piątek, 18 grudnia 2015

Bezradność śmiertelnej ręki (1)



Pisanie o historii to czynność beznadziejna. Kiedy kronikarz siada nad pustą kartą, wierzy, że zdoła ogarnąć wszystko, co najważniejsze, że odszuka i wskaże linie główne i poboczne, że z jego opisu wyłoni się jasny obraz minionego czasu. Ale całość jest złudzeniem, a każda synteza rodzajem intelektualnego preparatu, tak przystającego do rzeczywistości, jak pojedyncza czarno-biała fotografia przystaje do realnej plątaniny miejskich ulic, różnorodności budowli i setek tysięcy ludzkich twarzy, losów, opowieści.
Niczego nie da się dotknąć.
Życie przecieka między palcami śmiertelnej ręki trzymającej pióro.
Narracja ma własne prawa. Trzeba czuwać nad jej porządkiem i kompozycją – w przeciwnym wypadku zatraci swoje znaczenia, przemieni się w niezborną gadaninę, powróci do pierwotnego chaosu życia, do jego anonimowości i znikomości. Bo tego, co pozbawione jest konstrukcji, umysł nie ogarnia. Pamięć prześlizguje się po bezładzie i nie natrafiwszy na punkty orientacyjne, dąży dalej.
Kiedy przystępowałem do pisania Afazji polskiej, wydawało mi się, że wystarczy kilkadziesiąt krótkich esejów, by ukazać zagładę dawnego świata, by, choćby szkicowo, zrekonstruować odchodzenie ludzi i przedmiotów. Wiem – bez takiego naiwnego przekonania żadne pisanie nie byłoby możliwe. Podczas kilkunastomiesięcznej pracy historia naszej części Europy objawiła mi się jednak jako doskonała plątanina wątków, obrazów i opowieści. Każdy głos, każda twarz, każde istnienie domaga się tu utrwalenia. Każdy szept, jęk i krzyk mówią: zapisz, przechowaj. A ja nie mogę ocalić wszystkiego, wszystkiego przechować.
Kładę w tym miejscu kilka scen, które nie zmieściły się w opowieści. Zamierzałem je do czegoś dokleić, ale nie dokleiłem – bo inne sceny lepiej przystawały do całości, bo narracja ponaglała, domagała się dalszego ciągu, nie chciała stać w miejscu. Niech zaświadczają o ogromnej, niepojętej mnogości fenomenów czekających na innych opowiadaczy, domagających się ujawnienia, a pominiętych milczeniem.

Polska Międzynarodówka

Lwów, październik 1939. W kinie „Apollo” odbywa się uroczysta akademia wdzięczności dla Armii Czerwonej, która właśnie „uwolniła Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś spod jarzma pańskiej Polski”. Nastrój ludowego wiecu – źle skomponowane, pompatyczne oracje, poezja propagandowa, gremialne śpiewy. Na sali sowieccy żołnierze i miejscowa ludność. Kiedy uroczystość dobiega końca, zgromadzeni wstają z krzeseł, by wspólnie wykonać Międzynarodówkę – ma to być demonstracja jedności i zgody między „oswobodzicielami” a „oswobodzonymi”. Polska młodzież podejmuje pieśń. Sowieci śpiewają o ostatnim boju i krwawym trudzie, o bratnim związku, co ogarnie ludzki ród; Polacy podstawiają pod melodię własne słowa (tekst podaję za relacją Adama Jaza We Lwowie za Sowietów):

W kajdanach dzisiaj nasze ręce,
dziś bat nad nami wznosi wróg,
lecz wkrótce kres już naszej męce,
przed nami przyszłość, z nami Bóg

Niech w górę biały orzeł wzlata,
przed jego ciosem niech wróg drży,
położym kres tyranii kata,
bo Wielkiej Polski moc to my.

Wolna Polska powstanie,
mocy spełni się cud
zginiesz krwawy tyranie,
zwycięży polski lud.

Dla Polski damy nasze życie,
oddamy mienie swe i krew,
to Polska woła, czy słyszycie?
Niech wszystkie serca słyszą zew!

Wytrwajcie w wierze i nadziei,
zanieście je do bratnich mas,
a na śmierć idźcie po kolei,
gdy przyjdzie zmartwychwstania czas.

Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz