piątek, 23 maja 2014

Mały traktat o znikaniu (3)






[artykuł z cyklu Afazja polska]


Wszystko miało się wypełnić jak w tragedii greckiej. Na chwilę przed katastrofą, przed ostatecznym upadkiem głównego bohatera następuje nagłe zatrzymanie wydarzeń i przeorientowanie perspektywy. Do Edypa, władcy Teb, zabójcy Lajosa i męża Jokasty, który bliski już jest odkrycia swojej prawdziwej tożsamości, przybywa posłaniec z Koryntu i obwieszcza mu śmierć jego „rodziców”. Dręczące Edypa pytania, podejrzenia i obawy wydają się odchodzić w przeszłość, unieważnione nieoczekiwaną nowiną. To tylko pozory. Perspektywa ocalenia ma jedynie pogłębić rozpacz, uczynić klęskę dotkliwszą. Grecy nadali takiemu zabiegowi kompozycyjnemu nazwę peripéteia.
Ucieczka polskich władz z pogrążonego w wojnie kraju również miała swoją perypetię.
„Dziś rano radosna wiadomość — pisał 17 września Felicjan Sławoj Składkowski, Prezes Rady Ministrów prędko przemieszczającej się ku południowym rubieżom Rzeczypospolitej — po której granica rumuńska wydaje się dalsza: gen. Sosnkowski w kilku atakach nocnych rozbił niemieckie oddziały pancerne, walcząc na zachód od Lwowa. Nasi zniszczyli około 100 czołgów i Lwów znów jest uwolniony od najazdu niemieckiego. Tak więc będziemy się bronić być może na zachód od Rzeki Stryj, gdyż Niemcy mają duże straty. Nareszcie coś dobrego w tej wojnie”.

Zupełnie zaskoczeni

Około godziny dziesiątej sytuacja zmienia się diametralnie — nadchodzi informacja o przekroczeniu wschodniej granicy Rzeczypospolitej przez Armię Czerwoną. Nadzieja na obronę ostatniego skrawka polskiej ziemi kontrolowanego przez rząd pryska jak bańka mydlana. Całą bezradność władz oddają dwa zdania z notatek premiera Składkowskiego: „Jesteśmy tym zupełnie zaskoczeni. Taki cios nieoczekiwany”.
Usiłuję sobie wyobrazić tamten czas i ich wszystkich — prezydenta, marszałka, premiera, ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu. Wydają się mniej materialni, jakby roztapiali się w powietrzu. Podobnie otaczające ich przedmioty. Słuchawka aparatu telefonicznego, za którą chwyta Składkowski, jest lżejsza niż zwykle, a głos dobiegający z drugiej strony od czasu do czasu niknie, zagarniany przez szumy i trzaski. Warszawa pod gradem bomb — czy jeszcze istnieje? Drogi, po których się poruszali, pola i lasy, które mijali — nie można ich dostrzec w mlecznej mgle. Polska — może im się przyśniła? Może te dwadzieścia jeden darowanych lat był to jedynie upiorny teatr cieni, w którego realność uwierzyli na przekór naukom, jakich przez sto lat z okładem udzielała im historia? Nie ma nas, nie ma i nigdy nie było, śniliśmy piękny sen, ale właśnie przyszła chwila przebudzenia. We wnętrzu snu byliśmy kimś innym, niż jesteśmy naprawdę. A kim jesteśmy? Przeszłością raz na zawsze domkniętą? Produktem zbiorowej halucynacji?
Jeszcze się nie poddają. Sięgają po stare rytuały — rytuał przywraca poczucie realności, pomaga wyzwolić się od ciężkiego brzemienia minut i godzin, zbyt prędko następujących jedna po drugiej. Kurczy się przestrzeń. Kończy się czas. A oni zbierają się na naradę, składają ostatnie raporty, debatują i roztrząsają — jakby było nad czym radzić. W nocie sowieckiej słowa o tym, że rząd polski uciekł i nie daje znaku życia. Więc jesteśmy tylko odległym wspomnieniem przeszłości? Dłoń trzymająca plik papierów właśnie teraz, kiedy palce zaciskają się na trupiej bieli kartek, obraca się w nicość?
Trzeba jechać, jechać, byle dalej — do Rumunii, do Francji, tam, za górami, za lasami, tworzyć nową Polskę. Nic tu po nas, w tej mgle, pośród cieni bez słów przesuwających się w stronę kulis. Nic po nas na tej scenie spowitej w upiorne światło pogodnego wrześniowego przedpołudnia.



Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015) 

http://www.ceneo.pl/Historia_i_literatura_faktu;szukaj-afazja+polska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz