[artykuł z cyklu Afazja polska]
W historiach dla dorosłych, podobnie jak w
baśniach dla dzieci, znikanie bywa zjawiskiem momentalnym. Coś zostaje
„wywabione” z rzeczywistości natychmiast — w jednym momencie istnieje w pełni,
w drugim zupełnie go nie ma. Napisałem: znikanie to „zjawisko” i od razu
zauważyłem (pozorną) alogiczność, paradoksalność tego określenia. Mimo wszystko
pozostawiam je tutaj — czy nie jest bowiem tak, że w chwilach, o których piszę,
kiedy coś znika momentalnie, nicość objawia nam się w całej swojej
niepojętości, niebyt zjawia się nam? Szczególnie dotkliwie odczuwamy wtedy
stratę, doświadczamy smutku i żalu, dostrzegamy bowiem istotową różnicę między
istnieniem a nieistnieniem.
Tam, gdzie historia styka się z polityką, znikanie
momentalne mniejsze ma zastosowanie, jego skuteczność jest niższa. Najlepszym
rodzajem znikania jest tu, by tak rzec, znikanie procesualne, stopniowe,
etapowe — tzn. takie, którego znikający nie zauważa, którego symptomy skłonny
jest interpretować inaczej niż powinien. Choć znika, uparcie twierdzi, że
istnieje — i, ostatecznie, ma rację. Właśnie o to chodzi temu, kto proces
znikania uruchomił. Zależy mu na tym, by znikający nie dostrzegał, co się z nim
dzieje, by nie przyjmował do wiadomości zmian zachodzących w strukturze
rzeczywistości, aż ta nie przemieni się ostatecznie.
Znikanie, którego nie widać
Wrzesień 1939 roku był miesiącem, w którym
proces znikania polskiej państwowości wkroczył w fazę decydującą. Rozpoczęty
został znacznie wcześniej, na Zachód i na Wschód od Polski, bo od kilku wieków
właśnie tam, w Prusiech i Niemczech, w Rosji i w Związku Sowieckim, stale
przemyśliwano nad tym, jak by tu Polskę zlikwidować, i wytrwale opracowywano
sposoby skutecznego wywabienia Rzeczypospolitej Polaków z mapy Europy.
Najwcześniej ów, wdrożony już i konsekwentnie
realizowany, proces znikania, cofania się rzeczywistości polskiej zauważyli
poeci, poezja ma bowiem pewną szczególną właściwość — niedostrzegalną dla tych,
którzy nie rozumieją jej praw, którzy nigdy nie dotknęli jej tajemnicy: ona
wyprzedza fakty, wyławia z tego, co jest, i interpretuje wszystkie, nawet
najdrobniejsze, symptomy zmiany. (Politycy powinni czytać poezję, by wiedzieć,
jak postępować, co czynić, by istnienie trwało, by mogło ocaleć w okolicznościach
niesprzyjających istnieniu.)
W wierszu Fragment z roku 1935 dwudziestoczteroletni Czesław Miłosz pisał: „Zam- knij okno, tam idą germańskie Junony / I skaczą w moje rzeki, senne tonie burzą, / Gdzie przedtem tylko rybak nad siecią niedużą / Stał w czajek i jaskółek goniących się kole. / Czarne, wojenne wozy zorały pastwiska, lecą ognie chorągwi, aż czerwono błyska / Ściana nad łóżkiem, szklanki dygocą na stole”. Jerzy Zagórski, kolega Miłosza z wileńskiej grupy Żagary, w wydanym w 1934 roku profetycznym tomie Przyjście wroga malował swoje ciemne wizje: „Jordan wystąpi z brzegów. Potem opadnie para: / aryjczyk pan nad Żydami w potrójnej koronie Cezara. // Duch Święty drugiego grudnia drżał, pocił się, płakał, jeżył / i błagał raz jeszcze złego, by władzę jego rozszerzył. // A litościwy szatan skrzydłem otoczył mu skroń / i wyjął z sakwy przepaskę, jedzenie, napój i broń. // Grzmiały w powietrzu trąby i kule biegły naprzeciw / gdy Bóg do kolan szatana przypadł raz trzeci. //A szatan zaśpiewał zwycięsko spowity ciemnymi chmurami, / święty Ryszardzie grzeszniku, przestań się modlić za nami”.
Zdaje się jednak, że ci, którzy rządzili Polską
w latach 30. ubiegłego wieku, nie czytali poezji albo czytali ją nieuważnie.
Odwrót
W pierwszych godzinach wojny nikt spośród
sprawujących władzę nie myśli o tym, by opuszczać stolicę — wszyscy mają
nadzieję na zatrzymanie lub znaczące opóźnienie ofensywy niemieckiej. Rząd
działa w warunkach wojennych, w trakcie bombardowań trwają obrady Rady
Ministrów. Na 2 września zwołane zostaje posiedzenie Sejmu, podczas którego
premier Składkowski przedstawia treść oficjalnego stanowiska władz wobec
napaści III Rzeszy na Polskę. Tuż przed otwarciem posiedzenia Niemcy
przeprowadzają nalot, bomby padają w okolicy budynków sejmowych. Mimo to obrady
rozpoczynają się punktualnie. Obecni są wszyscy posłowie, rząd i prezesi urzędów
centralnych. „Huk bomb — notuje Felicjan Sławoj Składkowski — [...] sprawia
wrażenie, że za chwilę szklany dach runie na zebranych, co oczywista sprawiłoby
pewne zamieszanie w sprawach państwowych, nie mówiąc już o osobistych”. Wkrótce
potem odbywa się posiedzenie Senatu. Wieczorem premier jedzie na Dworzec
Wschodni, który poważnie ucierpiał w trakcie nalotu — niemiecki lotnik zrzucił
bombę wprost na halę oznaczoną znakiem Czerwonego Krzyża (zginęło wielu
rannych, których rozlokowano w budynku dworca).
Zniszczenia tkanki architektonicznej miasta i straty
w ludziach to pierwsze symptomy nadciągającej katastrofy. Uczestnicy wydarzeń
jeszcze nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Co prawda, 3 września
marszałek Rydz-Śmigły po raz pierwszy wspomina o ewakuacji urzędów, mówi o tym,
że konieczne może się okazać wycofanie za linię Wisły, ale nastroje są dobre,
tym bardziej że tego samego dnia Anglia i Francja wypowiadają wojnę Hitlerowi.
Ludność Warszawy wiwatuje, tłum śpiewa Marsyliankę
— nie wie, że ma do czynienia z pustym gestem zachodnich mocarstw, że odchodzenie
w przeszłość Polski w jej dotychczasowej postaci rozpoczęło się i nikt nie
zdoła go powstrzymać. Most w Kutach, most na Czeremoszu, jest bliżej Nowego
Światu, niż to się komukolwiek wydaje.
Trzeba tu poczynić uwagę o charakterze
zasadniczym: proces znikania nie może się wypełnić, jego pełna realizacja
niemożliwa jest do pomyślenia bez udziału pomocników. To oni zapewniają
skuteczność działaniom Hitlera — akolici, obserwatorzy, pomocnicy czynni (Słowacja,
Związek Sowiecki) i bierni (Anglia, Francja). Są jeszcze ci, którzy we
właściwym momencie wtrącą swoje trzy grosze, odbierając polskim politykom zdolność
wpływania na przebieg wydarzeń. Myślę tu o władzach Rumunii, które — łamiąc
międzynarodowe umowy — internują rząd Rzeczypospolitej i naczelnego wodza.
Na razie jesteśmy jednak w Warszawie. 6 września
po południu premier Składkowski udaje się na objazd miasta. Ewakuacja jest już
postanowiona — ma zostać przeprowadzona najbliższej nocy. Premier wie to, czego
nie wie ludność stolicy, która buduje barykady i wiwatuje na cześć władz, kiedy
tylko zobaczy rządowy samochód. „A może utrzymamy się w Warszawie i nie trzeba
będzie uciekać?” — zapisuje w notatniku Składkowski. Wieczorem okazuje się
jednak, że oddziały niemieckie zbliżyły się do Raszyna.
Marszałek Śmigły wyjeżdża do Brześcia. Rząd
kieruje się w stronę Łucka. „Ludność nie wie jeszcze o bliskości Niemców i
nastroje są dalej doskonałe”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz