[artykuł z cyklu Afazja polska]
Zwłoki wrzucono do samochodu. Słowo „zwłoki” nie
jest tu może najodpowiedniejsze. Lepiej byłoby powiedzieć: ciało. Dlaczego?
Ponieważ Bociański nie był całkiem martwy. Żył, ale wtedy, w środku nocy z 17
na 18 września 1939 roku, na moście w Kutach, nikt nie miał czasu tego
sprawdzać. Pułkownik strzelił do siebie, myśleli więc, że wiozą zwłoki, że to,
co im towarzyszy, ten ich niechciany a przeraźliwy towarzysz podróży, to trup.
Sceny tej nie sposób sobie wyobrazić inaczej:
wrzucali ciało do środka w pośpiechu i pomieszaniu. Pozwolić, by sprawa się
rozniosła, by dowiedział o niej ktoś spoza grona osób poruszających się
samochodem naczelnego wodza — to byłoby propagandowo bardzo szkodliwe.
Niewykluczone wszakże, że wszystkich ich krzywdzę, że nikt nie miał wtedy czasu
i ochoty myśleć o propagandzie i wizerunku. Zareagowali automatycznie —
strzelił, padł, wybiegli więc i podnieśli ciało, jeden chwycił je za nogi,
drugi ujął je pod pachy, ktoś trzeci musiał otworzyć bagażnik. Głuchy,
stłumiony odgłos rozległ się, kiedy układali je w bagażniku. Domyślam się, że
nie bagażnik chciał się zamknąć, trzeba było, w ciemności, jakoś zmienić
ułożenie ciała — zgiąć mu nogi w kolanach, oprzeć plecami o boczną wewnętrzną
ścianę samochodu. Wreszcie udało się. Trzaśnięcie drzwi, trzykrotne (bagażnik i
para przednia, od strony szofera i strony pasażera) albo pięciokrotne
(bagażnik, para przednia i para tylna, więc także drzwi od strony marszałka
Śmigłego-Rydza i towarzyszącej mu osoby).
Cisza po burzy
Czy świadkowie chcieli ukryć tamto
niespodziewane zdarzenie? Czy prawda o czynie zdesperowanego oficera miała
zostać przykryta milczeniem doskonałym? Dość rzec, że w żadnym z pisanych
świadectw tamtego czasu nie znajdziemy nawet wzmianki na temat samobójczego
strzału Bociańskiego.
Premier Składkowski przekroczył granicę
wcześniej niż Śmigły, ale był z wodzem w stałym kontakcie. W jego notatkach
jest tylko tyle: „Zaraz po przejeździe mostu Marszałek w towarzystwie attaché
rumuńskiego kieruje się na rumuńską komorę celną, będącą paręset kroków od
mostu”. Z dwudziestu słów wynika, że Składkowski albo nic nie wiedział o
zatrzymaniu kolumny samochodów i dramatycznej wymianie zdań zakończonej
strzałem, albo postanowił na ten temat milczeć. Najmniejszą wiedzą dotyczącą
demonstracji Bociańskiego nie dysponuje Józef Jaklicz — wieczorem 17 września
rozmawiał przed zajazdem w Kutach z generałem Sikorskim, kiedy przejechał obok
„krótki orszak wozów”. Rozpoznał samochód Rydza „po specjalnym dźwięku syreny
wozu, który go stale eskortował. Marszałek zdążał na most na Czeremoszu”. Eugeniusz
Kwiatkowski notuje wiadomości z drugiej ręki: „Około północy zajechał na most w
Kutach samochód premiera Składkowskiego. Zbliżył się wyższy urzędnik rumuński
celem powitania. Pan premier miał powiedzieć: »Ja tu nic nie znaczę. Proszę
przyjąć naczelnego wodza, który podjeżdża następnym samochodem«. Wysiadł
marszałek Śmigły i oddał broń”.
Adiutant marszałka, major Jerzy Krzeczkowski,
poświęcił przejazdowi przez most dwa zdania swoich wspomnień: „Nie będę
opisywać tragicznych chwil przekraczania granicy rumuńskiej. Opisały je i
jeszcze opisać mogą pióra lepsze od mojego”. Zastanawiająca jest ta adiutancka
lakoniczność. Czy jednak człowiek będący tak blisko Śmigłego, mógł napisać
choćby słowo więcej, jeśli na moście w Kutach pułkownik Bociański rzeczywiście
próbował powstrzymać naczelnego wodza przed opuszczeniem kraju? Dramatyzm
takiej sceny, jej symboliczna wymowa unieważniałyby wszystkie racjonalne
tłumaczenia. Głównodowodzący opuszczający pole walki i jeden z jego
podwładnych, który na hańbę dezercji nie może się zgodzić — toż to para
bohaterów doskonale różnych: czerń przeciwstawiona bieli, tchórzostwo
skonfrontowane z bohaterstwem, przeniewierstwo kapitulujące w obliczu wierności.
(Chciałbym być dobrze zrozumiany — nie twierdzę, że marszałek był tchórzem i
przeniewiercą; świadectwa z września 1939 roku i dalsze koleje życia
Śmigłego-Rydza, jego ucieczka z Rumunii i powrót do Polski, po śmierć, nie dają
asumptu do tak ciężkich oskarżeń. Mam na myśli jedynie to, że szczegółowa
relacja z wydarzeń owej wrześniowej nocy, uwzględniająca desperacki czyn
Bociańskiego, ukazałaby „ewakuację” w zdecydowanie negatywnym świetle,
pozbawiając obraz półcieni i unieważniając wszelkie racjonalne argumenty.)
Honor hetmana
Prawdę o nocy z 17 na 18 września 1939
poznaliśmy kilkadziesiąt lat później — dzięki Dariuszowi Baliszewskiemu, który
próbował dowiedzieć się czegoś od świadków tamtych wydarzeń.
Starosta kaliski, pułkownik Stanisław Soboniewski,
nadzorował przejazd samochodów przez most w Kutach. Po latach relacjonował
tamte wydarzenia w programie Rewizja
nadzwyczajna. Kiedy otrzymał informację o zbliżaniu się kolumny naczelnego
wodza, był pewien, że zaszła pomyłka. „Czy pan oszalał — zrugał policjanta
przybyłego z wiadomością. — Każę pana oddać pod sąd wojenny za sianie paniki.
To się nie może zdarzyć. Hetman nigdy nie opuszcza swoich wojsk!”. Co prawda,
wspomnienie nic nie mówi o Bociańskim, daje jednak wgląd w postrzeganie tamtej
decyzji Śmigłego-Rydza przez osoby niezwiązane z jego sztabem. Takiej
ewentualności, że głównodowodzący wyjedzie z kraju, pozostawiając wojsko
własnemu losowi, nikt, oprócz tzw. czynników najwyższych, nie brał pod uwagę.
Do demonstracji Ludwika Bociańskiego zdaje się
odnosić relacja podporucznika Józefa Borkowskiego, który miał być świadkiem
zatrzymania kolumny samochodów naczelnego wodza i jego świty. Według jego
opinii, pojazdy stały u wjazdu na most przez pięć do dziesięciu minut. Jacyś
ludzie w mundurach gwałtownie gestykulowali, następnie rozległy się strzały.
Żołnierze mieli załadować na samochód ciężarowy dwa ciała (czyje było drugie
ciało, nie wiadomo; czy był to człowiek postrzelony przez eskortę naczelnego wodza,
czy też kolejny samobójca — trudno rozstrzygnąć).
Najpełniejszy opis pochodzi jednak od krewnej
Bociańskiego, Elżbiety Błockiej — daję go tu za artykułem Dariusza
Baliszewskiego pt. Most honoru:
„Teraz — być może niezgodnie z regulaminem, ale w zgodzie z własnym sumieniem —
stanął przed samochodem Śmigłego, uniemożliwiając dalszą jazdę. Śmigły wysiadł
i zapytał, o co chodzi. — Chodzi o honor wojska — miał powiedzieć płk
Bociański. Nikt nie słyszał ich dalszej rozmowy prowadzonej przyciszonymi
głosami. Faktem jest, że w pewnym momencie Śmigły ręką odsunął na bok
Bociańskiego. Ten wyjął z kabury pistolet i strzelił sobie w pierś, mierząc w
serce. Po chwilowej konsternacji marszałek rozkazał wrzucić ciało na samochód i
ruszać. Już w Rumunii okazało się, że Bociański żyje. Kula przeszła obok serca.
Następne pół roku miał spędzić w szpitalach i nikomu poza najbliższą rodziną
nie przekazać relacji o tym zdarzeniu”.
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń