![]() |
Ewa i Krzysztof Kuczkowscy, 1 czerwca 2025 roku |
[laudacja wygłoszona podczas jubileuszu siedemdziesięciolecia urodzin i czterdziestopięciolecia debiutu literackiego Krzysztofa Kuczkowskiego, Teatr Mostownia, Gdańsk, 1 czerwca 2025 roku]
Jak Państwo wiedzą, mamy dziś bardzo szczególny dzień. Przyjechaliśmy tu z różnych stron Polski – z bliska i z daleka. Z Gdańska, Sopotu i Gdyni, z Bydgoszczy, Warszawy i Łodzi, Koronowa, Krakowa, Lublina i Nowego Sącza, a nawet z Australii. Wszyscy z jednego powodu. Złączeni jedną myślą. Obchodzimy dziś… Dzień Dziecka. Międzynarodowy Dzień Dziecka.
To jednak, oczywiście, nie jedyny i nawet nie główny powód, dla którego opuściliśmy nasze wioski i miasta, wstaliśmy od stołów i biurek, odłożyliśmy książki i smartfony, wyłączyliśmy świecące na niebiesko ekrany, wsiedliśmy w tramwaje, autobusy, pociągi lub samochody.
Chcieliśmy być tu wszyscy razem. Bo nadeszła wreszcie ta jedyna chwila, ten istotny dzień, czas węzłowy i decydujący – dzień wyborów.
Mamy dziś dzień dziecka i dzień wyborów. Dzień Krzysztofa Kuczkowskiego. Bo właśnie przy imieniu Krzysztof i nazwisku Kuczkowski postawiliśmy wszyscy największy krzyżyk i każdą z przecinających się linii kilka razy pogrubiliśmy przyniesionym z domu długopisem, by nikt ich nie wytarł jakąś magiczną gumką do ścierania krzyżyków.
A zatem ponieważ jest Dzień Dziecka, pozwolą Państwo, że opowiem im przed snem bajeczkę – o pewnym chłopcu z Gniezna, któremu, proszę rzucić okiem, zdążyła wyrosnąć biała broda i któremu, nie da się tego ukryć, trochę przerzedziły się włosy na głowie. Bo dużo, dużo myślał. I ponieważ jest dzień wyborów, spróbuję też trochę opowiedzieć o jego życiowych decyzjach – o wyborach, które sprawiły, że on siedzi tu z nami, że my siedzimy tu z nim i że wszyscy, chłopcy i dziewczęta z różnych miast i wiosek, absolwenci żłobków i przedszkoli, szkół podstawowych i średnich, studiów wyższych i najwyższych, jesteśmy tu razem i chcemy być razem, chcemy, aby to trwało, bo czujemy – wybacz, drogi Krzysztofie, posłużę się frazą z Nowego Testamentu – że to dobrze, iż tu jesteśmy.
Ale do rzeczy, do bajki. Za górami, za lasami stało sobie drzewo, na tym drzewie było gniazdo, a w gnieździe biały orzeł. Wszyscy znamy tę opowieść. Nie Rus, nie Czech, lecz Lech wybrał tamto miejsce na dom dla swego plemienia, na serce swojego państwa. Kilka wieków później gdzieś w okolicach tamtego drzewa i tamtego gniazda na świat przyszedł chłopiec. To i owo o nim wiemy, z jego własnych wierszy:
Narcissus poeticus
Na ganku chłopiec w sandałach z niedbale
opuszczonymi kolanówkami, przy ścieżce wbitej
aż po szopę w piaszczyste ciało ogrodu zielone
włócznie narcyzów, dziadek Franek cierpliwie
wykrawa robaki ze spadów klapsów i koszteli,
wokół studni bukszpan wiecznie zielony, dalej
klatki po królikach, mieszkają w nich sterty
butów, wołają jeść, ale jeszcze można w nich
spryskiwać drzewa albo bielić wapnem pnie śliw i
jabłoni, z tego miejsca nie widać szosy z rzeźnikiem
herbu „Końska Mucha”, ani altany po przeciwległej
stronie ogrodu, nie słychać też hałaśliwego
Murzyna, psa sąsiadów, bańka ciszy
przepływa pomiędzy wysokopiennymi krzakami
agrestu i rozłożystymi koszami porzeczek białych
i czerwonych, omija rozpięte na żerdziach
pomidory i odbija się od pomarańczowych dyni,
teraz są jeszcze wielkości dziecięcej piąstki,
jesienią, kiedy zaczną być podobne do piłek
lekarskich i jak one ciężkie, opuszczą grządki
jako ostatnie, wtedy też w różnych częściach
ogrodu zapłoną małe ogniska ubrane w siwe kołpaki
dymu, będą żółknąć zdjęcia, pękać pnie drzew,
zapadną się szopa i altana, cynkowane wiadro
utopi się w studni, zardzewiały sierp spadnie
z gwoździa, zakryją go namioty łopianów
i rabarbaru, będą umierać ogrodnicy – dziadek,
ojciec, a ich synowie…
No właśnie – ich synowie dorosną i pójdą w świat. Krzysztof zacznie studiować polonistykę na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza. Chłopiec z Gniezna stanie się młodzieńcem z Poznania. Ale od początku będzie tęsknił do utraconego ogrodu, do miejsca, w którym Lech ujrzał białego orła. Czy dlatego założoną z przyjaciółmi Niezależną Grupę Poetycką nazwie – Drzewo?
Wtedy, w drugiej połowie lat 70. u jego boku będzie już stać Ewa Cecylia Laskowska, zwana przezeń Ptakiem, bo raz po raz rosną jej skrzydła, poetka i tłumaczka, potem także redaktorka w poważnym wydawnictwie edukacyjnym i doradca psychologiczny, która zostanie żoną tamtego chłopca i młodzieńca. W roku 1981 oboje przeprowadzą się do rodzinnego miasta Ewy i w ten sposób chłopiec z Gniezna i młodzieniec z Poznania stanie się mężczyzną z Sopotu. Tuż przed przeprowadzką, w roku 1980, w warszawskiej serii „Pokolenie, Które Wstępuje” ukaże się pierwsza książeczka z jego wierszami. Jej tytuł – Prognoza pogody. Wtedy poezja Krzysztofa Kuczkowskiego będzie „jeszcze wielkości dziecięcej piąstki”, jak późną wiosną dynie z ogrodu dziadka Franka.
Oto kilka linijek z debiutanckiego tomiku, z wiersza dzisiaj (III), dedykowanego Krzysztofowi Szymoniakowi:
[…] spoglądam z niepokojem na
termometr to on jest przyczyną poruszenia się ziemi
a gdyby napić się rtęci zrobi się wokół jasno
od synkop i srebrzyście i gdyby wybić szybę dzielącą
mnie od najlepszego wiersza na świecie może wówczas bym
uwierzył że koniec świata co według krzysztofa sz.
miał nastąpić dziewiątego lutego rzeczywiście
stał się
Końca świata nie było, a Krzysztof Kuczkowski, Bogu dzięki, nie wypił rtęci z termometru. Od chwili ukazania się tamtej książki mija właśnie 45 lat. Przed 45 laty nasz dzisiejszy podwójny Jubilat po raz pierwszy ukazał się publiczności jako poważny poeta. Choć stał się dorosłym również w obrębie literatury, w cytowanym wierszu wykonywał gest dziecięcy czy chłopięcy, znany nam z tylu baśni i opowieści magicznych – przez mechaniczną przeszkodę chciał się przedostać na drugą stronę rzeczywistości, jakby był Alicją po tej stronie lustra lub którymś z czworga dzieci z książki Clive’a Staplesa Lewisa Lew czarownica i stara szafa, które przez szafę wypełnioną futrami przechodzą do kraju zwanego Narnią. W tajemniczej krainie na dwudziestopięcioletniego ambitnego debiutanta czeka „najlepszy wiersz na świecie”. Zapamiętajmy to: już wówczas poeta chce stłuc szybę, która dzieli świat na dwie części. Po latach opowie o tamtym sobie, jakby przedstawiał innego człowieka – w trzeciej osobie. Napisze tak: „Prawdopodobnie był to pierwszy świadomy impuls metafizyczny i w jego myśleniu o poezji, i w jego wierszopisaniu”.
W najbliższych latach ukazują się kolejne książki poetyckie: Pornografia, Ciało, cień, Trawa na dachu, Widok z dachu, Stado (wspólnie z Krzysztofem Szymoniakiem), Anioł i góra, Niebo w grudniu. Najważniejsze z nich zostaną zebrane w tomie Wieża widokowa, podsumowującym pierwszy, formacyjny etap tej twórczości – ale to już rok 1998. Tymczasem pięć lat wcześniej wydarza się coś, co na wszystkich nas wpłynęło, wszystkich nas kształtowało, co wszystkim nam, wcześniej czy później, zmieniło życie… Krzysztof Kuczkowski dokonuje jednego ze swoich najważniejszych wyborów – zakłada pismo literackie.
Zapytany w jednej z dwóch wspaniałych rozmów, jakie przeprowadził z nim Wojciech Kass, od kiedy myśl o założeniu takiego pisma chodziła mu po głowie, odpowie następująco:
Nie uwierzysz – od dziecka! Już wtedy, będąc uczniem piątej, szóstej klasy szkoły podstawowej, prowadziłem swoje zeszyty literackie i muzyczne. […] Za otwartym na oścież oknem miałem koronę potężnego akacjowca, którego kwiatostan przejmująco pachniał, grały świerszcze. A ja późną nocą zasypiałem z głową wspartą o moje zeszyty i śniło mi się, że chcę zostać krytykiem.
W roku 1993 dziecięce sny wchodzą w fazę realizacji. Krzysztof Kuczkowski wymyśla „Topos”. Będzie odtąd stróżem miejsca wspólnego. Od tamtego czasu aż do dziś ukazało się już niemal dwieście numerów dwumiesięcznika. Lada chwila wyjdzie numer 199. W historii polskiego piśmiennictwa literackiego niewiele jest tytułów tak długowiecznych. Zrozumiejmy – to miejsce wspólne jest, już od dawna, żywą historią naszej literatury. Dwie setki numerów „Toposu” i książki, mnóstwo książek w serii wydawniczej Biblioteka „Toposu”, najnowsza – opatrzona numerem 223. – to zbiór wierszy Wojciecha Kudyby Sny i rozmowy.
Rozrastająca się od połowy lat 90. Biblioteka „Toposu” to nie tylko ważne, znakomite tomy poetyckie, to także książki krytycznoliterackie i eseje, a nawet teksty dramaturgiczne. Nazwiska autorów? Maliszewski i Hrynacz, Hoffman i Gawłowski, Kass i Nowaczewski, Jankowski i Mielhorski, Ferenc i Karasek, Kuczyńska-Koschany i Roszak, Szymańska i Jakubowski, Koehler i Dąbrowski, Latawiec i Cielecki, Grabowski i Chojnowski, Brakoniecki i Gleń, Netz i Grupiński, Górzański i Dzień, Drzewucki i Tomsia, Polkowski i Sochoń oraz wielu, wielu innych. Cały kosmos dykcji, szkół, światopoglądów. I wszyscy oni, wszyscy my – przygarnięci, zaproszeni.
Gdy mówię o „przygarnięciu”, przypomina mi się jedna znacząca sytuacja związana z trzecim, małym i cichym, tegorocznym jubileuszem. Przed dwudziestu laty po raz pierwszy ujrzałem Krzysztofa Kuczkowskiego na własne oczy. Przyjechałem z Łodzi, od kilkunastu miesięcy w „Toposie” ukazywały się moje pierwsze niepewne wiersze i teksty krytycznoliterackie. Wymienialiśmy z Krzysztofem dobre listy, ale geografia trzymała nas na dystans. W 2005 roku to się zmieniło – zostałem zaproszony na Festiwal Poezji w Sopocie. Pierwszego wieczoru onieśmielony i przejęty wszedłem do Teatru Atelier. Foyer było nabite ludźmi. Twarz redaktora naczelnego „Toposu” znałem z okładki tomu Tlen. Wyłowiłem go z tłumu, podszedłem i przedstawiłem się. A on? Przyjrzał mi się uważnie, uśmiechnął się i powiedział: „Aaa, to pan!”, a brzmiało to, jakby się ucieszył. Wreszcie szeroko otworzył ramiona – o, tak. I mocno mnie uścisnął, jakbyśmy się znali od stu lat, od zawsze.
Tamte otwarte ramiona to dla mnie emblemat „Toposu”, miejsca wspólnego.
Lecz przez wszystkie te lata, które upłynęły, Krzysztof Kuczkowski był nie tylko mądrym, czujnym i dalekowzrocznym redaktorem, akuszerem wartościowej literatury tworzonej przez innych autorów. Sam także pisał wiersze – bez rozgłosu, bez fanfar, bez triumfalnego bicia w bębny. Chyba już od tomu Ciało, cień, wydanego w 1989 roku przez bydgoską Galerię Autorską tak bliskich Krzysztofowi Jana Kaji i Jacka Solińskiego, była to poezja człowieka, który wszedł na drogę metanoi, pisarza poszukującego przestrzeni mediacji między sferami dlań najbliższymi: literaturą i wiarą. Ukształtowała go z poznańska polonistyka, gdzie z upodobaniem czytano „słowiarzy” – Przybosia, Karpowicza, Balcerzana i innych. W pewnej chwili Krzysztof Kuczkowski zaczął pytać o tam, o to, co jest za słowami, co jest pod językiem, do czego słowo i język jedynie odsyłają.
Jeszcze w latach dziesiątych naszego wieku dzisiejszy Jubilat prowadził na łamach „Toposu” cykl eseistyczny Do i od wiersza. I myślę, że całą jego twórczość da się podzielić, trochę rzecz upraszczając, na dwie fazy. Fazę pierwszą – dochodzenia do poezji, identyfikowania się w literaturą. I fazę drugą – stopniowego wychodzenia z literatury, powolnego oddalania się od poezji ku czemuś nowemu, większemu od niej i cenniejszemu. Ów szlak od – do znaczą książki zasadnicze: Tlen, Dajemy się jak dzieci prowadzić nicości, Wiersze [masowe] i inne, Ruchome święta, Sonny Liston nie znał liter, Głosolalia oraz pochodzące z tych książek wiersze znakomite i piękne, by wymienić tylko kilka z nich, najświetniejszych: Reprobus, Mowność, Narcissus poeticus, Hoffman. Siedem prób tematu: poeta, wiersz, Tryb powtarzania czy Kładkę. Z ostatniego z wymienionych utworów pochodzi wyznanie, które my, czytelnicy tej poezji, znamy niemal na pamięć:
Po siedemkroć słyszę szumiącą
ciszę, która jest ciszą skoczka stającego
na rozbiegu.
Jestem tym skoczkiem.
W skupieniu zbieram w sobie słowa […]
Chodzi o skok ponad pożerającą wszystko
otchłanią, którą sam jestem.
[…]
Chcę być kładką, po której przejdzie Syn cieśli.
Muszę zdążyć przed zachodem słońca, zanim ciemność
mojego serca powiększy się o ciemność
nieba i ziemi.
Tamten chłopiec z Gniezna, młodzieniec z Poznania, mężczyzna z Sopotu i Gdyni pisał z głodu, stosując się do wezwania, które zawarł w jednym z późnych wierszy:
Patrz i pamiętaj. Przenieś głód do oka.
Swoim głodem nakarmisz pół miasta. […]
[…] Bądź hojny. Bez twojego głodu umrą
z przesytu. Nie pobłażaj sobie.
„Najlepszy wiersz na świecie”, do którego chciał się przedostać, o którym śnił na początku swojej drogi, przestał być potrzebny. W jedynym zapisku prozą z tomu Ruchome święta czytamy: „Na szybie igrają cienie liści i gałązek pomiędzy nimi przemykają ciemne punkciki: kropki przecinki średniki znaki diakrytyczne. Świat się pisze i jest pisany. […] Teraz więcej się modlę. Słowa modlitwy wypowiadam uważniej. Proszę roztropniej. […] Oczy mam otwarte. Oczy mam zamknięte. Jestem jakbym był zawsze nie ma mnie tak jakby mnie nigdy nie było”.
Najgłębszą treścią tych wszystkich lat – lat ofiarowanych przez Krzysztofa Kuczkowskiego literaturze i nam – były, jak się okazuje, długie, cierpliwe leçons de ténèbres – lekcje pokory. Uparte gromadzenie Pascalowskich „najmniejszych poruszeń”, od których zmienia się cały świat. Dopracowywanie się, wykształcanie we własnym wnętrzu – dziecka. Nie takiego, które naiwnie pozwoli się prowadzić nicości, lecz takiego, o jakim mowa w Ewangelii, z którym można będzie wejść – do Królestwa.
Czy Krzysztof Kuczkowski odnalazł to dziecko? Czy zbił szybę dzielącą świat na dwie części? Czy przeskoczył otchłań? Jeśli interesują Państwa odpowiedzi na te pytania, zechcą Państwo zajrzeć do tomu Głosolalia, przeczytać ostatni tekst w tej książce – nie poemat, nie wiersz, tylko mały, pozbawiony ozdobników, szary zapisek u dołu strony. Przesłanie Kuczkowskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz