czwartek, 8 listopada 2012

Grzegorz Kociuba o "Placach zabaw ostatecznych"

W najnowszym numerze "Toposu" ukazała się obszerna recenzja Placów zabaw ostatecznych. Jej autor, Grzegorz Kociuba, wyraził zgodę na udostępnienie tekstu czytelnikom niniejszego bloga.








 POCHWAŁA LATAWCA



                                                                                                              (…)bo przecież ktoś
                                                                                                              mówić musi. Inaczej wszyscy będziemy
                                                                                                              martwi.
                                                                                                                             Przemysław Dakowicz

                Co łączy słowa: „écriture” i „listewka”? Jak mają się do siebie: sklejanie latawca i Księga Rodzaju? Co ma św. Augustyn do Fryderyka Nietzschego, a Łazarz do Orfeusza? Te i tym podobne pytania stawiałem sobie, czytając najnowszy tom Przemysława Dakowicza Place zabaw ostatecznych[1].
Spieszę dodać, że moja lektura przypominała poruszanie się w kilku kierunkach naraz. Ale też nie bardzo można było inaczej, zważywszy na okoliczność, że Dakowicz opublikował książkę, w której aluzyjność, kontekstualność, wielogłosowość i polemiczność zdają się być jakościami zachodzącymi na siebie, przenikającymi się wzajemnie. Nie ulega dla mnie kwestii, że w dotychczasowym dorobku autora Albo-Albo (2006) jest to książka najważniejsza. Nie tylko dlatego, że konstrukcyjnie i językowo najciekawsza, ale również z tego powodu, iż przenikliwie oświetla naszą kulturową i duchową sytuację oraz stawia dociekliwe i dotkliwe pytania. Spróbujmy więc niespiesznym krokiem przespacerować się po Dakowiczowych placach zabaw.
Już w wierszu inicjalnym podjęty zostaje temat zależności pomiędzy: pismem/zapisem a rzeczywistością pozajęzykową. Od razu też zostajemy zaproszeni do gry: epistemologicznej, tekstualnej, kulturowej. Na czym ona polega?
Sprawa pierwsza. Dlaczego pewne przeżycia i doświadczenia z dzieciństwa domagają się wypowiedzenia/nazwania, a inne nie? Może dlatego – zdaje się sugerować poeta – że to właśnie one naznaczyły nas na całe życie, otwierając oczy na sprawy, o których nie sposób zapomnieć, do których wciąż trzeba powracać. W dziecięcym patrzeniu na świat nie istniał jeszcze podział na: podmiot – język – rzeczywistość. Świat był Jednią, Całością. Dlatego robienie latawca odbywało się in illo tempore; u początku świata, w centrum świata, w czasie, który był święty i zarazem wyznaczał temporalne ramy… święta.
Sprawa druga. Dlaczego latawiec, a nie co innego? Może dlatego, że latawiec odsyła nie tylko do mitu ikaryjskiego, ale uruchamia złożoną znaczeniowo topikę lotu. Wzlatywać to nie tylko przezwyciężać prawa i ograniczenia natury, ale także ocierać się o inny wymiar, który zwykliśmy nazywać: ideałem, niebem, Bogiem. Stąd, jak najbardziej zasadne, aluzje do Księgi Rodzaju, aktu stwórczego oraz Ducha Bożego, który „unosił się nad wodami”[2]. W wierszu Dakowicza  Duch przybiera postać wiatru, który wieje jak chce, który się „ukrywa”, ale od którego zależy przecież powodzenie bądź klęska przygody z latawcem.
Sprawa trzecia. Konfrontacja marzenia/pragnienia z realnością:

                               wracaliśmy po zmroku
                               potykając się
                               o kamienne badyle
                               własne nogi
                                               Écriture

Czy to nie znaczące, że narodziny świadomości/samoświadomości kojarzone są z czymś negatywnym!  Wypędzenie z raju, „potykanie się w mroku”, pożegnanie (definitywne?) z holistyczną wizją świata na rzecz ujęć fragmentarycznych. Zakończenie wiersza Écriture nie pozostawia wątpliwości; raje o tyle istnieją i znaczą, o ile są utracone! Świadomość rodzi się w momencie straty. I właśnie moment  utraty jest potworny, bo otwiera nas na… NICOŚĆ. Tę nicość człowiek próbuje wypełnić sobą! Nie udaje mu się to i nigdy nie uda, gdyż nie jest istnieniem w pełni samodzielnym; jest zapośredniczony w Bogu, z którym utracił kontakt, dlatego nie może być… Jednią, Całością!
Sprawa czwarta. Dlaczego Dakowicz wiersz o powrocie do dzieciństwa tytułuje Écriture? Czyżby polszczyzna była zbyt uboga leksykalnie i semantycznie, by wypowiedzieć to, co autor zamierza przekazać? A może chodzi tu o wywołanie u czytelnika „efektu zaskoczenia” albo „efektu obcości”? A może łódzki poeta odnosi się ironicznie do terminu, który zrobił wielką karierę w obrębie XX wiecznej filozofii pisma? Wspomnę może tylko o dwóch tytułach z tego obszaru, bo akurat mam je pod ręką (J. Derrida, L’écriture et la différence, M. Foucault, Dits et écrits). A może… dajmy spokój dalszej możelogii i przedstawmy interpretację „kanoniczną”.
Otóż Dakowicz używa wyrazu francuskiego, gdyż znaczy on tyle co: charakter pisma. Sformułowanie bezcenne dla poety, bowiem ściśle wiąże pisanie z podmiotowością, pismo z charakterem, zapis z osobowością. Nie chodzi tu więc o jakiś zapis, o przygodną notację, o niezobowiązujący zapisek, ale o taką wypowiedź, która wydobywa i utrwala podmiotowość w jej istotności a zarazem niepowtarzalności. Poeta – zdaje się uważać Dakowicz – o tyle pisze, o ile rzetelnie i do końca wypowiada siebie, o ile zapis stanowi rodzaj piętna wypalonego na egzystencji, o ile znak przylega do desygnatu, a nie odrywa się od niego prowadząc żywot, na pozór, samoistny.
Ale w słowie écriture pobrzmiewa coś jeszcze, co koresponduje ze słowem la différence (różnica). Bo przecież w swym, niesfornym zapewne, dzieciństwie Przemuś Dakowicz nie tylko puszczał latawce, ale robił i inne rzeczy, które akurat nie dostąpiły zaszczytu przebywania w wierszu. Dlaczego tak się stało nie wiemy, i nie to jest dla nas w tym momencie najważniejsze. Istotne wydaje się co innego. To mianowicie, że pismo/zapis/notacja… r ó ż n i c u j e  tzn. pewne przejawy istnienia utrwala a inne pomija, niektórym doświadczeniom nadaje znaczenie, a innym to znaczenie odbiera, pewne sekwencje życiowych zdarzeń podnosi do rangi mitu czy metafory, a inne zupełnie ignoruje. I, powiedzmy wprost, nie wynika to tylko z kaprysów emocji, pamięci czy świadomości, ale ma poważniejszą przyczynę, której nie da się objaśnić bez udziału pisma. A to dlatego, że nie tylko piszemy, ale też jesteśmy pisani.  Język kształtuje naszą egzystencję, gdyż nasze istnienie, tak czy owak, dzieje się w przeróżnych wersjach, wariantach, odmianach języka.
Czyż to nie znaczące, że dzisiejszy poeta zaczyna nie od… verbum, lecz od écriture! A ma inne wyjście, skoro współczesna archeologia biblijna, tekstologia, antropologia kulturowa, etnologia, filozofia pisma, … przekonują, że to, co w świętych księgach nazywa się przedustawnym słowem, jest tylko tekstem na pewnym etapie redakcji? Przecież to SŁOWO, które, rzekomo, było na początku jest w ostatecznym rozrachunku, ludzkim, arcyludzkim… PISMEM/ZAPISEM/TEKSTEM!
Może, póki co, tyle o wierszu otwierającym Place zabaw ostatecznych . Bo też siłą tego tomu są nie tylko poszczególne utwory, ale konstrukcja/kompozycja całości. Jak ta całość wygląda?
Zdaje mi się, że w Placach zabaw… kluczowe są trzy poematy: Idź. Poemat echolaliczny, Wyrzygnać. Traktat o całości, Climacus i sobowtóry. Utwory te zostają obudowane wierszami, które albo stanowią rodzaj introdukcji, albo zdają się przenosić czytelnika w zupełnie inną przestrzeń i sferę wrażliwości.
Pierwszy z poematów zderzający, najogólniej mówiąc, żywioł wiary z intelektem, Boga z diabłem, ufność ze sceptycyzmem zostaje poprzedzony „wierszami różewiczowskimi” o wyraźnej deklaratywności i dyskursywności. Z kolei poemat Wyrzygnąć. Traktat o całości, stanowiący bezpardonową rozprawę z rozmaitymi przejawami kultury masowej, poprzedzony został bodaj najpiękniejszymi lirykami w całej książce, których bohaterką jest córka poety. Te liryki, dziejące się w przestrzeni codziennej, prywatnej, kameralnej, tak sugestywnie i precyzyjnie zapisują codzienne epifanie, że dreszcz przebiega po krzyżu. Nie tylko autor ale również czytelnik ukłuty zostaje „gorzkim żądłem” poznania oraz piękna; tego piękna, które próbuje osłonić nieubłaganą nagość wiedzy, ale też tego poznania, które nie pozwala pięknu zasnąć w objęciach iluzji. I wreszcie poemat (Climacus i sobowtóry ), po którym oprowadza nas Nocny Stróż, przedstawiający sytuacje z życia Kierkegaarda, ale też Vigilius Lodziensis (alter ego autora), próbujący nie tylko jakoś dogadać się ze światem, ale też wiarygodnie zapisać jego wielokształtność i wielomowność. I po tym wszystkim wiersz-koda Całe długie życie:

                               Nie zdążyliśmy pogadać.
                               Ciemne noce, krótkie dni. W kącie
                               piętrzyła się pościel do prasowania ,
                               dzwonił telefon, nosiłem drewno,
                               dokładałem do pieca i wpatrywałem się
                               w ogień.

                               Mijaliśmy się w drzwiach,
                               wymieniając uwagi o pogodzie
                               i wyniku ostatnich wyborów. Słowa
                               cisnęły nam się na usta,
                               a potem stawały się
                               chrome, nieme.

                Kim jest adresat tego wiersza? Rodzicem, przyjacielem, wybitnym twórcą, z którym chciało się porozmawiać? Kimkolwiek by ów ktoś nie był, nie tyle on wybija się na pierwszy plan, lecz coś, co można by nazwać… niemożnością spotkania, porozumienia.
Dakowicz rejestruje sytuację, która jakże często staje się  udziałem wielu z nas. Otóż w relacjach z ludźmi, nawet tymi bliskimi, zauważamy nie tylko zdawkowość i powierzchowność, ale także niewydolność języka, który nie potrafi oddać egzystencjalnego nastrojenia, gdyż, siłą rzeczy, uniformizuje i konwencjonalizuje podmiotowy przekaz. W takich chwilach mamy poczucie, że najważniejsze nie zostało wypowiedziane i nigdy nie zostanie. I właśnie w tego rodzaju relacjach uświadamiamy sobie dobitnie naszą elementarną samotność; tę samotność, której ani nie sposób przekroczyć, ani o niej do końca opowiedzieć.
Place zabaw ostatecznych napisał niewątpliwie poeta doctus. Utwory łodzianina są gęste od: aluzji, kontekstów, nawiązań, peryfraz, cytatów,… Wiersz Dakowicza odsyła do innych tekstów, z którymi rozmawia, polemizuje, solidaryzuje się, ale także otwarcie je krytykuje czy dekonstruuje. Można by rzec, iż chodzi tu o taki sposób praktykowania, realizowania wiersza, w którym staje się on sposobem czytania innych tekstów; od wierszy innych autorów poczynając, a na „wielkich narracjach” kończąc. Dobrym tego przykładem jest wiersz dedykowany „Tadeuszowi Różewiczowi na dziewięćdziesięciolecie”. Utwór konfrontuje ze sobą dwie poetyckie generacje; „dawniejszych poetów” (Różewicz) i najnowszych poetów (Dakowicz). Konfrontacja służy temu, by wskazać na odmienność egzystencjalnych, kulturowych, językowych doświadczeń obu generacji, ale też podkreślić ciągłość w sferze rozpoznań istotnych.
Wiersz Dakowicza nie tylko stanowi aluzję do twórczości Różewicza. Ten utwór wręcz pisany jest „wierszem różewiczowskim”. A skoro tak się sprawy mają, to rozmowa/polemika/gra z Różewiczem zaczyna się już na poziomie zapisu, organizacji tekstu. Tadeusz Różewicz pisał przed laty:

                                               Byli szczęśliwi
                                               dawniejsi poeci
                                               Świat był jak drzewo
                                               a oni jak dzieci

                              
                                                               Cóż ci powieszę
                                               na gałęzi drzewa
                                               na które spadła
                                               żelazna ulewa

                                                               Drzewo z tomu Srebrny kłos[3]

Wiersz Różewicza ukazywał niewydolność topiki ogrodu po „epoce pieców”. Kto oglądał „furgony porąbanych/którzy nie zostaną zbawieni”, zdał sobie sprawę, że poezja ogrodów definitywnie odeszła w przeszłość. Kto widział dziesiątki, setki drewnianych szubienic odkrywał, że drzewo symbolizuje raczej śmierć niż życie.  Sięganie więc dziś po klasyczne wyobrażenia ogrodu, umieszcza autora po stronie stylizatorów, dla których poezja staje się zabawą formalną, a nie „walką o oddech”. Całą swoją twórczością autor Niepokoju konsekwentnie głosi przekonanie, że po XX wiecznym ludobójstwie język tradycyjnej estetyki i metafizyki nie jest w stanie wiarygodnie wypowiedzieć człowieka Zachodu.
            Dakowicz wiersz Koniec i dalej, dedykowany Różewiczowi, zaczyna tak:

                                                              byli szczęśliwi dawniejsi poeci

                                                               świat runął im na głowy
                                                               brodzili w gruzowisku
                                                               strząsali proch z butów
                                                               przecierali twarze
                                                               oczy

                                                               nie ma boga
                                                               mówili
                                                               bóg odszedł umarł człowiek

                Inny zapis wersów inicjalnych obu wierszy jest elementem znaczącym. Dakowicz już na poziomie poetyckiej notacji sugeruje zmianę, przemieszczenie semantycznego punktu ciężkości gdzie indziej. Paradoksalność wiersza Dakowicza polega na tym, że „szczęśliwymi poetami” nazywa twórców, którzy byli świadkami i uczestnikami „czasów pogardy”, zaś swoją generację obsadza w roli nieszczęśliwych. O co chodzi? Czy mamy tu do czynienia z literackim konceptem, jawną prowokacją, grubym nadużyciem, a może jeszcze czymś innym? Jak można nazywać „szczęśliwymi” tych, którzy ocaleli „prowadzeni na rzeź”, a z kolei mianować „nieszczęśliwymi” tych, którzy mają szczęście żyć w wolnym kraju, korzystać z dobrodziejstw demokracji, uczestniczyć, na swój sposób, w realizacji „projektu liberalnego”? Widać można, a skoro tak, to owa możliwość domaga się interpretacji.
            Może Dakowiczowi chodzi o to, że „sytuacje graniczne” (Jaspers), rozumiane nie tylko egzystencjalnie(śmierć jednostkowa), ale też historycznie i kulturowo (wojna, zagłada), wyraźnie definiują świat, zmuszając człowieka do wyraźnego opowiedzenia się. Takie sytuacje nie tylko „wytwarzają” „człowieka zlagrowanego” czy „złagrowanego”, ale są też w stanie obudzić w ludziach głębokie pokłady heroizmu i wzniosłości. Innymi słowy, żyjąc w „czasach ostatnich” nie można być letnim. Trzeba wybierać, opowiadać się, zajmować stanowisko, bo każdego dnia kładzie się na szali swój los. Dawniejsi poeci posiedli ten rodzaj wiedzy o człowieku, która, na swój sposób, jest definitywna, a choćby jawiła się jako skrajnie sceptyczna, negatywna, stanowi perspektywę, z której ocenia się to wszystko, co nastąpiło później.
            Paradoksalnie więc źródłem szczęścia jest tu nieszczęście: egzystencjalne, narodowe, cywilizacyjne, kulturowe, gdyż to właśnie ono weryfikuje wartości, ale też zmusza człowieka do obrony tego, co rudymentarne, co rozstrzyga o jego być albo nie być. W tym sensie przeciwieństwem tamtych czasów jest cywilizacja: konsumpcji, bezpieczeństwa, wygody. Człowiek, będący jej wytworem, ma twarz niewyrazistą, zamazaną, magmowatą. Ten człowiek nie tyle ku czemuś podąża, ile raczej zarządza rozmaitymi aspektami swej codzienności. I w trakcie tego zarządzania odkrywa własną nieistotność i przygodność.
            Pokolenie Różewicza było w tym „szczęśliwym” położeniu, że jeszcze miało do czynienia z rzeczywistością w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nawet gdy była to rzeczywistość potworna, nie przestawała być rzeczywistą. Z chwilą jednak, gdy zwyciężyły/zwyciężają: masowość i medialność, zmianie ulega nie tylko rozumienie rzeczywistości, ale, co ważniejsze, ona sama. Więcej nawet! To nowa rzeczywistość definiuje sposoby jej rozumienia a nie odwrotnie, to ona wytwarza języki, które ją opisują. Tym samym zmieniają się „dowody na istnienie”. W nowych realiach istnieć to tyle, co pokazywać się/ być pokazywanym, ale także konsumować/ być konsumowanym. Poruszamy się więc w świecie wymieszania tego, co realne i nierealne, istniejące i wyobrażone, dane i skonstruowane. Im dystans pomiędzy tymi rzeczywistościami mniejszy, tym trudniej rozróżnić, co jest czym:

                                   To, co rzeczywiste i to, co wyobrażeniowe istnieją jedynie wtedy, gdy patrzy się
                                               z pewnego dystansu. Co dzieje się wówczas, gdy ów dystans, włączając w to
                                               dystans dzielący rzeczywistość od wyobrażenia, zaczyna zanikać, ulega
                                               wchłonięciu, a na jego miejscu pojawia się model? A zatem, przy przejściu
                                               od jednego porządku do następnego, dominującą tendencją jest właśnie
                                               pochłanianie i skracanie się owego dystansu, odstępu, który pozostawia
                                               miejsce na idealne bądź krytyczne projekcje:[4]
               
            Kurczą się więc obszary utopii i krytyki. Pierwsza jest niepożądana dlatego, iż odrywa konsumenta od jedynie słusznej rzeczywistości, jaką jest towar, druga, gdyż próbuje uczyć myślenia, a więc dystansu wobec tego, co powszechnie i bezkrytycznie akceptowane.
            Wygląda więc na to, że autor Albo-Albo nie bez racji traktuje naszą sytuację jako gorszą od tej, która była udziałem naszych ojców czy dziadków:

                                                               nasze ręce
                                                               błądzą w pustce

                                                               niewidzialna
                                                               rana
                                                               goreje
                                                               w mroku

                Poeta nie bez przyczyny eksponuje zmysł dotyku, gdyż to właśnie on powiadamia o istnieniu rzeczywistości od nas niezależnej. Skoro nasze ręce nie mają czego dotykać, to najwidoczniej coś niedobrego dzieje się z nami i  rzeczywistością. Dotyk nie natrafia na opór, bo dotykalne, za naszą sprawą, ulega erozji i anihilacji.
            Inną cechą współczesnego człowieka jest brak wyrazistości. Ten człowiek:

                                                              (…)nie ma mocnych motywacji
                                                               za niczym nie skoczyłby w ogień nikt tego nie wymaga
                                                               nie walczy bo przeciwnik ma pięści z gąbki i nie oddaje
                                                               ciosów nie jest gorący ani zimny czuje się wypluty
                                                               a pręży muskuły nie pyta nie oczekuje odpowiedzi
                                                               trochę go martwi kryzys metafizyki ale nie zanadto
                                                               radzi sobie mówi trzeba być dorosłym nie nosi
                                                               w portfelu zdjęć rodziców nie ma kompleksu Edypa
                                                               ani lęku przed wpływem doskwierają mu raty kredytu
                                                               hipotetycznego ma dom mieszka zamieszkuje
                                                                                              Wyrzygnąć. Traktat o całości.

                Nie wydaje się, żeby był to jedynie szkic do portretu inteligenta roczników 70-tych. Poczucie marazmu, inercji, jałowości istnienia, braku motywacji staje się udziałem wielu z nas. Radzimy sobie z tym na co dzień lepiej lub gorzej, ale osad swoistej winy pozostaje; winy, dodajmy, którą przecież jakoś racjonalizujemy, by nie doskwierała za bardzo.
                Poematy, będące filarami Dakowiczowego tomu, są ważne z paru powodów.
Stanowią pogłębioną i uczciwą diagnozę naszej duchowości. Łódzki poeta i krytyk przekonująco eksponuje te zjawiska, które przyczyniają się do erozji naszej wrażliwości, świadomości, duchowości. Pokazuje dosadnie, jak bywamy bezradni wobec marketingu: politycznego, medialnego, artystycznego, religijnego. Ta bezradność wynika często z braku odwagi, by pójść pod prąd, by pozostać przy swoich wartościach nawet za cenę samotności czy marginalizacji. Czyż strach przed tym, że nie jesteśmy na bieżąco, nie nadążamy, nie ma nas w mainstreamie, nie świadczy właśnie o tym, iż nie mamy oparcia w sobie; w wypracowanym na własny rachunek stanowisku wobec świata? A tylko suwerenność w oglądzie i ocenie rzeczywistości pozwala nam zachować siebie i nie rozpłynąć się w dookolnej nieistotności.
 Czytając poematy Dakowicza odnosiłem wrażenie, że autor powraca do Kierkegaardowskiej formuły: „albo-albo”. Konkretyzowałaby się ona mniej więcej tak: albo trud suwerennego doświadczania i artykułowania świata, albo wyjaławiający dryf donikąd i po nic.
            Ale te poematy są też ciekawe formalnie. Dakowicz mocno upolifonicznił swój wiersz. Wielogłosowość buduje w rozmaity sposób. Posługuje się cytatem, aluzją, peryfrazą, trawestacją, ale też zestawia styl reportażowy z literackim czy kolokwialnym. Jeśli dodamy do tego różne persony liryczne, które w wierszach Dakowicza występują i mówią, otrzymujemy utwory artykułujące rzeczywistość na wiele sposobów i od wielu stron. Dzięki temu nie tylko obcujemy ze światem wielowymiarowym i wieloznacznym, ale również skomplikowanym poznawczo i aksjologicznie. Choć autor Albo-Albo nie kryje swych preferencji światopoglądowych, daleki jest od definitywnych rozstrzygnięć. Ważność tomu Dakowicza polega również na tym, że pokazuje naszą rzeczywistość i nas samych w dramatycznych napięciach, zwarciach, klinczach, sprzecznościach, które, często nie do rozwikłania i nie do rozstrzygnięcia, stanowią formę i treść naszego życia.
            Co zaś do latawców, to podpisuję się pod ich pochwałą wszystkimi funkcjami swej klawiatury. Tym bardziej, że w dzieciństwie również puszczałem… samoloty. Nazywały się wiropłatami. Moja mama, w ramach pracy chałupniczej, kleiła je butaprenem z plastikowych elementów. Gdy były gotowe, testowałem je z braćmi na tarnowieckich pagórkach. Bywało, że żyłka nie wytrzymywała i wiropłat odlatywał w przepastny lazur.

                                                                                                                        Grzegorz  Kociuba



[1] Przemysław Dakowicz, Place zabaw ostatecznych, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2011, s. 64.
[2] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie polskim W. O. Jakuba Wujka S. J. Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1962. S. 15.
[3] Cyt. za T. Różewicz, Poezja, t.1, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 298.
[4] J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, przeł. Sławomir Królak, Wydawnictwo Sic, Warszawa 2005, s. 149-150.




fot. Aleksander Kowalik
Grzegorz Kociuba - ur. 1963 w Tarnowcu; poeta, krytyk literacki, pedagog. W latach 1991-1998 był redaktorem kwartalnika literackiego "Fraza", a w latach 1998-2011 członkiem redakcji "Nowej Okolicy Poetów". Jako krytyk współpracuje m.in. z "Twórczością" i "Toposem". Wydał pięć zbiorów poezji (ostatnio: Stonka i inne wiersze [2011]), tom prozatorski Ktoś (2003) oraz książkę krytycznoliteracką Maski/Twarze. Eseje, szkice, recenzje o poezji (2009). Jego wiersze były tłumaczone na angielski, czeski, serbski, ukraiński i włoski. Mieszka w Tarnobrzegu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz