Czarne
wozy z sosnowymi skrzynkami odjeżdżają z placu Piłsudskiego.
Odmaszerowują żołnierze i poczty sztandarowe. Jakiś głos
wzmocniony przez elektroniczną aparaturę podaje informację, że
rodziny Niezłomnych mogą kierować się do autokarów oczekujących
w pobliżu. Pozostali muszą radzić sobie sami. Ruszam w stronę
Krakowskiego Przedmieścia, mijam pomnik Piłsudskiego, pod którym
grupka obcokrajowców słucha objaśnień przewodnika. Marszałek,
któremu III RP wyznaczyła rolę ciecia na parkingu obok Hotelu
Europejskiego, patrzy przed siebie obojętnie – jakby nie
spodziewał się po nas niczego ponad to, co właśnie wydarzyło się
na placu noszącym jego imię. W prawej ręce trzyma buławę. Lewa
dłoń spoczywa na głowicy szabli. Milczy. Mundur na nim szary.
Czy
pół godziny wystarczy, by dotrzeć na powązkowski Cmentarz
Wojskowy? Wątpię. Tym bardziej że nie mam pojęcia, czym i skąd
jechać. U zbiegu Taraszewicza-Tokarzewskiego i Krakowskiego
Przedmieścia proszę o radę przypadkowych przechodniów. Nie
wiedzą, kręcą głowami. Zawracam. Przecinam plac Piłsudskiego i
dochodzę do Królewskiej. Na przystanku człowiek z flagą –
warszawiak, orientuje się, jestem więc uratowany. Wsiadamy do
autobusu, rozmawiając. Emocjonalnej wymianie zdań między nami
przysłuchują się starsze panie, radzą wysiąść przy placu
Wilsona. Która to? Jedenasta czterdzieści? Dwadzieścia minut do
pogrzebu na Łączce, a tu pół miasta do przejechania i jeszcze
przesiadka. Przez plac Wilsona biegniemy. Następny autobus za kilka
minut, będziemy po czasie. „Niech się pan nie martwi – mówi
człowiek z flagą – zdążymy, wszystko rozpocznie się z
opóźnieniem”. Ma rację, gdy wchodzimy na Powązki, właśnie
zajeżdżają autokary z rodzinami. Wiele osób starszych,
prowadzonych pod ramię, idących wolno, noga za nogą. Drewniane
laski, sztandary, biało-czerwone szarfy. Jacyś ludzie niosą
zrolowany transparent. Obok nas dwaj siwowłosi mężczyźni w
galowych mundurach, pod pachą jednego z nich sztandar WiN. Orzeł i
czarna tasiemka na szczycie drzewca. Z cichym szelestem przejeżdżają
meleksy wiozące tych, którzy sami nigdzie już nie wychodzą. Dziś
chcieli być na Łączce.
Na
granicy kwatery „Ł”, podobnie jak dwie godziny wcześniej pod
papieskim krzyżem – barierki. Aby dostać się dalej, należy
okazać zaproszenie. Dla wszystkich, którzy przyszli tu nieproszeni,
po drugiej stronie naprędce wzniesionej budowli, nazwanej
„Panteonem-mauzoleum Niezłomnych Wyklętych”, ustawiono sporych
rozmiarów telebim. To może dobrze – wszyscy nie zmieścilibyśmy
się przecież w wąskiej przestrzeni pod murem, tam, gdzie na
zbezczeszczonych szczątkach ludzkich w latach osiemdziesiątych
postawiono nowe groby. A ponieważ, jak się zdaje, w żadnej z
naszych telewizji nie jest przeprowadzana bezpośrednia transmisja
ciągła dzisiejszych uroczystości – jedynie ci, którzy są na
Łączce, którzy tłoczą się u stóp telebimu i między
okolicznymi grobami, mają szansę zobaczyć i usłyszeć to, co
zobaczyć i usłyszeć powinna cała Polska.
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz