Krystian Kratiuk: Dlaczego poeta szuka inspiracji pod
murem cmentarza? Po co przygląda się mozolnemu procesowi odkopywania
niezidentyfikowanych szczątków, miast sławić piękno świata?
Przemysław Dakowicz: Poeta (można
zresztą powiedzieć po prostu: człowiek) żyjący w tej części Europy zostaje
postawiony — notabene, wbrew własnej woli — przed
doświadczeniem, które jest trudno zrozumiałe lub całkowicie niepojęte dla
odbiorcy zachodniego. Musi, podobnie jak jego kolega z Zachodu, zmierzyć się z
pytaniem: „kim jestem?”, to najważniejsze pytanie literatury; ale (to odróżnia
go kolegi z Zachodu) odkrywa, że nie sposób udzielić na tak postawione pytanie
wiążącej odpowiedzi, jeśli nie odpowie się na inne, równie ważne pytania: skąd
przychodzę? kto i co bezpośrednio mnie poprzedza? czy jestem cały, wewnętrznie
koherentny, czy też charakteryzuje mnie jakaś nie całkiem zrozumiała, trudna do
pojęcia organiczna sprzeczność, bo składam się z kawałków, elementów,
fragmentów, które nie tylko nie pasują do siebie, ale po prostu kłócą się, prowadzą
ze sobą wojnę? I zdaje mi się, że człowiek środkowoeuropejski (a więc także: poeta
polski), jeśli jest jednostką refleksyjną, spostrzegawczą i przyzwyczajoną do
tego, by od siebie wymagać, by nie zadowalać się gotowymi odpowiedziami
serwowanymi przez media i kulturę masową, musi dojść do wniosku, że coś z nim
jest nie tak, że coś go gryzie, że coś w nim samym nie pozwala mu odczuwać
komfortu bycia kimś jednoznacznym. Poeta polski, a zatem także człowiek
środkowoeuropejski i Polak, którzy w poecie tkwią, nie wiedzą, kim są, albo
może raczej: nie do końca wiedzą.
Przyznanie
się do owej fundamentalnej niewiedzy rozpoczyna proces poszukiwania własnej
tożsamości, bo przecież każdy z nas chce wiedzieć, kim jest, prawda?
KK: Chyba jednak nie każdy...
PD: Słowo „tożsamość” jest przez niektórych traktowane
jako słowo podejrzane, a nawet niebezpieczne, więc zgoda: w dzisiejszym świecie
— ale w naszej części Europy z innych względów niż na Zachodzie — nie każdy
chce wiedzieć, kim jest. Mówią, że to wygodniej, bezpieczniej i lepiej. Ja się
z tym nie zgadzam i chyba właśnie dlatego trafiłem pod mur cmentarza, na
wykopaliska.
KK: Co to znaczy, że Polska to Łączka, a Łączka to
Polska? Czy cała Polska, jej historia, kultura, tożsamość, są cmentarzem?
PD: Zanim odpowiem wprost, anegdota. Zimą zeszłego roku,
jakoś na początku lutego 2013, wybrałem się na Cmentarz Powązkowski.
Prowadziłem wtedy zajęcia z literatury współczesnej na Uniwersytecie Kardynała
Stefana Wyszyńskiego, co dwa tygodnie jeździłem na zjazdy studentów uczących
się w trybie zaocznym. Postanowiłem którejś soboty, że wejdę na cmentarz i
spróbuję odszukać kwaterę „Ł”, gdzie kilka miesięcy wcześniej rozpoczęto prace
wykopaliskowe. Byłem wtedy świeżo po lekturze książki Śród żywych duchów Małgorzaty Szejnert, traktującej o śledztwie
dziennikarskim w sprawie mordowania w latach 40. i 50. członków polskiego
podziemia niepodległościowego. Z książki, w której mowa jest o granicy między
cmentarzem komunalnym a wojskowym, wywnioskowałem, że zdołam odnaleźć kwaterę
„Ł”, przechodząc przez Stare Powązki. To był błąd. Wtedy tego nie wiedziałem.
Wszedłem na teren nekropolii między szesnastą a siedemnastą. Czytałem
informację, że bramy zamykane są o osiemnastej, ale nieszczególnie się tym
martwiłem, byłem przekonany, że dysponuję wystarczającą ilością czasu, odnajdę
kwaterę „Ł”, pomodlę się i wrócę. Kiedy wchodziłem w bramę było jeszcze jasno,
dało się czytać napisy na nagrobkach, rozpoznawać literowe oznaczenia
poszczególnych kwater. Śnieg leżał między grobami, ale w alejkach niepokrytych
asfaltem gromadziła się woda, sporo było błota, kałuż, które musiałem
obchodzić, omijać. Dotarłem do najdalszego krańca, gdzieś przy bramie nr 7,
przy ulicy Ostroroga, obszedłem wszystkie kwatery wzdłuż muru, znalazłem się
gdzieś w pobliżu Cmentarza Żydowskiego, a kwatery „Ł”, tej właściwej, jak nie
mogłem znaleźć, tak nie mogłem. Zapadał zmrok, okazało się, że nie sprawdzę, która
jest godzina, bo nie wziąłem ze sobą telefonu komórkowego. Sądziłem, że czasu
mam dość, zresztą, w jednej z alejek minąłem jakichś ludzi. Skręciłem raz
jeszcze i wszedłem w kolejną ścieżkę między grobami. Bez rezultatu. Trzeba było
wreszcie zawracać, zrobiło się całkiem ciemno. Na szczęście, wszystkie ulice
otaczające cmentarz są dobrze oświetlone, zwłaszcza Powązkowska, kiedy więc
idzie się wzdłuż muru zewnętrznego, nie sposób się zgubić.
KK: Doszedł pan do bramy...
PD: Była zamknięta. Następna także i każda kolejna.
Zrozumiałem, że jestem uwięziony, uwięziony na cmentarzu. I chyba natychmiast
przyszła mi do głowy myśl, że to wszystko nie dzieje się z przypadku, że to
jest sytuacja znacząca. Wszystkie pomyłki, niedopatrzenia, również fakt, że nie
miałem jak skontaktować się ze światem zewnętrznym (brak telefonu), wszystko to
było celowe. Właśnie tak to zostało ukartowane, nie wiem przez kogo: miałem
zostać zamknięty na cmentarzu, za wysokim na trzy metry murem, którego nie da
się sforsować.
Postanowiłem
obejść cmentarz wokoło, sprawdzić wszystkie bramy. Doszedłem do kościoła św.
Karola Boromeusza, był rzęsiście oświetlony, mogłem sobie dokładnie obejrzeć
wszystkie tablice i tabliczki wmurowane w boczną ścianę świątyni, która jest
sanktuarium Polaków pomordowanych na Wschodzie, na ziemiach II Rzeczypospolitej
i w Związku Sowieckim. Kiedy tam stałem, przed prawą ścianą kościoła,
przypomniałem sobie, że proboszczem tej parafii był w latach osiemdziesiątych
ksiądz Stefan Niedzielak. Spotkanie z nim opisała w swojej książce Małgorzata
Szejnert. Ksiądz Niedzielak, inicjator powołania w późnym PRL-u wspólnoty
„Rodzina Katyńska – Rodzina Polska”, został zamordowany 21 stycznia 1989 roku,
w przededniu Okrągłego Stołu, i jest, jak sądzę, jedną z ofiar tamtego porozumienia
elit, którego zapewne nie byłby w stanie zaakceptować. Obszedłem z zewnątrz
kościół, sprawdziłem, czy żadne z drzwi nie są otwarte, po czym powędrowałem
dalej, jednocześnie martwiąc się, bo liczyłem się z tym, że do rana pozostanę
uwięziony, i — by tak rzec — chłonąc to słodko-gorzkie doświadczenie, które
dane mi było przeżywać jednocześnie od wewnątrz i z zewnątrz, jakbym
jednocześnie był aktorem i widzem.
KK: I co, udało się panu wydostać?
PD: O tym za chwilę. Szedłem obok tych wszystkich starych
grobowców, przez narodowy panteon, miałem ubłocone buty, na ramieniu ciężką
torbę z książkami, przede wszystkim chyba poezję Różewicza, taki był jeden z
tematów zajęć ze studentami. Niosłem więc torbę z wierszami kaprala „Satyra”,
podkomendnego Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca” i — pan może nie uwierzy —
pytałem sam siebie, kim jestem, skąd się tu wziąłem, co robię na tym cmentarzu,
po zmroku wśród zmarłych. To wtedy nie było zwerbalizowane, teraz ujmuję to w
słowa. Ale działo się. Modliłem się za nich, za tych, co leżą w ziemi, za tych,
których nie udało mi się odnaleźć, bo ukryli się przed ludzkim wzrokiem, ktoś
ich ukrył, wrzucił do dołu, zasypał i nie zostawił śladu.
Tak,
wydostałem się na koniec. Znalazłem jedyne miejsce, jedyne wyjście. Trochę
wstyd to powiedzieć, ale nie dało się inaczej: musiałem wspiąć się na mur po
jednym z nagrobków, na szczęście — bardzo solidnym. Podciągnąłem się na rękach,
przerzuciłem na chodnik po drugiej stronie muru torbę z książkami, z wierszami
Różewicza, a potem sam zeskoczyłem. Musiałem wyglądać jak złodziej, jak
włamywacz, który opuszcza miejsce przestępstwa. I w pewnym sensie byłem
włamywaczem. Bo, niestety, do pokładów polskiej pamięci wciąż trzeba się
włamywać. Bezpośrednio pod wpływem tego powązkowskiego doświadczenia napisałem
wiersz Hortus conclusus.
Teraz
wreszcie mogę odpowiedzieć na pańskie pytania: co to znaczy że „Łączka to
Polska, a Polska to Łączka” i „czy cała Polska jest cmentarzem”. Tak, cała
Polska jest cmentarzem. Tak, poeta polski jest zamknięty na cmentarzu. Musi
tam, wśród grobów, wsłuchując się w głos spod ziemi, odzyskać pamięć, dla
siebie i dla innych. Dopiero gdy to uczyni, otworzy się brama i poeta, a także
Polak i środkowy Europejczyk, którzy w nim tkwią, wydostaną się na zewnątrz,
dopiero wtedy będą mogli zacząć żyć życiem żywych. Współczesna kultura ucieka
od tej prawdy, nie chce jej słyszeć. I dlatego jest martwa. Zacznie żyć, gdy do
końca zrozumie ciemną mowę cmentarza, gdy dźwignie i poniesie gorzką (i słodką)
naukę Łączki. Zmartwychwstać może tylko ten, kto umarł wszystek, kto — posłużę
się oksymoronem — do końca przeżył własną śmierć. A śmierć z Łączki jest naszą
własną śmiercią. Tam, na Łączce, wszyscy leżymy, z przestrzelonymi głowami,
zrzuceni z drewnianej plandeki.
KK: Czy nie sądzi pan, że mieliśmy do czynienia w
Polsce ma przełomie lat 40. i 50. z drugim Katyniem, tym razem dokonanym
polskimi rękami, że to wszystko co dzieje się dziś – prace ekshumacyjne,
odzyskiwanie tożsamości przez Wyklętych, oznacza dla nas przeżywanie tego, co
przeżywali nasi dziadkowie, gdy odnajdowali swych bliskich w sowieckich
grobach?
PD: Zadaje pan skomplikowane pytania. Trudno w kilku
zdaniach zawrzeć satysfakcjonującą odpowiedź. Bo, po pierwsze, co kryje się za
określeniem „drugi Katyń”? Po wtóre, czy rzeczywiście zbrodni na Niezłomnych
dokonano „polskimi rękami”? Ta ostatnia kwestia to również pytanie o tożsamość
narodową komunistów: czy komuniści postrzegali siebie przede wszystkim jako
Polaków, czy też jako nosicieli internacjonalnej idei, idei, która nadawała im
nową tożsamość? Po trzecie, ile nasze doświadczenie ma wspólnego z
doświadczeniem tragicznego pokolenia wojennego, któremu odebrano ojczyznę i
całe dotychczasowe życie? Czy w ogóle możemy się z nimi porównywać, czy to nie
jest niestosowne?
KK: Zacznijmy od początku.
PD: „Drugi Katyń”?
KK: Tak, Katyń.
PD: Rozprawę z podziemiem antykomunistycznym można
zestawiać z Katyniem na kilku płaszczyznach. Nie jestem zawodowym historykiem,
moje wnioski w tej materii będą więc wnioskami pobieżnymi.
Po pierwsze,
zbrodnia katyńska została zaplanowana i zrealizowana w określonym celu — Stalinowi
zależało na likwidacji elity, czyli tych Polaków, którzy w chwili wybuchu wojny
gotowi byli złożyć daninę krwi, ale, co może istotniejsze, w codziennym życiu
kraju spełniali rolę kluczową, byli profesorami w uczelniach, lekarzami,
artystami etc. Podobnie w okresie tuż po
wojnie — chodziło o likwidację lub „neutralizację” tej grupy, która poczuwała
się do odpowiedzialności za kształt państwa, która w normalnych warunkach decydowałaby
o biegu polskich spraw. Nie było powodu, by likwidować wszystkich, należało
jedynie wymienić korę mózgową. Pozostałe członki zbiorowego ciała, na to liczył
Stalin, podporządkują się nowemu centrum dowodzenia. Proszę pamiętać, że Polacy
byli narodem po przejściach, że większość z nich chciała po prostu spokojnie
żyć, mieć wreszcie normalną pracę, normalne życie rodzinne, zawodowe,
społeczne. A jednak — o tym również nie możemy zapominać — skala
antysowieckiego oporu była naprawdę duża. W Lubelskiem, na przykład, gdzie
operowały oddziały Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, w pierwszym okresie
powojennym komuniści stanowili mniejszość, nie oni faktycznie sprawowali
władzę. Bezpiecznie mogli się czuć jedynie w większych ośrodkach, tzw. „teren”
był niemal bez reszty opanowany przez ich przeciwników, miasteczka i wsie
jednoznacznie opowiadały się po stronie tych ostatnich. Co więcej, do roku
1948-49 trwa walka również na poziomie politycznym, kulturalnym, medialnym itd.
To prawda, że wszystko dąży do ujednolicenia, że zamykane są gazety,
wydawnictwa i ludzie, że przestrzeń wolności dramatycznie się kurczy. Ale gdyby
nie obecność Armii Czerwonej i NKWD, komuniści nie mieliby żadnych szans na
zainstalowanie się w Polsce. Więc, po pierwsze: likwidacja i neutralizacja
elit. Pod tym względem Katyń i Łączka to miejsca bliźniacze.
Po drugie,
sposób postrzegania przeciwnika politycznego i ideowego. Likwidacja jako
operacja czysto mechaniczna, działanie z punktu widzenia wykonawcy konieczne,
realizowane metodycznie i automatycznie. Sprowadzenie człowieka, którego
pozbawia się życia, do roli „elementu” wywrotowego, czyli odczłowieczenie,
urzeczowienie, przemienienie w nic nieznaczącą cyferkę w rubryce. Komunizm tak
traktował nie tylko własnych przeciwników, ale w ogóle wszystkich ludzi.
Depersonalizacja. Reifikacja.
Po trzecie,
tajemnica, ukrycie prawdy. Po czwarte, kłamstwo. Jedno istotowo związane z
drugim. Po zgładzonych ma zniknąć ślad, jakby nigdy nie istnieli. Jeśli ktoś
się o nich upomina, należy go zlikwidować wedle tych samych reguł i procedur. W
przestrzeni publicznej jego pytanie należy zagłuszyć tysiąc razy, sto tysięcy
razy, milion razy powtórzonym kłamstwem. To kłamstwo ma być wszechobecne — mają
je kolportować media, ma je reprodukować system edukacyjny.
Po piąte,
rodziny zamordowanych trzeba wypchnąć poza przestrzeń publiczną, przedstawić
społeczeństwu jako „element” niepewny, opanowany paranoją, słowem — pozbawić
godności. Przy tym należy owym rodzinom maksymalnie utrudnić i zatruć codzienne
życie, tak by pogrążyły się w rozpamiętywaniu własnych nieszczęść, by
skoncentrowały się na opędzeniu, zaspokojeniu najbardziej elementarnych potrzeb
egzystencjalnych.
KK: Kim są ci, którzy podejmują takie działania,
likwidują i zacierają ślady morderstwa?
PD: No właśnie. To ciekawe zagadnienie. Wydaje mi się, że
komunista to człowiek, który nieustannie ucieka w przód, który nigdy nie jest
pewien, kim jest teraz, w tej właśnie chwili, ale dobrze wie, kim się stanie,
kim będzie w przyszłości. Jego cel zawsze jest przed nim, do niego musi dążyć,
by czuł, że jego życie ma sens. Komunista jest zwolennikiem utopii, czyli czegoś, czego nigdzie nie ma, co nie
istnieje. Dlatego tworzy świat widmowy i zaludnia go widmami. Sam staje się
widmem. Ale za to doskonale pojmuje, kim już nie jest, co zostawił za sobą.
Można go określić również jako człowieka apofatycznego, czyli kogoś, kto
ustanawia samego siebie poprzez zaprzeczenie. Komunista z pewnością nie jest
Polakiem, bo dla niego nie ma już narodów, traktuje je jako dziewiętnastowieczny
przeżytek. Dlatego właśnie twierdzę, że zbrodni na Niezłomnych nie dokonano
„polskimi rękami”. Był to drugi Katyń również w tym sensie, że po raz kolejny
to homo sovieticus mordował, nie
Polak swojego brata, ale człowiek sowiecki — „wroga ludu”. A jeszcze inna
rzecz, że ów sowiecki człowiek sterowany był z Moskwy i realizował imperialne
cele naszego wschodniego sąsiada.
KK: Poruszyła pana ogromna praca wykonana przez naukowców
na Łączce. Dedykował pan swe utwory m.in. prof. Szwagrzykowi, nagradzanemu
ostatnio szeroko przez środowiska związane z prawicą. Co tak bardzo porusza w
jego pracy?
PD: Jak pan myśli, czy myśmy zasłużyli na to, by mieć
profesora Szwagrzyka, by to właśnie on, w imieniu nas wszystkich, prowadził z
zespołem specjalistów i wolontariuszy prace na Łączce? Bo mi się wydaje, że nie
bardzo zasłużyliśmy, że nie staraliśmy się — jako zbiorowość — zasłużyć. To, że
pojawił się profesor Krzysztof Szwagrzyk, jest rodzajem cudu. A zarazem — to
paradoks — ktoś taki pojawić się musiał, zbyt wielu umęczono, zbyt wielu
zabito. Cisza po tych, którzy zniknęli, była zbyt wielka, zbyt dojmująca, by
nikt jej nie usłyszał. Znaczenia postaci profesora Szwagrzyka dla naszej
historii nie jesteśmy dziś w stanie należycie ocenić, bo stoimy za blisko.
Potrzebujemy dystansu, musimy ujrzeć to wszystko, co właśnie się dzieje, z
pewnego oddalenia. On rekonstruuje naszą pamięć, on pomaga nam sobie
przypomnieć, kim byliśmy, zanim nas wytrzebiono, zanim odebrano nam naszą
prawdziwą tożsamość.
Ważne, byśmy
wiedzieli, że ludzie tacy jak profesor Szwagrzyk, nie pojawiają się znikąd. By
stać się postacią historyczną, trzeba wykazać się kilkoma istotnymi
przymiotami. Tylko wtedy otrzymuje się przywilej zaznaczenia własnego miejsca w
pochodzie pokoleń, a właśnie tak mówi o swej pracy profesor Szwagrzyk — jako o
przywileju i zaszczycie. Więc przymiot najpierwszy, bez którego nic uczynić nie
można: pokora. Krzysztof Szwagrzyk to człowiek pokorny, jak ksiądz Piotr z
drezdeńskich Dziadów Mickiewicza.
KK: To znaczy?
PD: Proszę zwrócić uwagę, że ilekroć odbiera nagrody,
ilekroć jest chwalony i fetowany, tylekroć powtarza, że jest jednym z wielu, że
ogromne powodzenie prac wykopaliskowych i identyfikacyjnych byłoby niemożliwe
bez zaangażowania i wysiłku wielu osób i instytucji. Szwagrzyk uświadamia nam
wszystkim wagę i znaczenie służby. To jest słowo zapomniane, nieprzystające do
wartości, jakim hołduje świat współczesny. Tymczasem ten wielki własną
skromnością naukowiec z Wrocławia mówi do nas całą swoją postawą: jestem sługą,
przyszedłem, aby służyć. I rzecz druga, przymiot drugi: pracowitość. Jeśli
stwierdzam, że profesor Szwagrzyk nie wziął się znikąd, to także w tym sensie,
że zanim dostąpił honoru bycia pełnomocnikiem prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc
pochówku ofiar terroru komunistycznego, wykonał fundamentalną pracę nad sobą.
Wiem, co mówię, bo robota historyka pod pewnymi względami przypomina robotę
literaturoznawcy. Zajmujemy się czymś, co interesuje i pociąga nielicznych — no
bo kto czyta te opasłe tomy, pełne nazwisk, dat, faktów i przypisów? Garstka
zapaleńców. Ale by stanąć na Łączce, by być gotowym do udźwignięcia całego
ciężaru Łączki, magister, a później doktor Krzysztof Szwagrzyk, musiał napisać
te wszystkie książki o podziemiu, o komunistycznych więzieniach, o bezpiece, o
prawnikach czasu bezprawia, a także dziesiątki artykułów, musiał przeżyć
doświadczenie, które zaowocowało spektaklem Golgota
wrocławska (bardzo wszystkim ten spektakl polecam). By tego dokonać, całe
miesiące i lata przesiedział w bibliotekach i archiwach, a potem z fiszek,
notatek, wydruków komputerowych składał swoje książki. To wtedy stawał się tym
Krzysztofem Szwagrzykiem, którego znamy. To wtedy zamordowani przemawiali do
niego po raz pierwszy, a on nie zamknął uszu na ich łatwy do zagłuszenia szept.
Głos bezbronnych, głos bezsilnych, głos wiernych do końca musiał w nim przez te
wszystkie lata potężnieć, aż stał się słyszalny także dla nas.
I uwaga
ostatnia — profesor Szwagrzyk ma rację, kiedy mówi, że nie jest sam. Każda z
osób, które wzięły udział w pracach na Łączce, które zapewniły środki na
badania, które działania te obmyśliły i zaplanowały, wszystkie te osoby
pracowały na rzecz naszej zbiorowej świadomości. Im wszystkim jesteśmy winni
wdzięczność. Nade wszystko zaś pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej,
najpiękniejszej instytucji, jaką stworzyła niedoskonała, bardzo niedoskonała
III RP.
KK: Poświęca pan cały tom pamięci Żołnierzy Wyklętych.
A ich oprawcy? O nich też należy pamiętać. Ktoś to przecież wszystko zrobił,
fizycznie. W wierszu Światło ktoś „na
koźle siedzi z batem”, ktoś „bat dzierży w grubej dłoni”. To byli prawdziwi
ludzie, ktoś Wyklętym zamykał ich „durne usta”. Niektórzy z nich wciąż żyją. Co
myśleć o takiej sytuacji?
PD: W książce oprawcy także mają swoje miejsce. Starałem
się zresztą tak skomponować całość, by można ją było uznać nie tylko za
wypowiedź okolicznościową, ale także za głos ogólniejszy, dotyczący spraw
fundamentalnych — naszej wspólnotowej pamięci, kształtu zbiorowej świadomości,
przetrąconej tożsamości.
II wojna światowa
i komunizm zmieniły nas, przeorały nasze myślenie i postrzeganie świata. Komuś
zależało na tym, byśmy byli inni, byśmy utracili łączność z własną przeszłością
i budowali od nowa, na innych fundamentach. Okrągły Stół nie przeprowadził w
tym zakresie rewolucji. Głos spod ziemi, głos z Łączki i z wielu innych
ukrytych miejsc kaźni, czyli ten nasz głos najprawdziwszy, stał się co prawda
słyszalny, nie dało się go dłużej zagłuszać, ale zmieszał się z innymi głosami,
nie zdobył pozycji dominującej. Istota projektu okrągłostołowego polegała, tak sądzę,
na dążeniu do zastąpienia jednorodnego komunikatu propagandy komunistycznej
bezładną mieszaniną głosów, kakofonią. W takim chaosie łatwiej jest rozgrywać
własne interesy i odzyskać dawną pozycję, tym razem innymi środkami. Ludzie
sowieccy w Polsce długo przygotowywali się do tej operacji, zapewniając sobie
uprzednio kontrolę nad mediami i projektując przyszłą ekonomiczną dominację
własnego środowiska. Dlatego dziś żyjemy w rzeczywistości nieostrej aksjologicznie.
Bywa, że zbrodniarze i łobuzy odgrywają rolę autorytetów i czynią to z
powodzeniem. Piszę o tym w wierszu Spójrzcie,
dziateczki, jak pierze pralka dziejów.
To, co
dzieje się na Łączce, pomaga nam odzyskać właściwą perspektywę. Odkryć na nowo,
kto był oprawcą, a kto ofiarą, jakie były początki tego „nowego wspaniałego
świata”, w którym żyjemy. Łączka zdziera maski z twarzy morderców i ich
pomocników.
KK: Przypomina pan o ziemi i gruzie – 1,5-metrowej warstwie
która przykryła ciała żołnierzy zakopane na Łączce. Czy ta ziemia i gruz to nie
jest symbol nie tylko tamtej rzeczywistości, ale i dzisiejszej rzeczywistości,
symbol grubej kreski, naszego zapomnienia o winie katów?
PD: Więcej o tym powiedziałem w krótkim eseju Łączka. Wstęp do semantyki miejsca. Nie
chciałbym się tu powtarzać. Kilka wniosków z tamtego tekstu jednak przywołam.
Struktura kwatery „Ł” na Powązkach Wojskowych przypomina, jak sądzę, strukturę
naszej zbiorowej pamięci. To, co stanowi jej fundament, jest, jak to fundament,
ukryte najgłębiej. Ale sowieccy ludzie, którzy po ucieczce we wrześniu 1939
roku wrócili do Polski razem z Armią Czerwoną i NKWD, a następnie urządzali nam
nasze życie, fundament ten zgruchotali, zniszczyli. Włożyli w tę destrukcyjną
aktywność całą swoją energię, zaangażowali wszystkie swoje siły. A jednak — to
typowe dla morderców — wciąż nie mieli pewności, że dzieło się dokonało, że
kości zabitych nie zmartwychwstaną, że nie zaczną krzyczeć. Dlatego właśnie
nawieźli na groby swoich ofiar gruz i ziemię, a następnie przykryli,
zamaskowali część z tych bezimiennych, krzyczących o sprawiedliwość mogił grobowcami
swoich dostojników. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przewidzieć w
latach 80., że znajdą się tacy, którzy spod takiej — proszę to przyznać:
doskonale pomyślanej — warstwy maskującej będą chcieli wydobyć tamte ciała.
A jednak
pamięć zbiorowa, pamięć narodu, któremu zgruchotano kości, narodu, który
komuniści przebodli, rządzi się własnymi prawami, żyje i wzrasta według sobie
tylko znanych reguł. Ona nie słucha sowieckich dyrektyw, ma je za nic, ona
wszystko przetrzyma. Nawet najgrubsza kreska nie jest zdolna przekreślić tego,
co od wieków konstytuuje wspólnotę.
Takie jest, trudne
do pojęcia i najzupełniej zrozumiałe, naturalne prawo rządzące pamięcią wspólnotową.
Nie chciało mi się w to wierzyć, dopóki nie zobaczyłem fotografii wykonanej
przez profesora Szwagrzyka, przedstawiającej odkopany w kwaterze „Ł” szkielet
jednej z ofiar. Pochowano ją w anonimowym dole, z przestrzeloną czaszką. Dół
zasypano, po latach przykryto go półtorametrową warstwą ziemi i gruzu. Zasiano
trawę, posadzono drzewo. Drzewo rosło, jego korzenie drążyły ziemię, aż natrafiły
na bezimienny szkielet. Na fotografii czaszka odkopanego szkieletu krzyczy, ma
rozwarte szczęki. Korzeń drzewa przechodzi obok tych ust, wbija się w czaszkę,
wrasta w nią. To zdjęcie, za zgodą pana profesora, umieściłem na początku tomu Łączka, tuż za mottem, wziętym z książki
Łąka Bolesława Leśmiana (jeśli ktoś
chce możliwie głęboko rozpoznać sensy moich wierszy, niech je czyta także przez
pryzmat Leśmianowskiej Łąki): „W
zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie, / Gdzie się las upodobnia łące
niespodzianie, / Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki”. Proszę zobaczyć,
Leśmian przewidział kwaterę „Ł” i dobrze opisał ów specyficzny stan
„niedoistnienia”, stan między życiem a śmiercią, w którym się dzisiaj znajdujemy!
Fotografia, o której mówię, jest emblematem Łączki i emblematem mojego tomu —
mówi wszystko. Od kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, nie dawała mi spokoju,
uwierała. Niemal natychmiast zapisałem dwa wersy: „Korzeń tkwił w czaszce. / W
czaszce korzeń tkwił”. Próbowałem coś do nich dopisywać, dodawać, jakoś
uzupełniać, ale zmiany nie przynosiły pożądanego rezultatu. Aż wreszcie
zrozumiałem, że ma to zostać tak, jak jest. Dwa zdania zakończone kropkami.
Zdania krótkie i ostre jak gwoździe. Dodałem tylko tytuł: Rodowód. Właśnie tak: rodowód.
Bo na Łączce, w owym miejscu hańbiącego pochówku, my, współcześni
mieszkańcy tej krainy, którą nazywamy Polską, rodzimy się na nowo, stamtąd, z
kwatery „Ł”, wywodzi się nasz ród.
KK: Widzi Pan nadzieję w tysiącach młodych ludzi
garnących się do kultu Żołnierzy Wyklętych? Mimo iż rząd nie tylko nie wspiera
inicjatyw zmierzających do uczczenia tych antykomunistycznych bojowników, ale i
je blokuje – jak np. muzeum w Ostrołęce?
PD: Żaden rząd, żadna siła nie
powstrzyma prawdy. Prawda, kiedy wychodzi na jaw, przemawia skuteczniej niż
najbłyskotliwiej pomyślana manipulacja. Żołnierze antykomunistycznego
podziemia, którzy najpierw byli Niezłomni, a dopiero później, za sprawą
sowieckiej propagandy, stali się „wyklęci”, zapłacili za tę Prawdę najwyższą
cenę. W następnych latach płacili za nią ich najbliżsi, a także wszyscy ci,
dzięki którym my, „późne wnuki”, mogliśmy ją odkryć i poznać. Tej Prawdzie
chciałem być posłuszny, gdy pisałem wiersze z tomu Łączka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz