Sowieci w Grodnie |
Grodno
opuścili 18 września między czternastą a piętnastą. Samochody
generała i jego sztabowców przemierzały tę samą trasę, którą
pół godziny wcześniej pokonał konwój ciężarówek wypełnionych
funkcjonariuszami policji, żandarmerii i grodzieńskimi urzędnikami.
Zgodnie z dyspozycjami, w najbliższym czasie wszyscy mieli
przekroczyć granicę polsko-litewską. Część ewakuowanych osób
znalazła nocleg w Sopoćkiniach.
Nieoceniony
Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów
słowiańskich, wydany pod
koniec XIX wieku, dostarcza kilku cennych informacji o tej
miejscowości: „Sopoćkinie, os. miejska i dobra, pow. augustowski,
gm. Wołowiczowce, par. Teolin, odl. 60 w. od Augustowa, leży od 4
w. od kanału augustowskiego, w kotlinie błotnistej, między dwoma
wyniosłościami, przy szosie z Sejn do Grodna (o 21 w.), posiada
kościół par. kat. (w os. Teolin), cerkiew mur., sąd gm. okr. III,
urz. gm., st. poczt., olejarnię, 173 dm. (drewn.), 2457 mk.
[mieszkańców]. […] Ludność trudni się wyrobem kaszy. Na
obszarze dóbr przy osadzie jest huta szklana, tartak, fryszerka i
młyn wodny”. Pół wieku później miasteczko, siedziba wiejskiej
gminy Wołoczowiczowce, musiało mieć więcej ludności i budynków.
W przewodniku Grodno i okolice
– Jeziora augustowskie – Suwalszczyzna,
wydanym w roku 1934, Sopoćkiniom poświęcono jedynie dwa zdania:
„m-ko w powiecie augustowskim z niezmiernie cennym zabytkiem
budownictwa drzewnego, a mianowicie bożnicą z XVII w. Dojazd z
Grodna autobusem”.
W
drugiej połowie września 1939 roku nikt nie myślał o oglądaniu
synagogi i cerkwi w Sopoćkiniach. Nie kursowały już autobusy z
Grodna. Być może do kościoła parafialnego w Teolinie raz czy
drugi zajrzał generał Olszyna-Wilczyński – bo właśnie tam, w
osadzie położonej na obrzeżach Sopoćkiń zatrzymał się
generalski buick. Generał i jego żona zajęli pomieszczenie w
miejscowej szkole, w której – jakby na przekór wzbierającej fali
wojennej – wciąż prowadzono lekcje. Alfreda Wilczyńska
zapamiętała serdeczność miejscowych nauczycielek: „urządziły
kuchnię dla wojska i po bardzo niskich cenach wydawały śniadania,
obiady i kolacje oficerom i żołnierzom”.
Te
kilka dni między 18 a 22 września był to dla Wilczyńskiego, jego
żony i kilku najbliższych oficerów jakiś upiorny antrakt –
przestrzeń między światem uporządkowanym i zrozumiałym a czymś
niepojętym, pozbawionym struktury i kształtu. Wobec takiej
ciemności człowiek staje bezbronny, w naturalnym odruchu odwraca
się do niej plecami. Kurczowo trzyma się tego, co mu pozostało –
żołnierskich rytuałów, rytmu odpraw, coraz rzadziej dochodzących
wiadomości z frontu. Ale meldunki przestają mieć znaczenie –
zbyt szybko się dezaktualizują. Rozkazy padają w próżnię. To,
co zwykliśmy nazywać rzeczywistością, osuwa się spod stóp.
Waldemar
Jaskulski, biograf Olszyny-Wilczyńskiego, przytacza argumenty mające
dowodzić, że o psychicznym załamaniu generała nie mogło być
mowy – miał się on stosunkowo dobrze orientować w sytuacji
polskich wojsk i zapewne jakoś uczestniczył w ustalaniu planu
dalszych działań; wiedział, na przykład, o pomyśle sformowania w
rejonie Sejn nowej dywizji z rozproszonych, naprędce ewakuowanych
oddziałów.
„Tak
się złożyło”
Z
Sopoćkin-Teolina mieli wyjechać wczesnym wieczorem 21 września.
Gdyby to uczynili, zapewne kilkanaście godzin później nie
natknęliby się na sowieckie czołgi i generał nie zostałby
zamordowany – siedziałby w swoim buicku, kierowca raz po raz
naciskałby klakson, ale tłum uciekinierów nie chciałby się
rozstąpić, Olszyna-Wilczyński otworzyłby drzwi pojazdu i przez
chwilę szedłby obok, patrząc we wschodnią stronę, skąd
wstawałoby słońce, zdjąłby czapkę i wierzchem dłoni przetarłby
czoło, lekki poranny powiew uniósłby dwa kosmyki siwiejących
włosów, generał westchnąłby i wrócił do samochodu. A potem
byłyby kolejne granice, rozpacz bezczynności gdzieś w zachodniej
Europie, na sam koniec anonimowa praca w którejś z brytyjskich
fabryk, głodowa emerytura i coraz bardziej męczące spotkania
kombatantów.
Nie
wyjechali. O osiemnastej, zgodnie z umową, Alfreda Wilczyńska
wsiadła do auta i przez pół godziny czekała na męża. Musiało
się jej dłużyć to czekanie, ale w ostatnich dniach przeszła
przyśpieszony kurs milczenia i cierpliwości. Kiedy generał
podszedł do buicka i rzucił krótkie „dziś tu jeszcze nocujemy”,
opadł ją lęk. „Zdrętwiałam, ale bez słowa wysiadłam i
poszłam do pokoju. To był nie tylko mój mąż, to był przede
wszystkim oficer, generał, dla [którego] życie osobiste nie
istniało. I sądzę, że gdybym wtedy powiedziała choć jedno
słowo, byłby mnie znienawidził, co byłoby dla mnie tysiąc razy
gorsze od śmierci. Byłam zupełnie zrezygnowana. Widziałam, że
sprawa jest już przesądzona. Na temat przejścia na Litwę nie
mówiliśmy już zupełnie. Ja siedziałam bez ruchu i bez słowa.
Mąż zamknął się w drugim pokoju i tylko od czasu do czasu
wychodził do oficerów lub przyjmował meldunki. Późnym wieczorem
przyszedł się położyć i powiedział mi, że jutro rano jedziemy
dalej, lecz powiedział to z taką goryczą, że serce we mnie
zamarło. Rozumiałam jego ból i walkę wewnętrzną, lecz
wiedziałam także, że sprawa jest przegrana; chciałam go ocalić,
powiedziałam, że gdy wpadnie w ręce wroga – zamordują go na
pewno”.
Spali
w ubraniach, by rano móc bez zwłoki ruszyć w dalszą drogę.
Nikt
z uczestników tamtych wydarzeń ani historyków badających
okoliczności śmierci Olszyny-Wilczyńskiego nie potrafił wyjaśnić,
jak to się stało, że generał nie został obudzony, kiedy pod
Sopoćkinie podeszły nieprzyjacielskie wojska. Przez całą noc
przez miasteczko przejeżdżały ciężarówki i samochody osobowe,
jednostki konne i zmotoryzowane. Śpiących w teolińskiej szkole
powszechnej nie wyrwała ze snu kanonada moździeży i ckm-ów, które
zagrały na widok Sowietów. Czy miejsce to było na tyle oddalone od
linii ognia, że nie dochodziły tam odgłosy walki? Nie potrafię
tego ocenić. W każdym razie tuż po piątej zaczęła się
ewakuacja resztek polskich oddziałów. Przed kwaterą generała –
to również całkowicie niezrozumiałe – nie stał żaden
wartownik. Dopiero około szóstej trzydzieści do drzwi Wilczyńskich
zastukał adiutant. Generałowa wspominała: „w pięć minut, może
nawet mniej, [...] wsiadaliśmy do samochodu. Wychodząc […]
zdziwiłam się, że nie ma już ani jednego samochodu […].
Oglądając się niespokojnie dookoła zapytałam męża, czy znów
jedziedziemy tylko sami, na co mąż odpowiedział mi krótko, że
»tak się złożyło«”.
Bezpośredni
uczestnicy wydarzeń nagłych i niespodziewanych mają skłonność
do postrzegania wszystkiego jako „dzieła przypadku”. Kiedy
Olszyna-Wilczyński mówi: „tak się złożyło”, pokrywa tymi
słowami własne zaskoczenie i rozczarowanie, zarazem zaś
interpretuje obrót wydarzeń jako wynik pewnego splotu okoliczności,
splotu w mniejszym lub większym stopniu przypadkowego. Stwierdzenie
„tak się złożyło” dałoby się jednak odczytać inaczej –
jako odpowiednik fatalistycznego „widać tak musiało być”, „to
było nieuniknione”.
My,
którzy odtwarzamy i interpretujemy rzeczy dokonane, bliżsi jesteśmy
tej drugiej myśli – skoro się wypełniło, odmienne rozwiązanie
nie wchodziło w grę, było nie do pomyślenia. Coś lub ktoś –
imaginujemy sobie – wszystko to ukartował, rozpisał na role i
wyreżyserował. Byt ów, niejako naturalnie, postrzegamy jako byt
ironiczny.
Wielki
Inscenizator pociąga za sznurki i śmieje się w kułak. Jego
chichot wywraca drzewa, niszczy domy, a ludzi przemienia w bezwładne
kukły zalegające pobocza przelotowych szos.
W
rękach bolszewików
Niezależnie
od tego, jak działa nasza wyobraźnia, niezależnie od tego, jaką
interpretacyjną siatkę narzucamy na zaistniałe w czasie i
przestrzeni fakty, mają one również konkretnych ludzkich
reżyserów. Zanim jezcze polityka zdąży przemienić się w
historię, decyzje o dalekosiężnych skutkach podejmują żywi
ludzie. U źródeł owych decyzji stoją konkretne motywacje i plany.
Finał
życia generała brygady Józefa Konstantego Olszyny-Wilczyńskiego
pragnąłbym ujrzeć właśnie tak – jako sekwencję wydarzeń
zainscenizowaną i odegraną z zachowaniem żelaznych zasad
polityczno-historycznej logiki, jako przewidziane następstwo tej a
nie innej przyczyny, jako rezultat działania intencjonalnego,
nakierowanego na osiągnięcie ściśle określonego celu.
22
września 1939 roku o szóstej trzydzieści sprzed szkoły
powszechnej w Sopoćkiniach-Teolinie rusza samochód wiozący
wysokich rangą polskich oficerów. Wjeżdża w mleczne światło
poranka, w pustkę ewakuowanego nadgranicznego miasteczka. Koła
grzęzną w błocie rozmokłej drogi. Prawdopodobnie nad powierzchnią
ziemi unoszą się strzępy mgły – wniosek taki wyciągam z
następującego fragmentu relacji Alfredy Wilczyńskiej: „Jechaliśmy
może pięć minut, gdy zamajaczyły przed nami czołgi sowieckie”
(czasownik zamajaczyć” znaczy „ukazać się, zarysować się
mgliście, niewyraźnie”). Pasażerowie długiego, mało zwrotnego
buicka dostrzegają Rosjan zbyt późno, nie ma już jak zawrócić,
ucieczka jest niemożliwa: „Zanim szofer zdążył przełożyć
biegi obskoczyli nas żołnierze sowieccy z granatmi ręcznymi i
karabinami gotowymi do strzału z okrzykiem »stój, wylezaj, a to
ubjem na miestie«. Opierać się, czy wyjść – rezultat ten sam,
bo wszystko stało się tak błyskawicznie, że obrona z samochodu
była zupełnie niemożliwa. Pierwszy wysiadł kapitan, za nim ja, a
w końcu mąż, szofer i pomocnik. Zostaliśmy otoczeni od razu.
Przed każdym z nas stał jeden bandyta z granatem przy twarzy, a
drugi z wycelowanym karabinem, zaś dwaj komisarze poczęli nas
rewidować, przede wszystkim mnie, potem kapitana [adiutanta] i męża.
Zabrali nam wszystko: ubranie, pieniądze, wszelkie drobiazgi, a
nawet zepsutą zapalniczkę kapitana”.
Wilczyńska
zdążyła jeszcze pożegnać się z mężem, po czym została
odprowadzona do pobliskiej stodoły. Kilka minut później, w ciszy,
jaka zapadła po karabinowej salwie, otwarły się drzwi i do rąk
generałowej trafiła walizka męża obwiązana jego generalskim
akselbantem. Kobieta chciała wydostać się z zamknięcia, ale
została powstrzymana przez inne osoby uwięzione w budynku. Wkrótce
na zewnątrz rozgorzała walka, w pobliżu padały pociski – to
jakiś zabłąkany oddział polski ostrzeliwał pozycje wroga.
Kiedy
Wilczyńskiej udało się wreszcie opuścić stodołę, po sowieckich
czołgach nie było śladu: „Wybiegłam […] mimo protestów i
gróźb, i już z daleka zobaczyłam dwie ciemne plamy na polu pod
krzakami. Biegłam szybko przez mokradła, a za mną wybiegł jeden z
mężczyzn ze stodoły. Wiedziałam już, że tam leży mój mąż i
jego adiutant, lecz miałam […] nadzieję, że może jeszcze żyją,
może są tylko ranni. Niestety, widok, który ukazał się moim
oczom, była tak okropny, że nie miałam sił iść dalej. W oczach
mi wszystko tańczyło. W tym momencie mężczyzna, który szedł za
mną, chciał mnie zawrócić, a pozostali wołali z daleka, żeby
nie zbliżać się do leżących, bo bolszewicy mogą nas za to
rozstrzelać. To mi dało siły i energię do opanowania nerwów.
Nie, nie, krzyknęłam – ja go muszę zobaczyć, muszę podejść
blisko, bo go tak nie zostawię tutaj! Wyrwawszy się z rąk
trzymającego mnie pobiegłam naprzód, lecz siły znowu mnie
opuściły. Nie mogłam znieść tego widoku”.
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz