[artykuł z cyklu Afazja polska]
Grób
Agamemnona, jeden z najsłynniejszych polskich wierszy politycznych,
przyszedł mi na myśl, kiedy zastanawiałem się, co można by napisać, jak można
by ocenić wydarzenia, które rozegrały nocą z 17 na 18 września 1939 roku na
polsko-rumuńskim przejściu granicznym w Kutach.
Juliusz Słowacki mówi w Grobie Agamemnona o wstydzie, z jakim musiałby się zmierzyć, gdyby
przyszło mu stanąć twarzą w twarz ze spartańskimi wojownikami Leonidasa,
poległymi w wąwozie termopilskim. Zostają tu sobie przeciwstawione dwie bitwy
starożytności, dwa miejsca symboliczne — Termopile i Cheronea: „Na koń! – Tu
łożem suchego potoku, / [...] Lecę, a koń sie na powietrzu kładnie – / Jeśli
napotka grób rycerzy – padnie. // Na Termopilach? – nie. Na Cheronei / Trzeba
się memu załamać koniowi, / Bo jestem z kraju, gdzie widmo nadziei / Dla
małowiernych serc podobne snowi. / Więc jeśli koń mój w biegu się przestraszy,
/ To tej mogiły – co równa jest – naszéj.
Przegrana Spartan w wąwozie termopilskim niemal
natychmiast przeszła do legendy, stając się wydarzeniem symbolicznym; śmierć
żołnierzy Leonidasa uznano za śmierć bohaterską, a klęskę militarną — za triumf
wartości, za figurę całkowitego poświęcenia, wierności absolutnej. Dlatego,
kiedy inwazja perska została powstrzymana, w Termopilach postawiono bohaterskim
wojownikom ze Sparty pomnik, na którym wyryto następujące słowa: „Przechodniu,
idź i powiedz Lacedemończykom, żeśmy tu wszyscy legli posłuszni ich prawom”.
Bitwa pod Cheroneą stanowiła z kolei symboliczny kres niepodległości Greków,
którzy ulegli mniej licznym siłom Filipa Macedońskiego.
W Grobie
Agamemnona Słowacki przyrównuje Polaków do helotów, charakteryzuje ich jako
niewolników, nie potrafili bowiem, jego zdaniem, skutecznie obronić własnej
wolności. Po powstaniu listopadowym wojska polskie, bez wydania przeciwnikowi
ostatecznej bitwy i bez oficjalnej kapitulacji, opuściły granice państwa, a
niedawni żołnierze przemienili się w uciekinierów. O tym właśnie pisze poeta w
dwunastej sekstynie swojego gorzkiego wiersza: „Bo jestem z kraju smutnego
ilotów, / Z kraju – gdzie rozpacz nie sypie kurhanów, / Z kraju – gdzie zawsze
po dniach nieszczęśliwych / Zostaje smutne pół - rycerzy - żywych”.
Kościec, którego ubywa
Zanim we wrześniu 1939 roku polskie władze
stanęły przed perspektywą opuszczenia granic państwa, miał miejsce proces
stopniowego zanikania zdolności rządzenia. Sukcesy wojsk niemieckich, stałe
posuwanie się kolumn zmotoryzowanych w głąb Rzeczypospolitej sprawiało, że
malał rzeczywisty wpływ władz centralnych na przebieg wojennych wydarzeń —
kolejne regiony wypadały spod jurysdykcji rządu warszawskiego. Kontroli nad
utraconymi ziemiami nie udało się odzyskać.
Jeśliby porównać organizm państwowy do ludzkiego
ciała, można by się posłużyć następującą metaforą: we wrześniu 1939 roku Polska
stopniowa traciła kościec, kolejne członki zbiorowego organizmu pozbywały się
„rusztowania”, przez co nie mogły już dłużej spełniać swoich dotychczasowych
funkcji — stawały się bezużyteczne dla prawidłowego działania całego mechanizmu
państwowego. Straciwszy czucie w prawej ręce, Polska próbowała posługiwać się
ręką lewą — jedna ręka przejmowała rolę drugiej, co oczywiście rodziło chaos,
stawało się przyczyną nieporozumień i prowadziło do ostatecznej
dysfunkcjonalizacji całego organizmu. Z Polski — dzień po dniu, godzina po
godzinie — uciekało życie, a może raczej: zdolność decydowania o sobie,
odpowiadania za swoje czyny. Właśnie o to chodziło agresorom — by pogrążonego w
chaosie sąsiada ubezwłasnowolnić, by bezwolne i bezwładne ciało rozpiąć na
nowym kośćcu.
Nauka znikania
To, co działo się z Polską w pierwszych dniach
inwazji niemieckiej, musiało być dla uczestników wydarzeń, dla Polaków, którzy
z przerażeniem obserwowali prędki marsz hitlerowskich oddziałów, niczym jakaś
ciemna, niezrozumiała baśń. Baśń, w której zły czarodziej z zaciętą twarzą, z
małym wąsikiem pod nieforemnym nosem, posługując się czarodziejską różdżką
sprawia, że znikają kolejne elementy rzeczywistości, którą uważało się za stałą
i niezmienną. Jeden ruch różdżki — znikają dworce i pociągi, drugi ruch różdżki
— zatrzymane zostają telegraf i komunikacja telefoniczna, trzeci — znikają
ludzie, setkami, tysiącami, znikają albo zmieniają się w nieruchome krwawe
kadłuby. Nagle, w momencie trudnym do zauważenia, cały kraj, w którym się żyje,
mieszka, pracuje — przemienia się w kraj inny, odmiennymi prawami się rządzący.
Tych praw trzeba się nauczyć, trzeba się im poddać, by nie zniknąć
definitywnie, by na zawsze nie wyparować z krajobrazu.
Choć bardzo chciałbym już teraz opowiedzieć o
tym, co stało się w nocy z 17/18 września w Kutach, na moście przerzuconym
przez Czeremosz, choć z chęcią wytłumaczyłbym, dlaczego otworzyłem te
rozważania fragmentem wiersza Juliusza Słowackiego, muszę, przynajmniej na moment,
skoncentrować uwagę na innym zagadnieniu. Myślę tu o wydarzeniach, jakie tamtą
chwilę — tamten przejazd przez most graniczny, w ciemności, o północy —
poprzedziły. Stały się one dla wszystkich uczestników tej gry, dla wszystkich
aktorów tego przedstawienia reżyserowanego przez historię czymś, co najchętniej
nazwałbym przyśpieszonym kursem znikania. Gdy wszystko się zaczynało, grali oni
role napisane dla aktorów pierwszoplanowych — po zapadnięciu kurtyny
spostrzegli, że tajemnicza siła przemieniła ich w statystów.
Wojna pozorów
Celem niniejszych notatek nie jest formułowanie
oskarżeń wobec rządu Felicjana Sławoja Składkowskiego. Nie czas już na to, a i
rola prokuratora nieszczególnie mi odpowiada. Jeśli miałbym na coś zwrócić uwagę,
to na następującą prawidłowość regulującą proces znikania ludzi, obumierania
formacji politycznych i odchodzenia w przeszłość idei: dokonuje się on w pełni
jedynie wtedy, gdy ten, kto ma zniknąć, nie potrafi właściwie interpretować
faktów, gdy nie dysponuje umiejętnością prawidłowego rozeznania znaków. Na
progu II wojny światowej oba mocarstwa graniczące z Polską czyniły wszystko, by
ich rzeczywiste zamiary nie wyszły na jaw, by pozostały w ukryciu. Tylko w ten
sposób możliwe było ostateczne wyeliminowanie rządu II Rzeczypospolitej z
międzynarodowej gry dyplomatycznej, pozbawienie go wpływu na bieg wydarzeń.
Plan ów został zrealizowany.
Jeszcze 22 sierpnia, po ogłoszeniu informacji o
niemiecko-sowieckim układzie o nieagresji Eugeniusz Kwiatkowski, wicepremier i
minister skarbu, notował w swoim dzienniku: „W Prezydium Rady Ministrów odbyła
się konferencja prasowa z referatem przedstawiciela Ministerstwa Spraw
Zagranicznych [...]. Układ o nieagresji jest pełnym zaskoczeniem. »Dla nas jest
to fakt bez znaczenia. Na pomoc Sowietów nie liczyliśmy nigdy. Akt ten ma
przede wszystkim znaczenie demonstracyjne. Prawdopodobnie wywoła fermenty w
Japonii, Italii, Hiszpanii, a nawet i w
samych Niemczech«”. Dzień później referował stanowisko marszałka
Śmigłego-Rydza: „Nie lekceważy zapowiedzi [...] o układzie o nieagresji
Niemcy-Sowiety. Demonstracja taka jest dla obu stron kosztowna ideologicznie.
Trudno w tych warunkach sądzić, że dzieje się to bez głębszego celu. Poza
momentem silnego zaskoczenia i deprymującego oddziałania na opinię Francji i
Anglii na pewno ma Hitler na oku cel zastraszenia nas i ewentualnego
przygotowania rozgrywki wojennej z nami.[...] Sowiety natomiast z punktu
widzenia swego celu — osłabienia burżuazyjnej Europy i podsycenia konfliktu —
postępują logicznie. Kto wie, czy nie będą zachęcać Niemiec do wystąpienia
przeciwko Polsce.”
„Ewentualne przygotowanie rozgrywki wojennej”.
„Kto wie, czy nie będą zachęcać Niemiec”. Słowa te mógł wypowiedzieć ktoś, kto
nie miał pojęcia o istnieniu tajnego protokołu dołączonego do paktu Ribbentrop-Mołotow.
Protokół ów, co dziś doskonale wiemy, rozstrzygał kwestię „stref interesów” obu
totalitarnych mocarstw. W myśl założeń stojących u jego podstaw, lada chwila
nastąpić miało „terytorialno-polityczne przekształcenie ziem należących do
państwa polskiego”. Operacja ta, deklarowały to obie strony, winna się dokonać
„na drodze przyjacielskiego porozumienia”.
Ciąg
dalszy za tydzień.
[prwdr.: "GPC" z 26.04.2014]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz