 |
fot. Hana Hamplová |
Droga
Kwiecieńko,
we wtorek
U Tygra było nazbyt, stanowczo nazbyt wesoło. Złota Praga nareszcie przyniosła
kalendarz, na którym jest Plac Wacława, jakby go namalował secesyjny malarz,
przed hotelem Europa jest kareta i na niej cała ta Złota Praga w kostiumach z
epoki, jest tam o kulach również autor plakatu, jest tam także Mládek w meloniku,
ja zaś,
że byłem w szpitalu na oddziale połamanych serc, jestem całkiem na dole z
uniesionym kapeluszem i szalem, [przeniesiony] z fotografii z zeszłorocznego
kalendarza, a tam pod napisem HOTEL EUROPA ciągnie się na dole złoty napis…
«Złota Praga wychodzi z Europy»… praska ironia, podczas gdy Václav Havel uzyskuje wejście do Europy, Złota Praga
z niej wychodzi... i ostatecznie napisałem pod swoją fotografią... «i
powraca raz jeszcze do Gogola i Jesienina, i Chagalla»… i tak
jestem wszystkim pognębiony, że Gogol i Jesienin są moim ocaleniem, opuszczam
Europę i odnajduję w Jesieninie to coś podstawowego, poetyckiego, lirycznie
poetycznego i tragicznego, że sztuka naprawdę jest starą świnią, która pożera
swoje młode… tak to ma być, osobiste doświadczenie, przeżycie i w pewnym sensie
także odwaga poświęcenia samego siebie tak jak mój Jesienin. Jestem na dnie
swoich sił, piję więcej niż powinienem, doświadczam sytuacji delirycznych i
boję się ludzi…
U Tygra
było wesoło, nazbyt wesoło, rozdawałem przyjaciołom Podziemne rzeczki,
które mi zostały, a przede wszystkim kalendarze o tym, jak Złota Praga opuszcza
Europę… i wszyscy się darli, i wszyscy palili cygara, aż mi było niedobrze, i
właściwie w ten sposób Wielki Czwartek przesunąłem na wtorek, i przyszedł do
mnie przyjaciel z «Tvorby», Pavelka, i rozdawał ostatni numer z Wieżami
rażonymi piorunem… także i ja rozdawałem siebie samego, nie żebym sam
siebie łamał, bo obnażyłem się raczej w tym eseju, stanowczo za bardzo, w
zasadzie jest to mój testament… i stół pełen mych przyjaciół, moich uczniów,
gardłował i krzyczał, i każdy palił cygaro, no więc siadłem przy ubikacji i
stamtąd miałem widok na kuchnię i na toaletę, młode kobiety przechodziły
zawstydzone i skrępowane, a przez drzwi otwarte na korytarz dostawało się tu
świeże powietrze…
A w
Wielką Środę pojechałem do Kerska, karmiłem moje dzieci, łamałem i rozdawałem
grillowanego kurczaka, potem nalałem mleko i łamałem dwie bułki, a kiedy
klęczałem, ze stołu głaskał mnie łapką ten mój kociak z białymi skarpeteczkami i białą koszulką, a gdy
uniosłem głowę dawał mi buziaczki… nazywa się Szczęściątko i jest moim
szczęściem, inny kot mi całusa nie da… Później znowu pojechałem do Pragi i U
Tygra środa naprawdę była szkaradna, był tu Amerykanin, który się opił i wciąż
się przechwalał, był to Czech, ale czuł się Amerykaninem, i nikogo nie dopuścił
do słowa, i sam się sobą zachwycał, i starzy sztamgaści byli zdumieni tą
amerykańsko-czeską chełpliwością i bezczelnością, i bez ustanku krzyczał, że
ściska Reagana, bo pokonał Moskwę i uczynił go wolnym, że w końcu może wrócić
do Domu… krzyczał jestem w Domu! a ja wstydziłem się za niego, niczego tak
absurdalnego jeszcze nie widziałem ani nie słyszałem, prosiłem głównego
kelnera, aby skoczył za róg na ulicę Bartolomějską i podpisawszy się moim nazwiskiem
wypożyczył służbowy pistolet z ostrymi nabojami, że go za chwilę oddam… ale nie
pomogło to, bo ten Czecho-Amerykanin był u siebie i dalej wykrzykiwał, jak to
Amerykanie pokonali Moskwę, że jest u siebie… wreszcie mu powiedziałem, że
tylko jednej rzeczy sobie życzę, żeby go na Karlínie, gdzie teraz mieszka,
zabili… ale i to było mało na jego chamstwo… no więc powiedziałem mu… że
kiedykolwiek wejdzie do Tygra, ja wyjdę, że nie potrafi się zachować, że
zamordował swoim pieprzeniem nasz stół, nasze towarzystwo, że jest aspołeczny…
no to się podniósł… miał skórzaną amerykańską kurtkę upstrzoną gwiazdami i
amerykańskimi orłami… odszedł jak Judasz, zataczał się… i zrobiło się cicho, i
stół sztamgastów odetchnął z ulgą… tłukło mi się serce i był piękny początek
czasu wielkanocnego…
Jakże
cicho wrócił z emigracji Jarda Hutka, powrócił na ulicę Neklana, nieśmiało
zaszedł do gospody, a tam przy stole siedzieli sąsiedzi i grali w karty całkiem
tak, jak w nie grali przed laty, gdy Jarda wyjeżdżał do Holandii… Jarda ich
pozdrowił a karciarze odpowiedzieli mu «Ahoj, Jardo»… I dalej grali w karty…
Jakże
cicho po dwudziestu latach emigracji wrócił na plac Dimitrova pewien mieszkaniec Holešovic... wszedł
do fryzjera, cicho się przywitał, a stary fryzjer powiada... «Będzie jak
zawsze, prawda... kanadyjski trawnik, nie?»... i porozumiewawczo zamrugał
oczami i szczęknął nożyczkami...
W Wielki
Czwartek, w dzień moich urodzin, powoli wszedłem na Bulovkę, a pani ordynator
skontrolowała mi serce i ciśnienie, no i… wszystko było OK, rozdałem doktorom Podziemne
rzeczki… a potem z racji tych moich urodzin zjadłem obiad na Ládví, następnie zjechałem na plac Štrosmajera, kupiłem „Tvorbę” i pojechałem do
domu, zdjąłem ubranie i położyłem się, koło piątej wstałem i wsiadłem w
autobus, potem przesiadłem się na tramwaj i pojechałem na dół, do Kocoura,
usiadłem przy drzwiach, może będę miał
szczęście i przyjdzie Kosík albo Pecka? […]
z języka
czeskiego przełożył Przemysław Dakowicz
Cały tekst w aktualnym numerze dwumiesięcznika literackiego „Topos”, poświęconym Bohumilowi Hrabalowi (2025, nr 1–2) - do nabycia w EMPiKach i TUTAJ.