poniedziałek, 13 grudnia 2010

Wieczność i żar. Na marginesie "Listów do brata" Vincenta van Gogha (2)


Czytelnik listów van Gogha ma pewną fundamentalną wyższość nad ich autorem — wie, jakie miejsce w historii sztuki przypadło twórczości Holendra, może spojrzeć na nią jako na dzieło zamknięte, kompletne. Co daje taka wiedza? Pozwala śledzić intelektualny i artystyczny rozwój jednego z największych malarzy ze świadomością rezultatów owego procesu — w ten sposób van Gogh „późny” bywa niejako rzutowany na van Gogha „wczesnego”, od pierwszego słowa jest kimś bliskim, kogo czytający zna i — paradoksalnie — poznaje zarazem, nieustannie weryfikując przed-lekturowy obraz postaci, jakby tworzył dzieło malarskie na kanwie pobieżnego szkicu. Tym bardziej fascynujące okazuje się śledzenie losów Vincenta-marszanda, nauczyciela i kaznodziei, człowieka usiłującego odnaleźć własne miejsce w życiu i nieodmiennie chybiającego — dopóki nie spełni się to, co miało się spełnić.
Van Gogh poszukujący jest równie fascynujący, co van Gogh u celu — cechuje go ten sam rys żarliwego uczestnictwa. Przyszły malarz, który będzie znikał w odwzorowywanym krajobrazie i zarazem stwarzał go na nowo, niejako od podstaw, we wczesnych latach oddaje się we władanie życiowym okolicznościom, a jednocześnie wyciska na nich indywidualne, niepodrabialne piętno, opatruje je sygnaturą własnej osobowości.
Z marca 1875 roku pochodzi list, który jako pierwszy zwrócił moją uwagę. Dwudziestodwuletni Vincent handluje obrazami w londyńskiej filii firmy Goupil, przeżywa bolesny zawód miłosny, ale w korespondencji prezentuje się jako młodzieniec szczęśliwy, zdolny cieszyć się pięknem świata (w przydomowym ogródku sieje pachnący groszek, mak i rezedę, o czym skwapliwie donosi młodszemu bratu). A jednak spod naskórkowego optymizmu po raz pierwszy wyziera przeczucie późniejszego dramatu, rodząca się świadomość własnej odmienności, mającej go zaprowadzić do zakładu dla obłąkanych w Saint-Rémy:

Czy nie uważasz, jakie to dziwne, że życie układa nam się pomyślnie. Tobie powodzi się nie najgorzej i mnie powodzi się dobrze. Chyba mamy przed sobą długi okres powodzenia, ale przyjdzie jeszcze kiedyś taka chwila, kiedy powiedzą nam: „Będziesz przebywał i będziesz cierpiał w miejscach, które ci wyznaczono, wbrew twojej woli” (Listy do brata, s. 17).

Vincent coraz dobitniej przekonuje się, że praca marszanda nie jest tym, czym mógłby zajmować się przez całe życie. Boussod i Valladon, właściciele firmy, zniecierpliwieni postawą młodego pracownika, jego lekceważącym stosunkiem do klientów, wreszcie nie uzgodnionym z nikim wyjazdem do Holandii, postanawiają go zwolnić. Vincent jest zgnębiony, przeżywa gorycz pierwszej zawodowej porażki, ale nie poddaje się. Do domu rodziców w Etten, gdzie Theodorus van Gogh pełni obecnie funkcję proboszcza, dociera list od pana Stokesa, anglikańskiego duchownego i kierownika szkoły w Ramsgate. Vincent ma tam zostać nauczycielem. Pakuje walizki i wyjeżdża.
Widok z Ramsgate, 1876 [źródło: www.vggallery.com]
Również ta praca go nie satysfakcjonuje. Henri Perruchot pisze o czasie spędzonym przez młodego van Gogha w Ramsgate: „Jakże dotkliwie pozbawione jest jego życie energii i rozmachu! Dusi się w swoim obecnym ciasnym światku. Szkolna dyscyplina, jednostajny bieg wiecznie tych samych zajęć w wiecznie tych samych porach krępuje naturę Vincenta i ciąży mu. Cierpi z tego powodu; nie potrafi przyzwyczaić się do takiego rozkładu dnia, przesadnie dokładnego, ustalonego raz na zawsze. Ale nie buntuje się. Z bolesną rezygnacją przetrawia wśród angielskiej mgły swoje smutne myśli”[1]. Nieporozumienie między pastorem Stokesem a van Goghiem, który nie potrafi wyegzekwować zaległego czesnego od rodzin uczniów z ubogiej londyńskiej dzielnicy Whitechapel, staje się bezpośrednią przyczyną rozwiązania umowy. Vincent rychło znajduje nowe zatrudnienie — zostaje pomocnikiem pana Jonesa, metodystycznego duchownego prowadzącego w Isleworth zakład wychowawczy. Prawdziwą satysfakcję będzie mu sprawiać nie praca z dziećmi, ale możliwość wzięcia na siebie części obowiązków kaznodziejskich pracodawcy. Nie przejawiając najmniejszych uzdolnień oratorskich, nie dysponując dostateczną znajomością języka angielskiego, z zapałem przemawia do wiernych w kilku dzielnicach stołecznej metropolii. W liście do Thea zdaje relację ze swojego pierwszego publicznego wystąpienia:

[…] ubiegłej niedzieli twój brat wygłosił […] kazanie w domu bożym, w domu, o którym napisano: „Pokój pewny dam wam na tym miejscu”. Posyłam ci szczegółowy opis jak to się odbyło. Oby to było pierwsze z wielu.
…………………………………………………………………………………………………………..
Gdy wchodziłem na ambonę, czułem się jak ktoś, kto z ciemnej piwnicy ukrytej głęboko pod ziemią wychodzi na światło dzienne, i miałem przyjemne uczucie, że od tej pory, gdziekolwiek się znajdę, będę mógł głosić Ewangelię. Żeby to się spełniło, trzeba w sercu swoim nosić słowo Boże. Oby On je tam posiał.
Theo, ty znasz przecież dostatecznie świat, by wiedzieć, że biedny duchowny będzie zawsze sam w otaczającym świecie. Tylko Bóg może obudzić w nas świadomość i wiarę, których nam brak. „Nie jestem sam, bo Ojciec jest ze mną” (Listy do brata, s. 45).

Fragment listu z 1876 r. [źródło: www.vggallery.com]
Wzrusza go los biedoty, chciałby pracować wśród najuboższych i najbardziej upodlonych — zamyśla przenieść się do zagłębia górniczego, ale okazuje się, że jest na to za młody. Wkrótce okoliczności życiowe zmuszają go do powrotu do Holandii. Rodzice, obawiający się o jego los, po raz kolejny proszą o pomoc rodzinę — zostaje zatrudniony jako ekspedient w księgarni w Dordrechcie, ale znowu jest to posada dlań niewłaściwa. W sklepie czyta książki filozoficzne i teologiczne. Żyje jak asceta. Wydaje mu się, że znalazł się na życiowym zakręcie — czas ten skłonny jest traktować jako przygotowanie do właściwej, zanurzonej w Bogu egzystencji:

W życiu przychodzą nieraz takie chwile, że człowiek czuje się zupełnie wyczerpany i wydaje mu się, że wszystko robi źle, co jest zresztą do pewnego stopnia prawdą. Czy jest to stan ducha, którego należy unikać i uciekać przed nim? Może jest to „tęsknota do Boga, której nie należy się obawiać, przeciwnie, trzeba poświęcić jej więcej uwagi, bo wiedzie nas wreszcie ku dobru”? Może właśnie „ta tęsknota do Boga nakazuje nam dokonać wyboru, którego nigdy potem nie będziemy żałować”? (Listy do brata, s. 48–49)

Powraca do myśli o zostaniu duchownym. W jednym z listów do brata powołuje się na rodzinną tradycję i powiada: „pragnę z całych sił, aby duch mego ojca i mego dziadka przeniknął do mojej duszy, aby mi było dane zostać prawdziwym chrześcijaninem i prawdziwym sługą chrześcijaństwa i aby życie moje stawało się coraz bardziej podobne do życia mych przodków”. Modli się, by otworzyła się przed nim „droga, która by mi pozwoliła poświęcić się bardziej niż dotychczas służbie Bogu i Ewangelii” (L isty do brata, s. 51). 23 kwietnia 1877 roku przewiduje, że stanie się „siewcą słowa bożego” i wydaje się skłaniać ku myśli o uniwersyteckich studiach teologicznych. Siedem dni później stwierdza dobitnie: „z całym przekonaniem i wiarą powziąłem ostateczną decyzję, której, jak sądzę, nigdy nie będę żałował” (Listy do brata, s. 53). A jednak studia teologiczne w Amsterdamie również okażą się ponad jego siły — na drodze do realizacji ambitnych planów staną m.in. trudności z opanowaniem łaciny i greki, a później zwyczajne zniechęcenie oficjalną teologią akademicką, która, zdaniem Vincenta, jest „szkołą faryzeizmu”. Nie mogę się pozbyć przekonania, że mimo to van Gogh na zawsze pozostanie „biednym duchownym”, niezmiennie samotnym „w otaczającym świecie”, niezależnie od tego, czy aktualnie będzie pełnił posługę duszpasterską wśród górników z Borinage, czy poświęci się sztuce, tworząc w Arles, Saint-Rémy, a potem w Auvers-sur-Oise dziesiątki malarskich arcydzieł.


[1] H. Perruchot, Van Gogh, przeł. K. Byczewska, Warszawa 1960, s. 46. Rekonstruując fakty z życia malarza, korzystam także z pracy Dereka Fella Kobiety w życiu van Gogha, przeł. M. Rabsztyn, Warszawa 2008.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz