[artykuł z cyklu Afazja polska]
Wszystko miało się wypełnić jak w tragedii
greckiej. Na chwilę przed katastrofą, przed ostatecznym upadkiem głównego
bohatera następuje nagłe zatrzymanie wydarzeń i przeorientowanie perspektywy.
Do Edypa, władcy Teb, zabójcy Lajosa i męża Jokasty, który bliski już jest
odkrycia swojej prawdziwej tożsamości, przybywa posłaniec z Koryntu i
obwieszcza mu śmierć jego „rodziców”. Dręczące Edypa pytania, podejrzenia i
obawy wydają się odchodzić w przeszłość, unieważnione nieoczekiwaną nowiną. To
tylko pozory. Perspektywa ocalenia ma jedynie pogłębić rozpacz, uczynić klęskę
dotkliwszą. Grecy nadali takiemu zabiegowi kompozycyjnemu nazwę peripéteia.
Ucieczka polskich
władz z pogrążonego w wojnie kraju również miała swoją perypetię.
„Dziś rano radosna
wiadomość — pisał 17 września Felicjan Sławoj Składkowski, Prezes Rady
Ministrów prędko przemieszczającej się ku południowym rubieżom Rzeczypospolitej
— po której granica rumuńska wydaje się dalsza: gen. Sosnkowski w kilku atakach
nocnych rozbił niemieckie oddziały pancerne, walcząc na zachód od Lwowa. Nasi
zniszczyli około 100 czołgów i Lwów znów jest uwolniony od najazdu
niemieckiego. Tak więc będziemy się bronić być może na zachód od Rzeki Stryj,
gdyż Niemcy mają duże straty. Nareszcie coś dobrego w tej wojnie”.
Zupełnie
zaskoczeni
Około godziny dziesiątej sytuacja zmienia się
diametralnie — nadchodzi informacja o przekroczeniu wschodniej granicy
Rzeczypospolitej przez Armię Czerwoną. Nadzieja na obronę ostatniego skrawka
polskiej ziemi kontrolowanego przez rząd pryska jak bańka mydlana. Całą
bezradność władz oddają dwa zdania z notatek premiera Składkowskiego: „Jesteśmy
tym zupełnie zaskoczeni. Taki cios nieoczekiwany”.
Usiłuję sobie wyobrazić tamten czas i ich
wszystkich — prezydenta, marszałka, premiera, ministrów, sekretarzy i
podsekretarzy stanu. Wydają się mniej materialni, jakby roztapiali się w
powietrzu. Podobnie otaczające ich przedmioty. Słuchawka aparatu
telefonicznego, za którą chwyta Składkowski, jest lżejsza niż zwykle, a głos
dobiegający z drugiej strony od czasu do czasu niknie, zagarniany przez szumy i
trzaski. Warszawa pod gradem bomb — czy jeszcze istnieje? Drogi, po których się
poruszali, pola i lasy, które mijali — nie można ich dostrzec w mlecznej mgle.
Polska — może im się przyśniła? Może te dwadzieścia jeden darowanych lat był to
jedynie upiorny teatr cieni, w którego realność uwierzyli na przekór naukom,
jakich przez sto lat z okładem udzielała im historia? Nie ma nas, nie ma i
nigdy nie było, śniliśmy piękny sen, ale właśnie przyszła chwila przebudzenia.
We wnętrzu snu byliśmy kimś innym, niż jesteśmy naprawdę. A kim jesteśmy?
Przeszłością raz na zawsze domkniętą? Produktem zbiorowej halucynacji?
Jeszcze się nie poddają. Sięgają po stare
rytuały — rytuał przywraca poczucie realności, pomaga wyzwolić się od ciężkiego
brzemienia minut i godzin, zbyt prędko następujących jedna po drugiej. Kurczy
się przestrzeń. Kończy się czas. A oni zbierają się na naradę, składają
ostatnie raporty, debatują i roztrząsają — jakby było nad czym radzić. W nocie
sowieckiej słowa o tym, że rząd polski uciekł i nie daje znaku życia. Więc
jesteśmy tylko odległym wspomnieniem przeszłości? Dłoń trzymająca plik papierów
właśnie teraz, kiedy palce zaciskają się na trupiej bieli kartek, obraca się w
nicość?
Trzeba jechać, jechać, byle dalej — do Rumunii,
do Francji, tam, za górami, za lasami, tworzyć nową Polskę. Nic tu po nas, w
tej mgle, pośród cieni bez słów przesuwających się w stronę kulis. Nic po nas
na tej scenie spowitej w upiorne światło pogodnego wrześniowego przedpołudnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz