sposób postrzegania i interpretowania świata.
Pamięć ludzka działa jak sito. Nie zatrzymuje i nie przechowuje wszystkiego. Przesiewa przeszłość i pozostawia z niej jedynie to, co osiądzie na dnie, co wystarczająco wyraźne jest i odrębne, by zasługiwało na uwagę śpieszącej ku własnym celom i w siebie wpatrzonej teraźniejszości. Sito pamięci zagłębia się w znieruchomiałym nurcie ziemi i przesiewa bielice, rędziny i czarnoziemy, gleby brunatne i płowe. Wyławia ślady tego, co przylgnęło do nicości – strzępy płótna, żeliwne sprzączki, mosiężne guziki. I fragmenty szkieletów, spróchniałe paliczki, piszczele, strzaskane kości udowe i miednicowe, zgruchotane barki i żebra, czaszki z dziurami wlotowymi i wylotowymi. Te szczątki są przez żywych przymierzane do wspomnień, zestawiane z opowieściami, obudowywane – jak ciałem – narracją świadków, zeznaniami sprawców i ich pomocników. Z samego wnętrza śmierci, która milczy i milczy, daje się słyszeć głos dawno minionego życia.
Bywa jednak i tak, że we wnętrzu ziemi panuje doskonała cisza, że dół, który powinien być pełen ludzkich szczątków, zawiera tylko anonimowy proch – pył, co żadnym ludzkim językiem nie włada. A wtedy pamięć, nie mając się na czym oprzeć, pozostaje bezradna.
Większa część piaśnickich mogił zbiorowych, kiedy po wojnie je otwarto – milczała.

Posłany, by widzieć

W sierpniu 1944 roku, gdy było już oczywiste, że III Rzesza przegra wojnę, niemieckie władze okupacyjne skierowały do lasów w okolicach Wielkiej Piaśnicy grupę więźniów z obozu koncentracyjnego Stutthof. Trzydziestu kilku mężczyzn w obozowych pasiakach, z kajdanami na nogach, pracujących pod stałym nadzorem esesmanów, miało usunąć wszelkie ślady dokonanych tu przed kilku laty masowych ezgekucji. Ścięto odpowiednią liczbę drzew, przygotowano paleniska, rozkopano mogiły i spalono wydobyte z nich ludzkie szczątki. Ile ich było? Jeśli od szacunkowej liczby dwunastu-czternastu tysięcy ofiar ludobójstwa w lasach piaśnickich odejmiemy liczbę trzystu pięciu zwłok odnalezionych w październiku 1946 roku, otrzymamy wynik przerażający. Czy to do pomyślenia, by na leśnych paleniskach, obsługiwanych przez trzydziestu kilku więźniów, dało się spopielić tak wielką ilość ludzkich ciał?
O tym, co wydarzyło się pod koniec ostatniego lata wojny kilkanaście kilometrów od Wejherowa, najprościej jest mówić i myśleć właśnie w ten sposób – używając form bezosobowych („ścięto”, „rozkopano”, „spalono”) i posługując się trybem warunkowym. Nie widzi się wtedy i nie uczestniczy. Słowa pozostają słowami, cofając się przed czymś, co niegdyś było dotykalną, ziarnistą rzeczywistością. Znikają barwy, zapachy i kształty. Rozpływają się we mgle ludzkie postaci. Nie ma pasiaków i kajdan, nie ma karabinów i trupich czaszek na mundurach, nie ma żywych dłoni zaciśniętych na martwych przegubach ani ciemnego duszącego dymu, włażącego w oczy, wędrującego między drzewami, osiadającego na skórze i na ubraniach.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

wtorek, 17 listopada 2015

Maria Woś o warszawskim spektaklu na podstawie "Łączki"


Felietonu radiowego poświęconego kwaterze "Ł" na Wojskowych Powązkach oraz spektaklowi poetycko-muzycznemu na podstawie książki Łączka (sł. Przemysław Dakowicz, muz. Mikołaj Hertel) można wysłuchać  TUTAJ.
W felietonie prezentowane są fragmenty warstwy dźwiękowej spektaklu.





Bronisław Wildstein o "Łączce"


[źródło: tygodnik "W Sieci" 2015, nr 45, s. 13]



poniedziałek, 16 listopada 2015

"Obcowanie" - przemówienia podczas uroczystości wręczenia wyróżnienia w konkursie o Nagrodę Mackiewicza


Laudacja Dr. Tomasza Burka.



Przemówienie wyróżnionego.



Tekst przemówienia:


W ubiegłą niedzielę, o wpół do dwunastej wieczorem, niejaki Vincent van Gogh, artysta malarz, z pochodzenia Holender, zjawił się w domu publicznym nr 1, przywołał niejaką Rachel, wręczył jej swoje ucho mówiąc: »Strzeż go pilnie«, po czym znikł. Policja powiadomiona o tym fakcie, którego sprawcą mógł być jedynie człowiek chory umysłowo, udała się nazajutrz do domu tego osobnika, gdzie go znalazła leżącego na łóżku i nie dającego prawie żadnych znaków życia. Nieszczęsny człowiek został natychmiast przewieziony do szpitala.”

Komunikat tej treści wydrukowała pod koniec roku 1888 roku jedna z gazet wychodzących we francuskim mieście Arles. Obciętemu uchu van Gogha poświęciłem nieco uwagi w jednym z tekstów z wyróżnionej przez Kapitułę Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza książki Obcowanie. Manifesty i eseje. Uznałem, że owe tragikomiczne wydarzenia, do których doszło w nocy z 23 na 24 grudnia 1888, są emblematyczne dla całej współczesnej kultury. Były kaznodzieja, niedoszły pastor, człowiek, który miał zadatki na świętego i męczennika, przedzierzgnął się w świętego i męczennika sztuki, porzucając religię i metafizykę dla, ryzykownych i nader rzadko wieńczonych sukcesem, prób poszukiwania doskonałości artystycznej. Obcięte ucho van Gogha przez jakiś czas było przechowywane w gabinecie Feliksa Reya, początkującego psychiatry, który opiekował się szalonym malarzem, aż pewnego dnia – pod nieobecność doktora – słój został otwarty, a jego zawartość trafiła do klozetu. W eseju Wieczność i żar napisałem: „ucho dryfujące w słoju doktora Feliksa Reya, a potem spływające rurami w ciemność ziemi, to fragment naszego własnego ciała”. Jak rozumiem owo zdanie?

Co najmniej od końca XIX stulecia kultura tworzona w obrębie tej formacji, którą zwykliśmy nazywać cywilizacją śródziemnomorską, jest kulturą okaleczoną. Odrywa się od swoich korzeni, traci kontakt z wartościami, które stanowiły podstawę jej rozwoju i wzrostu. Skutkiem tego procesu jest szaleństwo sztuki. Współczesna sztuka i literatura to dwie wariatki biegnące – z rozwianym siwym włosem – w stronę przepaści. Ktoś, kto szuka dziś własnego miejsca w literaturze, nie może o tym zapominać. Właśnie dlatego staram się rozumieć wszelką twórczość przede wszystkim jako pracę świadomości. Współczesny artysta ma obowiązek zdać sprawę ze swoich relacji ze zmierzchającą cywilizacją śródziemnomorską, musi wyznaczyć i opisać własne miejsce w świecie „schizofrenicznej nowoczesności”. Może podjąć wysiłek odbudowy tego, co uległo zniszczeniu, lub okazać się destruktorem.

Czy z tego kryzysu aksjologicznego i semantycznego, w którym wszyscy się pogrążamy, jest jakieś wyjście? Gdzie szukać ocalenia?

Zanim spróbuję udzielić odpowiedzi na pytania, które stanowią oś konstrukcyjną tomu Obcowanie, powinienem dodać, że pisarz polski jest szczególnie predestynowany do zajmowania się tymi kwestiami, reprezentuje bowiem zbiorowość doświadczającą kulturowego kryzysu niejako podwójnie, w dwóch wymiarach – w obrębie tego, co uniwersalne, i tego, co partykularne.

Do dobrego tonu należy w tym szacownym gronie odwoływanie się do twórczości i myśli patrona nagrody. Chciałbym przywołać krótki fragment jednego z mniej obszernych tekstów Józefa Mackiewicza, ustęp z napisanego w październiku 1944 roku szkicu Optymizm nie zastąpi nam Polski, który od lat tkwi jak cierń w, by tak rzec, żywej tkance mojej refleksji nad Polską po roku 1989. Mackiewicz pisał tuż po upadku Powstania Warszawskiego:

Wszelkie przesłanki o konieczności utrzymania substancji polskiej, polskiego stanu posiadania narodowego, przymusowej kapitulacji obliczonej na »przetrzymanie« aż do zmiany okoliczności międzynarodowych, itp. rozumowania, wypływają z nieznajomości tej techniki rządzenia sowieckiego, tego mechanizmu, który niszczy podległe mu substancje narodowe zarówno środkami mechanicznymi, jak w o wiele większym stopniu chemicznymi, gnoi je od wewnątrz, rozkłada w przeciągu krótkiego czasu, przeistacza w bezwolną, beznarodową masę, której nie poczucie narodowe jest wspólną cechą, a tylko wspólny język.”

Od chwili, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się polityczno-historiozoficznymi rozważaniami autora Kontry, zastanawiam się nad tym, w jakim stopniu komunizm „zniszczył”, „zgnoił od wewnątrz” i „rozłożył” naszą kulturę. Na własną miarę próbuję mierzyć się z tym pytaniem w cyklu esejów Afazja polska.

Jedno wiem na pewno – naruszenie wewnętrznej spoistości wspólnoty, o którym pisał Mackiewicz, sprzęgło się z ogólnym kryzysem kultury europejskiej. Ktoś, kto pochodzi z Polski i zajmuje się sprawami literatury, zostaje skonfrontowany z doświadczeniem podwójnego wydziedziczenia, podwójnej bezdomności. Ktoś taki poszukuje przytuliska w dwóch wymiarach, usiłuje odbudować dwa domy naraz. Czy ma szansę sprostać wyzwaniu? Wierzę, że tak.

Od początku swego istnienia kultura opiera się na dialogu – jest sferą interakcji, przestrzenią „bycia razem”, strefą wzajemnego udzielania sobie głosu przez uczestników Wielkiej Rozmowy. Ta rozmowa toczy się również ponad czasem i przestrzenią. Nazwałem ją „obcowaniem”, w przekonaniu, że owo paradoksalne słowo dobrze ujmuje ten rodzaj między-osobowej łączności, która niweluje obcość i staje się fundamentem trwania cywilizacji.

Jeśli kultura współczesny ma jeszcze siłę, by przezwyciężyć własne kalectwo, jeśli chce wyjść z domu wariatów, powinna wsłuchiwać się w głosy przeszłości, powinna gadać z tradycją, powinna nieustannie poszukiwać „tkanki łącznej”.

Tak rozumianej kulturze zawsze chciałem służyć, również wtedy, gdy pisałem eseje, które złożyły się na książkę Obcowanie.

wtorek, 10 listopada 2015

Spotkanie autorskie w Nowym Sączu


W imieniu organizatorów - Klubu Inteligencji Katolickiej w Nowym Sączu - serdecznie zapraszam.



niedziela, 8 listopada 2015

"Obcowanie" nominowane do Nagrody Mackiewicza


Miło mi poinformować, że książka Obcowanie. Manifesty i eseje została nominowana do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Ostateczny werdykt zostanie przedstawiony 11 listopada.
Pełna lista nominowanych książek przedstawia się następująco:



Dzieje Polski. Skąd nasz ród Andrzeja Nowaka (wyd. Biały Kruk);



Wiwisekcja powszedniości. Studium wczesnej twórczości M. Nowakowskiego 1957-1971 Krzysztofa Kosińskiego (wyd. IPN Warszawa);



Obcowanie. Manifesty i eseje Przemysława Dakowicza (Wyd. Sic!);



Krew z mlekiem Marty Kwaśnickiej (wyd. Teologia Polityczna Warszawa);



Puklerz Mohorta. Lektury kresowe Krzysztofa Masłonia (wyd. Zysk i S-ka);



Na białych Polaków obława. Wojska NKWD w walce z polskim podziemiem 1944-1953 Grzegorza Motyki (Wydawnictwo Literackie);



Wołyń Marka A. Koprowskiego (wyd. Replika);



Niewidzialni Sebastiana Reńcy (wyd. Prohibita);



Czarne bataliony Piotra Goćka (wyd. Fabryka snów);



Pomruk Jerzego J. Fąfary (wyd. Lisia Góra);



Patriotów 41 Marka Ławrynowicza (wyd. Zysk i S-ka)