W
zbiorze dialogów prowadzonych przez M. Mazurka i A. Ławniczak,
który właśnie się ukazał, znalazła się także rozmowa
poświęcona mesjanizmowi, historii i współczesności. Książkę Kilkunastu gniewnych ludzi polecam Państwa łaskawej uwadze. Wśród rozmówców m.in. abp Marek Jędraszewski, dr hab. Krzysztof Koehler, prof. Zdzisław Krasnodębski, prof. Ryszard Legutko, Antoni Libera, prof. Andrzej Nowak, Bronisław Wildstein i Wanda Zwinogrodzka.
Poniżej
fragment dialogu pt. Mesjanizm pozwolił nam przetrwać.
AGATA ŁAWNICZAK: Zajmuje się Pan naukowo tradycją romantyzmu, jak pan reaguje na poglądy, iż jest ona naszym nieszczęściem fundującym czyny nierozważne, pełne niepotrzebnego heroizmu, który wykrwawił nas jako naród, uśmiercił młody kwiat inteligencji (Powstanie Warszawskie) i na dziesięciolecia odsunął od nurtów nowoczesnego rozumienia społeczeństwa zachodniego, racjonalnej gospodarki.
PRZEMYSŁAW DAKOWICZ: Chciałbym tu powiedzieć coś bardzo istotnego, coś, z czym wielu krytyków historiozoficznego konserwatyzmu zapewne się nie zgodzi. Otóż inkryminowany romantyczny mesjanizm, który uważany jest dziś przez wielu za nieznośny balast, niepozwalający przenieść się Polakom w krainę wiecznej, liberalistyczno-racjonalistycznej, szczęśliwości – ten „nieszczęsny” mesjanizm pozwolił nam przetrwać, nie dał nam rozpłynąć się w żywiołach niemieckim czy rosyjskim. Rzeczywista wartość idei mesjanistycznej nie polegała na tym, co najmocniej irytuje krytyków tego sposobu postrzegania i definiowania polskości, czyli na wprawianiu Polaków w samouwielbienie. Istota mesjanizmu – tak jak go pomyślał Mickiewicz w latach trzydziestych, po klęsce powstania listopadowego – to głębokie przekonanie, że ta rozbita zbiorowość nie może się poddać, że nieustannie musi nad sobą pracować, by stawać się wciąż lepszą i lepszą. To był skierowany do narodu pogrążonego w rozpaczy nakaz doskonalenia się – wbrew wszystkiemu i wszystkim. Mickiewicz powiedział nam w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: jesteście sami, nikt wam nie pomoże, musicie sobie radzić, musicie nieść jeden drugiego, a gdy upadniecie, podnosić się i dążyć dalej. I jeszcze: nad wami tylko Bóg, on was prowadzi. To był największy z możliwych progresywizm – nie zaścianek i zacofanie. Z tego wyrosła Polska 1918 roku. I ze Słowackiego, bo jak wiadomo, Józef Piłsudski najchętniej czytał Króla-Ducha i Beniowskiego.
Przywołując Słowackiego, zastanawiał się pan nad tym, czy jesteśmy żywi, czy martwi.
Wspomniałem w tamtym tekście (to była recenzja Pastuszka Chełmońskiego) poemat Słowackiego Poeta i Natchnienie, mimo że w wierszach Jarosława Marka Rymkiewicza, które omawiałem, znalazło się odwołanie do innego dzieła – do dramatu mistycznego Samuel Zborowski. Ale Rymkiewicz pisał „Braćmi Atessy jesteśmy, Juliuszu”, a imię Atessa pojawia się nie tylko w Samuelu Zborowskim, również w zachowanych fragmentach Poety i Natchnienia – więc nie uchybiłem zbytnio regułom sztuki interpretacyjnej. Jest wśród tych fragmentów zapisanych przez autora Anhellego niezwykłej piękności parabola. Proszę wybaczyć, nie mogę sobie odmówić lektury kilku oktaw – to ogromnie ważny tekst, warto go zapamiętać:
Skrzypnęła czegoś jedna stara belka
I poruszyła... gniazdo... jaskółczychy,
Z gniazda wypadła ptaszyna niewielka,
Bez pierza... mały, zimny trupek lichy...
Więc potem tego dziecka rodzicielka
I ojciec... w domek przylecieli cichy,
Prosto... do gniazda, do swojego kątka,
I nie znalazłszy dwojego dzieciątka...
Wyszli oboje... Boże, z jaką wrzawą,
Wie matka, której ludzie dziecko skradli;
Wreszcie ujrzeli go... pod moją ławą,
Oboje z niebios jak martwi upadli,
Ojciec na lewo... a matka na prawo;
Usiedli przy nim... a skrzydła tak kładli
I tak ciągnęli... biedaczki, za sobą,
Jak magnet ciężką okryty żałobą,
Ale... oboje... Śmierć tak była świeża!
Tak niespodziana! taką zda się zdradą
Niebios... że ojciec – matka nie dowierza,
Owszem... przy dziobku jeszcze mu żer kładą,
Dziobkami... ciałka probują i pierza,
A ono z główką wyciągniętą, bladą,
Z początkiem tylko dziecięcych skrzydełek
Leży... jak srebrny na herbie orzełek...
Więc... o niewiaro cudna rodzicielska,
O długie, piękne tych serc niepokoje,
O! cudna myśli w ptaszkach – już anielska,
Za skrzydła wzięli dzieciątko oboje...
I wyżej... niż tam brzoza, nimfa sielska,
Rozrzuca swoje girlandowe zwoje,
Podnieśli... myśląc, że w nim lot roznieci
Życie – że z dziobków puszczone... poleci...
Tak połączone... przez biały dyjament...
Stało nade mną w niebie biedne stadło...
Potem je może zdjął rozpaczy zamęt,
Bo upuścili dziecko... a te spadło,
A oni siedli nad nim znów... i lament
Taki podnieśli... że mi lice bladło,
Serce bolało... tak jak dzisiaj boli,
Bo coś tam dla mnie... jest w tej paraboli.
O tak, nim ja w śmierć ojczyzny uwierzę,
Chociażby jak trup w grobie leżąc zbrzydła,
Potargam wprzódy ją pieśnią za pierze,
Porwę ją wprzódy na pieśniane skrzydła,
Porwę ją z ziemi, tak jak wicher bierze,
Stargam łańcuchy wszystkie – wszystkie sidła,
Podniosę w niebo, aż gdzie Pan Bóg świeci,
Puszczę... jeżeli żywa – to poleci.
Wie pani, wydaje mi się, że te kilka strofek, które przeczytałem, to jedna z najpiękniejszych literackich wypowiedzi o Polsce, jakie kiedykolwiek powstały. Może nawet najpiękniejsza. Jest tu głęboki, palący smutek wygnańca, jest rozpacz złamana wielkim „nie pozwalam”. Ojczyzna umarła, ale ja ją wskrzeszę – wykrzykuje poeta. To jest krzyk na przekór wszystkiemu, protest kochanka, który wie, że nigdy nie przestanie kochać. W przywołanych oktawach doszło do głosu uparte wołanie ludzi dziewiętnastego wieku o Polskę, o jej zmartwychwstanie. Słowacki pisał to między powstaniami, kiedy nadzieja na wskrzeszenie państwa była – z perspektywy zdroworozsądkowej – ostatecznie pogrzebana. My jesteśmy dzisiaj w odmiennej sytuacji, nikt nas za nieprawomyślność na Sybir nie wysyła. Ale po przejściu przez komunizm, po uporaniu się z tym nowotworem, który polskość rozkładał i niszczył, musimy, jak Słowacki, targać Polskę za pierze, porywać ją za skrzydła, unosić do nieba, tam gdzie Pan Bóg świeci, i puszczać – po to, by się przekonać, czy wciąż bije w niej serce, nasze własne serce.
Gdyby - pozwalam sobie na ten zwrot, bo w pańskiej Afazji polskiej pojawia się on rytmicznie, zatem, gdyby nie historia Sokala i wpleciona weń historia rodziny, byłby pan tak uwrażliwiony na naszą przeszłość, na dzieło zniszczenia siane przez Rosję? W jaki sposób ta historia wpłynęła na pańskie rozumienie polskości i naszej kultury?
Jest to dla mnie kwestia nie do końca zrozumiała. Bo do pewnego momentu rodzinne historie powtarzane przez mojego dziadka nie miały do mnie dostępu. Wiedziałem, ale nie pojmowałem. Aż pewnego dnia zrozumiałem, pojawiła się we mnie tęsknota za tamtym utraconym światem, zaczęła pracować wyobraźnia – zadałem sobie pytanie: co by było, gdybym urodził się w zupełnie innym miejscu, niż się urodziłem, wśród zupełnie innych ludzi, gdyby ich wszystkich, stryjów, wujów, ciotek, kuzynów, szwagrów i szwagierek moich dziadków i pradziadków nie porozrzucało po całym świecie, gdybyśmy wszyscy – taka wielka, rozgałęziona, zasiedziała rodzina tkwili i wzrastali tam, blisko siebie, gdyby tych naszych korzeni nikt nie przeciął i nie wypalił żywym ogniem? Przecież, to oczywiste, byłbym zupełnie innym człowiekiem – chodziłbym przez most na Bugu do klasztoru bernardynów i przed obrazem Matki Bożej Pocieszenia, przed cudownym obrazem, klęczałbym i spowiadał się ze swoich życiowych zwichnięć. Na studia wyjechałbym do Lwowa, byłaby tam pewnie wspaniała polonistyka, wędrowałbym po śladach Fredry, Bogusławskiego, Chmielowskiego, Długosza, Grottgera i Goszczyńskiego. Jako dwudziestolatek otarłbym się o poetę Zbigniewa Herberta, który w swoich wierszach sławiłby piękno rodzinnej ziemi lwowskiej, a śpiewu Andrzeja Hiolskiego słuchałbym w latach dziewięćdziesiątych nie we Wrocławiu, podczas spotkania lwowiaków przeszczepionych na inną ziemię, ale w Teatrze Wielkim przy lwowskim Corso. Kardiologa Jerzego Masiora poznałbym w zupełnie innych okolicznościach i w innym miejscu. Ani słowem nie wspomniałby on o swoim udziale w obronie Lwowa w 1939, bo w takiej obronie nigdy by nie uczestniczył, tej obrony by nie było. Może, jak zdarzyło się w rzeczywistości, zaprowadziłby mnie na Cmentarz Orląt, ale nie pokazałby mi asfaltowej drogi, którą Sowieci przeciągnęli przez środek lwowskiej nekropolii. Wszystko byłoby inne. Wracając więc do pani pytania – tak, ta rodzinna historia, zawierająca sceny dramatyczne i mrożące krew w żyłach, odcisnęła się głęboko w mojej psychice i przemieniła mnie.
Sokal stał się dla mnie miastem-symbolem, sygnaturą rodzinnego losu, który jest mniej więcej zgodny z losem zbiorowości. Zresztą, choćbym nawet nie chciał, musiałbym uznać Sokal za znak – bo miasto to zostało podzielone na dwie części, po jednaj stali Niemcy (zajęli dzielnicę Zabuże ze słynnym klasztorem bernardyńskim), po drugiej Sowieci. Była to Polska w miniaturze, Polska rozebrana i zgwałcona. Tak, Sokal to jedno ze źródeł najważniejszych mojego myślenia o wieku dwudziestym, o tym, co z nami wszystkimi uczyniła historia.
A co uczyniła?
Rozbiła nas, zgnębiła, rozproszyła. Moją rodzinę również. Zresztą – źle mówię. To nie historia, to ludzie. Hitler i Stalin i zastępy ich sług, cynicznych lub bezrozumnych, służących wodzom dla własnej korzyści lub ze strachu. Ludzie chcący władać światem i udowadniać innym swoją rasową lub klasową wyższość oraz tacy, co jedynie unikali oskarżenia o niesubordynację. Oni wszyscy zmienili moje życie – Hitler i Stalin także, bo rezultaty tego, co uczynili, trwają do dziś, we wszystkich pokoleniach Polaków, Żydów, Niemców i Rosjan. I kiedy słyszę, że w Niemczech wciąż funkcjonuje stereotyp Polaka jako złodzieja samochodów, pytam naszych drogich sąsiadów: a czyimi samochodami jeździli wasi dziadkowie po Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete? W czyich domach mieszkali nie płacąc rachunków? I która kradzież kradnie więcej – ta, która pozbawia właściciela samochodu, czy ta, która pozbawia samochód właściciela? A spadkobierców sowieckiego kolosa na glinianych nogach (nie szarego Rosjanina, który, od pokoleń, sam jest ofiarą własnego państwa – ale tych, którzy sprawują władzę we współczesnej Rosji) pytam – gdzie są kości tysięcy, setek tysięcy naszych? Pokażcie nam te cmentarzyska, pokażcie te góry czaszek, krzyczę. Ale oni udają, że nie słyszą, że nic nie rozumieją, że ani Nord Stream I, ani Nord Stream II nie mają nic wspólnego z tym, co było kiedyś, a o czym dziś nie wypada wspomniać, jeśli się jest człowiekiem cywilizowanym i zna się odwieczne reguły europejskiej dyplomacji. A ja nie daję za wygraną i awanturuję się dalej. Do Sowietów krzyczę: oddajcie mi stryjka mojego dziadka, który – jako żołnierz KOP-u – poszedł walczyć we wrześniu 1939 i nigdy nie wrócił! A do Niemców: oddajcie mi żonę stryjka mojego dziadka, która po śmierci męża została sama z małą córeczką i którejś zimy zbierała węgiel przy torach w Sokalu (nie wiem: węgiel polski czy niemiecki), może nawet wydłubała coś z wagonu stojącego na bocznicy, i tam na bocznicy dostała kulkę w polską złodziejską głowę! Lecz te moje wrzaski nie odnoszą najmiejszego skutku, więc o innym stryjku dziadka, który pojechał na białe niedźwiedzie, nie mam już siły mówić, a o jeszcze innym stryjku lub kuzynie, którego pokłuto ukraińskimi sztyletami tak, że krew wyciekła z niego szybciej niż dusza, już zupełnie nie wspominam. Wszystko to – z nimi i ze mną – uczyniła ta rzekomo irracjonalna, pozbawiona twarzy i osobowości historia.
Pełny tekst w książce Kilkunastu gniewnych ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz