[Trzecia część tekstu opublikowanego w najnowszym "Toposie" (4/2013)]
Cywilizacja pamięci vs cywilizacja
zapomnienia
W kilku łódzkich księgarniach, do których wszedłem,
poszukując Reytana, książki
Rymkiewicza nie było (w jednej z nich tom figurował, co prawda, w wykazie
komputerowym, sprzedawcy nie mogli go jednak odnaleźć na półce). Sytuacji tej,
będącej zapewne rezultatem zbiegu okoliczności, nie odczytałbym jako znaczącej,
gdyby nie fakt, że w tych samych miejscach (zwłaszcza w jednej z łódzkich
księgarń „Matras”) szczególnie eksponowana była inna książka wydana w ostatnich
tygodniach — wywiad-rzeka z Jerzym Urbanem. Sytuacja ta wywołała u mnie,
jeszcze zanim zapoznałem się z czwartym tomem tetralogii Rymkiewicza, nieuniknioną
refleksję dotyczącą mechanizmów zbiorowej pamięci. Żyjemy w kraju, w którym
zbyt szybko zapomina się, kto jest kim, co w swoim życiu zdziałał i w jaki
sposób wpłynął na kształt rzeczywistości. Wzorzec „grubej kreski”, świadomego
odgradzania się od przeszłości oraz, niepoprzedzonego wyznaniem win i pokutą,
włączania konstruktorów systemu komunistycznego w życie polityczne, społeczne i
gospodarcze po roku 1989, skutkuje właśnie w ten sposób. Postpolityka, której
drugie imię brzmi „amnezja”, przemienia zbrodniarzy i zdrajców w ludzi nowych,
niekiedy nawet — to coraz bardziej powszechne — czyni ich arbitrami elegancji i
sędziami moralności. Taki „homo novus”
po tej stronie „kreski” jest już kim innym niż był po tamtej stronie — jakby
obmyły go wody świętej rzeki, jakby samo przekroczenie wyznaczonej dwustronną
umową granicy zdjęło zeń ciężar uczynków przeszłości.
Nie mam wątpliwości, że swoją najnowszą książkę
Jarosław Marek Rymkiewicz napisał po to, by uświadomić nam, jak łatwo daliśmy
sobie wmówić, że „człowieka nowoczesnego”, „człowieka cywilizowanego” odróżnia
od prymitywnego motłochu przekonanie, że w świecie realnym biel i czerń nigdy
nie występują osobno, że są doskonale wymieszane. Owo „cywilizowane” myślenie
to dalekie echo Piłatowego pytania o prawdę. Poncjusz Piłat pyta Chrystusa:
„cóż to jest prawda” i wcale nie czeka na odpowiedź. Dla niego, dla
pragmatycznego polityka rzymskiego cesarstwa, prawda obiektywna, prawda
absolutna nie istnieje. To, co nazywa prawdą, zawsze jest owocem wyboru,
kompromisu między siłami działającymi w świecie. Rymkiewicz upomina się o
rzeczywistość, w której istniałby wyraźny podział, w której naród zdolny byłby
do sformułowania jednoznacznej oceny czynów postaci publicznych. Właśnie
dlatego przywołuje artykuł Mickiewicza z roku 1833 o „ludziach szalonych” i
„ludziach rozsądnych”. Właśnie dlatego — wbrew tytułowi — jego książka ma nie
jednego, a dwóch głównych bohaterów (charakterystyczne, że na okładce, tuż pod
tytułem Reytan. Upadek Polski,
umieszczono fragment obrazu Matejki przedstawiający Adama Ponińskiego) —
niezłomnego, aż do szaleństwa, posła nowogródzkiego oraz biorącego pieniądze z
Moskwy wielkiego kuchmistrza koronnego.
Ta dwudzielność konstrukcji, ta dwubiegunowa
semantyczna polaryzacja uwidacznia się na obu poziomach najnowszego dzieła
Rymkiewicza — na poziomie dokumentarnej deskrypcji faktów (biegun Reytana i
biegun Ponińskiego, tzn. wierność przeciwstawiona zdradzie) oraz na poziomie
etyczno-historiozoficznej refleksji (o „etyczności” Reytana skłonny jestem mówić mimo świadomości, że jego autor
wolałby chyba — świadczy o tym kolejne w tej twórczości nawiązanie do
Nietzschego — sytuować się „poza dobrem i złem”, raczej gdzieś w planie nagiej
egzystencji).
Konserwatywna wizja dziejów, jaką prezentuje
Jarosław Marek Rymkiewicz, ujawnia się najmocniej bodaj we fragmencie
poświęconym różnicy między „cywilizacją popiołów” a „cywilizacją zwłok”.
Ponieważ uważam rzeczony ustęp za najważniejszy w książce, pozwolę sobie dać go
tutaj in extenso:
Cmentarne spisy — kto gdzie leży,
w jakim towarzystwie i pod jakim drzewem, w jakim kąciku, kto tam z kim
rozmawia — to dla badacza przeszłości jeden z najciekawszych, najbardziej
obiecujących terenów badań; dla mnie to nawet chyba był, przez kilkadziesiąt
lat, teren najciekawszy. Ten teren niebawem zaniknie, bo nie będzie grobów i
nasza cywilizacja grobów — choć może lepsza byłaby nazwa: cywilizacja trumien;
albo: cywilizacja zwłok — tak zatem nasza cywilizacja trumien-grobów-zwłok
niebawem się skończy — zostanie zastąpiona przez cywilizację rozsypanych
popiołów. Umarli znikną — w ogóle ich nie będzie — nie będzie ani jednego
umarłego — i o to właśnie chodzi cywilizacji, która chce być cywilizacją
popiołów, ponieważ nie chce być tym, czym była przez wieki — cywilizacją
trumien-grobów-zwłok. Na rozsypanych popiołach, w nich, między nimi i pod nimi,
jacyś inni ludzie (jacyś inni — bo już do nas niepodobni) wybudują swoją
cywilizację — swoje ulice, pałace, pasy startowe, stacje metra i wieżowce.
Jeśli wziąć pod uwagę dzieje planety, dzieje planetarne i dzieje kosmiczne,
będzie to przemiana korzystna — bo to będzie kosmiczna niepamięć, cywilizacja
kosmicznej niepamięci, a więc cywilizacja zgodna z porządkiem stworzenia. Ale
mówmy o śladach pałaców — póki nas nie rozsypano. (R 150)
Napisałem „konserwatywna wizja dziejów”, ale sądzę,
że to określenie niefortunne. Wszak w przeciwstawieniu, którym operuje
Rymkiewicz, konserwatywne jest wszystko, co związane z myśleniem historycznym.
Z kolei po stronie „nowoczesności” należałoby ustawić wszystko, co ahistoryczne
i, by tak rzec, bez-dziejowe, słowem — wszystko, co powstaje poprzez
wyrugowanie, usunięcie, anihilowanie pamięci.
Miałbym tu ochotę zestawić poglądy wyrażone na
kartach Reytana z popularną
socjologiczną koncepcją Zygmunta Baumana, zadając pytanie, jak ma się wizja
historyczności („cywilizacji zwłok”) Jarosława Marka Rymkiewicza do
Baumanowskiej teorii „płynnej nowoczesności” (z jej tezą o przyrodzonym
współczesnej cywilizacji braku zakorzenienia i swoistym „nomadyzmie” człowieka
przełomu XX i XXI wieku). Z braku miejsca i czasu odwołam się jednak tylko do
dwóch podrozdziałów książki Śmierć i
nieśmiertelność. O wielości strategii życia. Podrozdział pierwszy nosi
tytuł Przeżycie jako przywilej grupy
i przynosi analizę historycznego konstytuowania się odrębnych zbiorowości oraz,
związanego z tym procesem, eliminowania jednych grup przez inne. Oto dwa urywki
z Baumana:
Przeżycie Y-a (który nie jest X-em)
przeczy uniwersalnej zasadzie
przeżycia, której uosobieniem, najlepszym przykładem i ostatecznym celem jest
przeżycie partykularnego X-a. Prawda
ta, wpisana w istnienie egoistycznych gatunków podzielonych na egoistyczne
grupy, rzadko wychodziła na jaw tak otwarcie jak w nazistowskim projekcie
świata dostosowanego do nieśmiertelności najzdrowszej i najbardziej męskiej z
ras. Partykularność rasy aryjskiej ogłoszona została uniwersalną zasadą porządku świata; a droga
transformacji tej partykularności wiodła poprzez zagładę wszystkich innych,
najczęściej wielu, partykularności. […]
A przecież nazistowski projekt
uniwersalnej eksterminacji był jedynie skrajnym i rażąco występnym rozwiązaniem
problemu, który przekracza rzeczywistość jawnie totalitarnych praktyk i wydaje
się charakterystyczny dla kondycji społeczeństwa, w którym nieśmiertelność grupy
— ujmowana albo jako przeżycie narodu, tradycji etnicznej, kultury, albo
cywilizacji służącej wartościom otoczonym najwyższą czcią — pojmowana jest nie
jako automatycznie zagwarantowane osiągnięcie, lecz jako problem — jako zadanie
wymagające świadomego planu, inżynierii społecznej, starannie doglądanych
działań. O partykularne interesy
związane z przetrwaniem zawsze walczy się w tych okolicznościach pod sztandarem
uniwersalności: to, co przemijalne,
musi stać się trwałe, partykularność
musi osiągnąć poziom uniwersalności.[1]
Mówiąc ogólnie, strategia
nieśmiertelności grupy polega na zwalnianiu własnej grupy z warunku
przemijalności, który obowiązuje wszelkie inne kategorie i zbiorowości gatunku
ludzkiego. Inne grupy podlegają wpływowi czasu; ich obecność w historii stała
się epizodem. Grupy te na krótko wchodzą na scenę historii, by natychmiast z
niej zejść. Samej historii została dana jedność wiecznego, nieprzerwanego
kontinuum dzięki nieustającej, rzeczywiście bezczasowej obecności czyjejś
własnej grupy lub zasad, których grupa ta, według samej siebie, jest ostatnim i
ostatecznym, najdoskonalszym wcieleniem.[2]
Z podrozdziału Nieśmiertelność
przebrana za historię przepisuję tylko jeden, ale dłuższy, fragment:
Starania zdobywców, które
podważają tożsamość pokonanych grup, czyli utrwalają ich własną dominację
opartą na przymusie, przekształcając ją w kulturową hegemonię, oznaczają z
reguły wykluczenie tych grup z narracji historycznych, co jest jednym z
najpilniej i najbardziej konsekwentnie stosowanych środków. Poprzez namowy lub
groźby pobite grupy zmuszane są do zapomnienia o swojej historii; a jeśli nie
zapominają — czują się nią zawstydzone i zakłopotane, a przez to niezdolne do
publicznego opowiadania historii. Okazuje się, że tożsamość grupy nie ma przyszłości,
skoro ta skutecznie wyparła się przeszłości wartej chronienia. Pisarzom i
opowiadaczom historii podbitego ludu zamyka się usta, osadza ich w więzieniach,
przekupuje albo zamracza, żeby na nowo dostroili swoje opowieści. Instytucje
edukacyjne pokonanych — te podstawowe wehikuły trwałej pamięci przebranej za
plemienną nieśmiertelność — poszły w rozsypkę, zakazano im dostarczać
historycznych instrukcji i zaopatrzono w nowe podręczniki oraz nowe programy
historii. Zakaz używania własnego języka, tego nośnika oddzielnej historii
osadzonej w autonomicznej kulturze, jest skrajnym i najbardziej radykalnym
środkiem, do którego zwycięzcy chętnie się odwołują, gdy tylko uznają, że jest
skuteczny.
Wraz z każdą zmianą równowagi sił
opowiadanie historii zaczyna się od nowa. Hegemonia nad świadomością
historyczną jest ściśle związana z opanowaniem dostępnych obecnie zasobów
materialnych — a ta wzajemna zależność zachodzi w obu kierunkach. Hegemonia
następuje po dominacji — ale często zakwestionowanie tej drugiej zaczyna się
wraz z wojną podjazdową przeciw pierwszej.
Starania, by opowiedzieć historię
w inny sposób, by inaczej naświetlić wzloty i upadki, odzwierciedlają często
morderczą walkę między elitami o hegemonię nad grupą. Podobnie jak działo się
to w sporach między grupami, współzawodniczące ze sobą elity bronią i dowodzą
swego upoważnienia do wyłącznego reprezentowania „wartości uniwersalnych”,
wspólnie przyswojonych przez grupę, roszcząc sobie prawo do szczególnej
starożytności swego szacownego dziedzictwa w pozornie wspólnej tradycji; muszą
uwydatnić doskonałość swych własnych przodków, a pomniejszyć i oczernić
przodków rywalizujących elit. Aby to osiągnąć , walczą o retrospektywne
unieśmiertelnienie własnego doboru wielkich nazwisk lub czynów; promują swoją własną
listę świętych lub łajdaków […].[3]
Cytuję Baumana dlatego, że jego stwierdzenia dość
dobrze współgrają z ukrytym nurtem tematycznym Reytana. Jest też jednak drugi powód, ściśle związany z pierwszym,
a dla wielu zapewne mniej widoczny lub całkiem niedostrzegalny. Myślę o
praktycznej wiedzy, jaką w tej materii dysponuje profesor Bauman, który od roku
1945 do roku 1953 był zastępcą dowódcy 5. Samodzielnego Batalionu Ochrony
Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego do spraw polityczno-wychowawczych[4],
tzn. zajmował się formowaniem właściwej „postawy ideowej” żołnierzy oddziałów
KBW, powołanych do zwalczania i likwidowania polskiego podziemia
antykomunistycznego, do eliminowania tych obrońców wolnej Polski, których
dzisiaj obejmujemy wspólnym mianem „żołnierzy wyklętych”. Sam Zygmunt Bauman
stwierdził po latach, że do „powyższego fragmentu życiorysu” odnosił się
„wszędzie i zawsze w [swoim] długim — dorosłym — życiu publicznym, poświęconym
w znacznym stopniu uzmysłowieniu sobie i innym zagrożeń wynikłych z pułapek młodzieńczej
naiwności i sideł umysłowego zniewolenia”[5].
Jeśli skłonny jestem sądzić, że fragmenty Śmierci i nieśmiertelności korespondują
z najważniejszymi pytaniami stawianymi na kartach Reytana, to dlatego że Rymkiewicz szczegółowo i plastycznie
przedstawia proces powstawania i utrwalania w zbiorowej świadomości mitu
ostatniego obrońcy Rzeczypospolitej i — z drugiej strony — czarnej legendy
Ponińskiego. Zdaniem pisarza, bitwa o sferę symboliczną rozgrywa się w umysłach
prostego ludu, odpornego — przynajmniej do pewnego stopnia — na socjotechniczne
zabiegi warstw rządzących: „zdrajcom […] złorzeczy u nas pospólstwo, o tym,
żeby kogoś takiego [jak Poniński] wyciągnąć z karety i zawiesić, myślą ludzie
prości, natomiast panowie od złorzeczenia się powstrzymują. Wynikałoby z tego,
że pospólstwo wie lepiej, co jest dobre, a co złe dla Polski […]” (R 180–181).
Co mówi ziemia
6 czerwca tego roku, dzięki życzliwości profesora
Krzysztofa Szwagrzyka, mogłem odwiedzić kwaterę „Ł” na warszawskim Cmentarzu
Powązkowskim. O Powązkach wspomina autor Reytana.
1 września 1790 roku, po ogłoszeniu nań wyroku sądu sejmowego, odbierającego mu
wszelkie tytuły, szlachectwo i nazwisko, Adam Poniński, od tej chwili „człowiek
Adam”, opuścił Warszawę, a przyjechawszy do Chrzanowa zorganizował tam
„całonocną balangę” (R 182). Następnego dnia, 2 września, wydał obiad na
czterdzieści osób właśnie w Powązkach, w tamtejszym pałacu księżnej
Lubomirskiej. Dziś Powązki są wielką nekropolią, wciąż niedostatecznie poznaną.
Od zeszłego roku właśnie w odległej kwaterze „Ł”, nieopodal pomnika ofiar
tragedii smoleńskiej, prowadzone są, pod kierownictwem profesora Szwagrzyka,
intensywne prace ekshumacyjne.
W późnych latach czterdziestych i wczesnych
pięćdziesiątych chowano tam w tajemnicy zwłoki więźniów zabitych w więzieniu
mokotowskim. W prostokącie, którego boki mają po kilkanaście metrów długości,
spoczęły ciała 300–400 skazańców lub aresztantów zakatowanych w trakcie
przesłuchań. W znakomitej większości byli to bohaterowie okresu okupacji i pierwszych
lat powojennych, m.in. generał August Emil Fieldorf „Nil”, major Hieronim
Dekutowski „Zapora”, rotmistrz Witold Pilecki, major Zygmunt Szendzielarz
„Łupaszko”, podpułkownik Stanisław Kasznica. Ekshumacja to jedynie pierwszy
etap prac prowadzonych w kwaterze „Ł”, zwanej także Łączką (w okresie, kiedy
grzebano ciała skazańców, była tam łąka — bliscy zamordowanych nie mieli
pojęcia, że na tym terenie, który wkrótce zamieniono w cmentarny śmietnik,
chowa się zmarłych) — w kolejnej fazie badań ze szczątków pobiera się materiał
genetyczny służący identyfikacji ofiar.
Łączka jest dziś najważniejszym miejscem w Polsce,
samym centrum polskiej przetrąconej tożsamości. To ziemia, która woła o naszą
pamięć. Perfidia władzy komunistycznej sprawiła, że w latach osiemdziesiątych,
po wyrównaniu terenu, na miejscu dawnych tajnych pochówków zaczęto wznosić
grobowce partyjnych dygnitarzy i oficerów Ludowego Wojska Polskiego.
Bezpośrednio nad dołami z anonimowymi ofiarami komunistycznych katów został
wymurowany m.in. grób jednego z najbardziej dyspozycyjnych sędziów
stalinowskich, podpułkownika Romana Kryże. W bliskim sąsiedztwie kwatery „Ł”
stoi grobowiec Julii Brystiger, szefowej V wydziału Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego, funkcjonariuszki wyjątkowo inteligentnej i okrutnej,
odpowiedzialnej m.in. za prześladowanie Kościoła w pierwszych latach
powojennych.
Przyjechałem na Powązki w przeddzień uroczystego
odprowadzenia na miejsce tymczasowego spoczynku szczątków wydobytych z głębi
ziemi na przełomie maja i czerwca. By dostać się do śmiertelnych dołów, zerwano
asfalt cmentarnych alejek, rozebrano także pomnik ofiar stalinowskiego terroru.
Teren był już uprzątnięty, powierzchnia ziemi wyrównana. Profesor Krzysztof
Szwagrzyk opowiedział mi o ostatnich pracach, jakie tego dnia wykonano —
poczyniwszy kilka odwiertów na ścieżkach między grobowcami, naukowcy natrafili
na fragmenty kości.
Kilkanaście metrów dalej, w cieniu drzew, mieści
się punkt poboru materiału genetycznego. Jeszcze kilka dni wcześniej na stołach
pod zadaszeniem spoczywały fragmenty ludzkich szkieletów. Archeolodzy i lekarze
pieczołowicie sklejali fragmenty czaszek, badali ślady po kulach (część wlotowa
najczęściej z tyłu głowy, w okolicy potylicznej; część wylotowa z przodu — stąd
poważne ubytki kości twarzowych). Z większości ciał pozostało kilka kilogramów
szczątków, z niektórych tylko kilogram.
Tysiąc gramów pamięci. Tysiąc gramów żalu. Tysiąc
gramów milczenia.
W punkcie poboru materiału genetycznego spotykam
panią Grażynę Chojecką, córkę siostrzenicy Hieronima Dekutowskiego „Zapory”,
jednego z najbardziej bohaterskich dowódców podziemia antykomunistycznego,
straconego wraz z kilkoma podkomendnymi bezpośrednio po tym, jak udaremniono
ich ucieczkę z mokotowskiego więzienia. Rozmawiamy o zmarłych, o śladach
relacji i wspomnień rozsypanych po niskonakładowych książkach napisanych przez
nielicznych ocalonych (mówimy m.in. o mecenasie Władysławie Sile-Nowickim). W
pewnym momencie pani Grażyna wydobywa z torebki kopertę. Są w niej rodzinne
pamiątki — fotografie majora Dekutowskiego z lat czterdziestych. Uśmiechnięta
twarz zwykłego dobrego chłopaka, który dostał się między tryby historii. Jako
cichociemny zrzucony nad Polską, walczył z Niemcami, a następnie z Sowietami i
ich rodzimymi sojusznikami (m.in. z oddziałami KBW). Został ujęty w trakcie
próby przekroczenia granicy, w wyniku ubeckiej prowokacji. Wyrok dla niego i
towarzyszy: kara śmierci. Metoda katyńska — strzał w potylicę.
Wszyscy ludzie, których spotykam na Łączce, są
jakby z innego czasu, z innego świata. Serdeczni i otwarci. W ich oczach smutek
i gorycz, ale także światło — wiedzą, że wykonali swoją pracę najlepiej, jak
potrafili. Jeszcze dzisiaj myli groby komunistycznych dostojników. W trakcie
jutrzejszej uroczystości wszystko musi lśnić, nawet grobowiec sędziego Romana
Kryże.
Profesor Szwagrzyk uchyla drzwi plastikowego
kontenera i wpuszcza mnie do środka. Panuje tu półmrok. Pod jedną ze ścian rząd
skrzynek z sosnowego drewna. Klękam. Zostaję sam. Jest ich osiemdziesiąt dwie.
Osiemdziesiąt dwie trumienki — 40 na 60 centymetrów, jak dla niemowląt. To się
zgadza, przecież urodzili się na nowo. Wyjęto ich z łona ziemi, ale nie
krzyczą, są niemi.
Dotykam dłonią gładkiej powierzchni drewna.
Ja, żywy.
W słowach modlitwy, niezbornych, bezładnych,
zawarta jest prośba, byśmy potrafili sprostać nauce, której udzielają nam nieme
kości. Byśmy zdołali zrekonstruować, posklejać to wspólne zgruchotane ciało.
„To co nas podzieliło — to się już nie sklei”,
napisał Jarosław Marek Rymkiewicz w swoim głośnym wierszu. Reytan przynosi kontynuację tej myśli, jest jej rozwinięciem i
objaśnieniem. Poeta z Milanówka zdaje się postrzegać polską historię i politykę
jako przestrzeń nieustannego, przynajmniej od drugiej połowy XVIII stulecia,
ścierania się dwóch postaw, dwóch sposobów postrzegania świata, dwóch wzorców
cywilizacyjnych (i ja, trzydziestopięciolatek z początku XXI wieku, skłonny
jestem rozumować podobnie). Zwolennicy pierwszego z owych wzorców mają oblicza
janusowe — patrzą przed siebie, ale zarazem nie tracą z oczu tego, co minione,
a co stanowi ich dziedzictwo. Chcą mieszkać jednocześnie w przeszłości i
teraźniejszości, chcą wiedzieć, kim są i skąd przyszli, bo — jak sądzą — będzie
im wtedy łatwiej odpowiedzieć nie tylko na pytanie o to, co mają do roboty tu i
teraz, ale również ku czemu chcą zmierzać, jaki jest ich ostateczny cel. Ów cel
traktują jako wypadkową minionego i obecnego. Przeszłość zobowiązuje ich do
wierności, nawet kiedy upadają, każe im się podnosić, przeszłość zmusza ich, by
szanowali sami siebie, by nie schodzili poniżej poziomu wyznaczonego przez
przodków, do których dziedzictwa wciąż się odwołują. Propagatorzy postawy
przeciwnej wołają wciąż: „wybierzmy przyszłość”; oni obawiają się przeszłości,
zdając sobie sprawę, że gdzieś tam, u ich zarania, jest hańba. Dlatego wolą,
jak Poncjusz Piłat, wyjść nie czekając na odpowiedź. Prawda jest dla nich
nieodmiennie zakładniczką okoliczności, uzgadniają ją z trendami i kursami,
sprawdzają, skąd wieje wiatr. Nie dziw, że to właśnie oni jawią się jako bardziej
błyskotliwi i nowocześni: wszystko płynie — płyną i oni.
Jakie to proste — zakrzyknie czytelnik — zbyt
proste, przecież życie jest bardziej skomplikowane, dominują w nim nie czerń i
biel, ale rozmaite odcienie szarości. Człowiek jest zarazem zły i dobry, dobry
i zły. Odpowiem: zgoda, ale nie każdy (przykłady? Łukasz Ciepliński, Witold
Pilecki). Powiem także: nie jest sztuką błądzić, sztuką jest przyznać się do
błędu. Może w odniesieniu do polityki to jednak rzeczywiście naiwność. Dzieje
powązkowskiej Łączki dostarczają w tej materii wiedzy bolesnej i jednoznacznej.
Ci, których ciała zrzucano w tę ziemię z drewnianych plandek, byli sądzeni za
„zdradę”. Jako „zdrajcom” odmówiono im pamięci. Zwolennicy prawdy względnej tak
zdefiniowali prawo, że ich własny sąd dało się jakoś uzasadnić. Oni zwyciężyli,
przynajmniej w oczach tego świata, oni, którzy mają groby i pamiątkowe tablice,
zapewnili sobie — tu posłużę się sformułowaniem teoretyka i praktyka Zygmunta
Baumana — „nieśmiertelność”, to znaczy „zwolnili własną grupę z warunku
przemijalności”. Ich obrońcy, ich spadkobiercy nie przestają powtarzać (na
razie jeszcze szeptem): „zdrada! zdrada!”… Słyszycie?
18 czerwca 2013 r.
[1] Z. Bauman, Śmierć i nieśmiertelność. O wielości strategii życia, przeł. N.
Leśniewski, Warszawa 1998, s. 141–142.
[2] Tamże, s. 143.
[3] Tamże, s. 146–147.
[4] Por. P. Gontarczyk, Towarzysz „Semjon”, „Ozon” 2006, nr z 14
czerwca 2006 r., s. 16–17.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz