3 kwietnia 1878 roku Vincent pisze do Theo z Amsterdamu: „Ten, kto żyje uczciwie, borykając się nieustannie z trudnościami, kto doznaje rozczarowań, a nie załamuje się pod ich ciężarem, jest więcej wart niż szczęściarz, któremu wszystko się udaje i który kieruje się zawsze swoją wygodą. Bo kimże są ludzie wyróżniający się w swoim otoczeniu? To ci, do których odnoszą się słowa: »Oracze, wasze życie jest smutne, oracze cierpicie za życia, oracze, jesteście szczęśliwi”; to ci, którzy noszą piętno »całego życia walki i nieustannej pracy bez chwili załamania«” (Listy do brata, s. 65). Są to słowa człowieka zmagającego się z sobą, próbującego utwierdzić się w przekonaniu o słuszności własnych decyzji, ale przeczuwającego, że droga, jaką obrał, nie jest drogą właściwą. Wypowiada je ktoś, kto nadal poszukuje dla siebie miejsca, kto nie potrafi identyfikować się z żadną z powszechnie akceptowanych postaw wobec życia, kto nie poznał jeszcze swego przeznaczenia. Może właśnie dlatego w tym samym liście wyrazi pogląd, iż w każdym otoczeniu, „nawet w środowiskach kulturalnych, w najlepszym towarzystwie, w najlepszych warunkach”, powinno się dbać o zachowanie w sobie choćby cząstki „pierwotnego charakteru Robinsona Crusoe”, tzn. być nieustannie gotowym na spotkanie nieznanego, ale także — na samotność. Owo pragnienie nowości oraz głęboka potrzeba sprawdzenia i zrozumienia samego siebie zawiedzie Vincenta do „czarnej krainy”, jak nazywano niekiedy okręg górniczy Borinage.
Z listopada 1878 roku pochodzi list, w którym van Gogh przedstawia młodszemu bratu swoje najświeższe postanowienia:
Już poprzednio, w Anglii, starałem się o pracę misjonarza wśród górników, w kopalniach węgla, ale wtedy nie uwzględniono mojej prośby, bo nie miałem ukończonych 25 lat. Ty wiesz, że jedną z głównych prawd Ewangelii, nie tylko samej Ewangelii, lecz i całej Biblii, są słowa: „I światłość w ciemności świeci”. Od ciemności ku światłu. A zatem, kto najbardziej tego światła potrzebuje i kto będzie miał uszy otwarte na słowa Ewangelii? Doświadczenie mówi, że ludzie pracujący w ciemnościach, we wnętrzu ziemi, jak na przykład górnicy w kopalniach węgla, są najbardziej podatni na słowa Ewangelii. Na południu Belgii, w prowincji Hainaut, w pobliżu Mons, tuż nad granicą francuską i po drugiej stronie granicy rozciąga się duże zagłębie węglowe o nazwie Borinage […].
Chciałbym znaleźć się tam jako misjonarz. […] Paweł przez trzy lata pracował w Arabii przed rozpoczęciem pracy apostolskiej wśród pogan i wielkimi podróżami misyjnymi. Gdyby tak mógł choć trzy lata pracować w spokoju w tych stronach, ucząc się i jednocześnie obserwując, miałbym na pewno po powrocie niejedno do powiedzenia i każdy słuchałby mnie z zainteresowaniem. […] Gdyby mi wskazano jakieś miejsce, gdzie mógłbym pracować jako kaznodzieja, tak jak o tym mówiliśmy, głosiłbym Ewangelię wśród biednych, którzy jej najbardziej potrzebują i dla których jest ona przede wszystkim przeznaczona, a w dni powszednie mógłbym poświęcić czas nauczaniu. (Listy do brata, s. 72–73)
Nie sposób nie uznać pobytu w Borinage za węzłowy punkt w biografii van Gogha. Ten były marszand, nauczyciel i sprzedawca książek pragnie stać się prawdziwym apostołem i swoje postanowienie realizuje z żelazną konsekwencją. Zaprowadzi go to niemal na brzeg przepaści. Ale, jak pisze Perruchot, Vincent „musi się poświęcać, płonąć, musi się odnaleźć strawiwszy się w tym ogniu”[1].
Na początku zatrzymuje się w miejscowości Pâturages, gdzie regularnie składa wizyty chorym i naucza dzieci z biednych rodzin; w wolnych chwilach rysuje. Po pewnym czasie brukselski Komitet Krzewienia Wiary wysyła go jako kaznodzieję do Petit-Wasmes. Vincent zamieszkuje u piekarza, ale rychło przeprowadza się do baraku (Perruchot wspomina o szałasie, który młody zapaleniec sklecił sobie w ogrodzie państwa Denis) — chce dzielić z miejscową ludnością jej nędzę. Odżywia się nadzwyczaj skromnie, śpi na wiązce słomy, chodzi boso, a ubrania rozdaje potrzebującym. Czerni sobie twarz i dłonie węglem, by upodobnić się do tych, wśród których żyje. W trakcie epidemii tyfusu z narażeniem życia zajmuje się chorymi. Ale pastor Bonte, będący jego oficjalnym zwierzchnikiem, skarży się Komitetowi Krzewienia Wiary na „przesadną gorliwość” podopiecznego, który pewnego dnia, by jeszcze bardziej się umartwić, przywdziewa koszulę z pakowego papieru… Theodorus van Gogh, zaalarmowany przez piekarza i jego żonę, przyjeżdża z Ettten i zastaje syna w trakcie głoszenia Ewangelii. Nie dzieje się to jednak w kościele, kaplicy, czy choćby w sali tanecznej, gdzie Vincent zwykł przemawiać, ale w nędznym szałasie.
Usiłuję wyobrazić sobie tę scenę, podpierając się nieco narracją Perruchota. Jest wieczór, zachmurzone niebo wisi nad ziemią jak płachta z czarnego sukna. Pastor Theodorus schodzi z ganku domu Denisów i powoli posuwa się ścieżką pośród trawy i grządek kwiatów (w ciemności wszystkie mają szarą barwę). Do jego uszu dociera pierwszy dźwięk — to głos jego syna, pełen egzaltacji i mocy. Ojciec jeszcze nie rozróżnia słów. Kiedy zbliża się do szałasu na kilka metrów, w świetle padającym od ogniska dostrzega zarysy postaci przycupniętych wokół płomieni. Biblia, którą Vincent trzyma w ręku ma podniszczone, przybrudzone kartki. Nienaturalnie chuda twarz czytającego emanuje dziwną mocą, jego oczy płoną. Jest brudny i źle odziany, jak mężczyźni naprzeciw niego. Pod siedzenia wsunęli sobie wiązki słomy, siedzą skrzyżowawszy nogi. Vincent przerywa lekturę i głośno kaszle. Ojciec wykorzystuje tę chwilę i pochylając głowę wchodzi do szałasu.
Gdyby po kilku latach Vincent chciał namalować tę scenę, zapewne wyobraziłby ją na podobieństwo słynnego obrazu De Aardappeleters z roku 1885. Jest na nim pięć postaci — rodzina holenderskich rolników w trakcie ubogiej wieczerzy. Jedzący kartofle mają rysy wyraziste, w jakimś sensie nienaturalne, zniekształcone. Pada na nich blask z lampy zwisającej z poprzecznej belki u powały. Ale źródłem światła zdają się być także ich twarze. Swoje płótno van Gogh opisał w liście do brata: "Starałem się jak najsumienniej stworzyć obraz ludzi, którzy w świetle lampy jedzą ziemniaki, sięgając rękami do miski, ludzi, którzy tymi samymi rękami orali ziemię; chciałem, ażeby obraz ten był apoteozą pracy rąk ludzkich i codziennej strawy tak uczciwie przez nich zdobytej. [...] Przez całą zimę snułem w ręku wątek tej tkaniny, dla której szukałem ostatecznego kształtu, a jeśli teraz powstała tkanina o wyglądzie surowym i szorstkim, to niemniej prawdą pozostaje, że poszczególne jej nitki były dobierane ze starannością i na zasadzie określonych prawideł”[2]. Scena z szałasu w Petit-Wasmes musiała być podobna. Światło pada tu co prawda z dołu, cienie postaci igrają na ścianach i sklepieniu, ale rysy kaznodziei i jego słuchaczy są równie wyraziste jak rysy tamtych, twarze i oczy płoną identycznie jak na późniejszym o sześć lat obrazie przedstawiającym holenderskich chłopów.
Jakie myśli przebiegały przez głowę Theodorusa van Gogha, kiedy stał w progu synowskiego szałasu? Czy ujrzał wtedy całe swoje życie, życie przeciętnego pastora, zawsze trzymającego się w granicach tego, co powszechnie akceptowane, społecznie i obyczajowo niekontrowersyjne, a zatem również przewidywalne, schematyczne i — w porównaniu z „wyczynami” Vincenta — po prostu martwe? Do tak głębokiej autorefleksji raczej nie był zdolny. Rodzice Vincenta nieodmiennie oceniali jego postawę jako dziwaczną i zasługującą na krytykę, była ona dla nich źródłem nieustannych zmartwień, wywoływała smutek i zniecierpliwienie. Na ich usprawiedliwienie można jedynie dodać, że z bliska widać mniej niż wtedy, gdy patrzący dysponuje odpowiednią perspektywą — czytelnikowi listów do Theo okres spędzony przez Vincenta wśród górników na pograniczu belgijsko-francuskim jawi się bowiem jako niezbędny element całości, jako swoiste preludium do świadomej egzystencji artysty, w którym na zawsze pozostanie coś z misjonarza, kaznodziei i mistyka.