Pisanie
o historii to czynność beznadziejna. Kiedy kronikarz siada nad
pustą kartą, wierzy, że zdoła ogarnąć wszystko, co
najważniejsze, że odszuka i wskaże linie główne i poboczne, że
z jego opisu wyłoni się jasny obraz minionego czasu. Ale całość
jest złudzeniem, a każda synteza rodzajem intelektualnego
preparatu, tak przystającego do rzeczywistości, jak pojedyncza
czarno-biała fotografia przystaje do realnej plątaniny miejskich
ulic, różnorodności budowli i setek tysięcy ludzkich twarzy,
losów, opowieści.
Niczego
nie da się dotknąć.
Życie
przecieka między palcami śmiertelnej ręki trzymającej pióro.
Narracja
ma własne prawa. Trzeba czuwać nad jej porządkiem i kompozycją –
w przeciwnym wypadku zatraci swoje znaczenia, przemieni się w
niezborną gadaninę, powróci do pierwotnego chaosu życia, do jego
anonimowości i znikomości. Bo tego, co pozbawione jest konstrukcji,
umysł nie ogarnia. Pamięć prześlizguje się po bezładzie i nie
natrafiwszy na punkty orientacyjne, dąży dalej.
Kiedy
przystępowałem do pisania Afazji polskiej,
wydawało mi się, że wystarczy kilkadziesiąt krótkich esejów, by
ukazać zagładę dawnego świata, by, choćby szkicowo,
zrekonstruować odchodzenie ludzi i przedmiotów. Wiem – bez
takiego naiwnego przekonania żadne pisanie nie byłoby możliwe.
Podczas kilkunastomiesięcznej pracy historia naszej części Europy
objawiła mi się jednak jako doskonała plątanina wątków,
obrazów i opowieści. Każdy głos, każda twarz, każde istnienie
domaga się tu utrwalenia. Każdy szept, jęk i krzyk mówią:
zapisz, przechowaj. A ja nie mogę ocalić wszystkiego, wszystkiego
przechować.
Kładę
w tym miejscu kilka scen, które nie zmieściły się w opowieści.
Zamierzałem je do czegoś dokleić, ale nie dokleiłem – bo inne
sceny lepiej przystawały do całości, bo narracja ponaglała,
domagała się dalszego ciągu, nie chciała stać w miejscu. Niech
zaświadczają o ogromnej, niepojętej mnogości fenomenów
czekających na innych opowiadaczy, domagających się ujawnienia, a
pominiętych milczeniem.
Polska
Międzynarodówka
Lwów,
październik 1939. W kinie „Apollo” odbywa się uroczysta
akademia wdzięczności dla Armii Czerwonej, która właśnie
„uwolniła Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś spod jarzma
pańskiej Polski”. Nastrój ludowego wiecu – źle skomponowane,
pompatyczne oracje, poezja propagandowa, gremialne śpiewy. Na sali
sowieccy żołnierze i miejscowa ludność. Kiedy uroczystość
dobiega końca, zgromadzeni wstają z krzeseł, by wspólnie wykonać
Międzynarodówkę –
ma to być demonstracja jedności i zgody między „oswobodzicielami”
a „oswobodzonymi”. Polska młodzież podejmuje pieśń. Sowieci
śpiewają o ostatnim boju i krwawym trudzie, o bratnim związku, co
ogarnie ludzki ród; Polacy podstawiają pod melodię własne słowa
(tekst podaję za relacją Adama Jaza We Lwowie za
Sowietów):
W
kajdanach dzisiaj nasze ręce,
dziś
bat nad nami wznosi wróg,
lecz
wkrótce kres już naszej męce,
przed
nami przyszłość, z nami Bóg
Niech
w górę biały orzeł wzlata,
przed
jego ciosem niech wróg drży,
położym
kres tyranii kata,
bo
Wielkiej Polski moc to my.
Wolna
Polska powstanie,
mocy
spełni się cud
zginiesz
krwawy tyranie,
zwycięży
polski lud.
Dla
Polski damy nasze życie,
oddamy
mienie swe i krew,
to
Polska woła, czy słyszycie?
Niech
wszystkie serca słyszą zew!
Wytrwajcie
w wierze i nadziei,
zanieście
je do bratnich mas,
a na
śmierć idźcie po kolei,
gdy
przyjdzie zmartwychwstania czas.
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz