[Pierwsza część tekstu opublikowanego w najnowszym numerze "Toposu" (4/2013)]
Im dłużej zajmuję się krytyką literacką, tym
wyraźniej widzę, że pisanie klasycznych recenzji to czynność jałowa,
nieprzynosząca trwałych rezultatów, pogłębiająca rozproszenie i
uniemożliwiająca koncentrację na tym, co istotne. W kulturze pojawiają się
jednak dzieła, które domagają się reakcji, do których trzeba się jakoś
ustosunkować, odnieść, których nie da się pozostawić bez komentarza, bo
dotykają w odbiorcy czegoś tak fundamentalnego, że milczenie o tym czymś byłoby
równoznaczne ze sprzeniewierzeniem się samemu sobie, oznaczałoby rezygnację z
myślenia. Książka Jarosława Marka Rymkiewicza Reytan. Upadek Polski, bo przede wszystkim o niej chcę tu mówić,
należy do kategorii fenomenów kulturowych wołających o jakąś elementarną refleksję,
niewolących do pisania, dyskutowania, rozprawiania. Recenzji pisać nie chcę,
pozostaje mi więc wejść w rozmowę z autorem, z profesorem Rymkiewiczem, a za
sprawą profesora Rymkiewicza także z bohaterem jego książki, z Tadeuszem
Reytanem, co czynię z obawą i nie całkiem chętnie, wiedząc jednak, że wyjścia
nie ma, że to dialog nieodzowny, dialog mnie samemu — niechętnemu i pełnemu
obaw — niezbędnie potrzebny. Chcąc być dialogiem, tekst, który właśnie zaczynam
pisać, przemieni się zapewne w coś na kształt listu, listu do Jarosława Marka
Rymkiewicza. Niekiedy będzie jednak wolał udawać recenzję. Najlepiej przyznać
się od razu, że recenzją ostatecznie się nie stanie, ograniczę się w najlepszym
razie do przedstawienia notatek poczynionych na marginesach książki.
Wszystko, co w niniejszym tekście przypominać
będzie recenzję, ma służyć zapoznaniu czytelnika z książką wyjątkową, która —
podobnie jak wcześniejsze tomy „tetralogii polskiej” (Wieszanie, Kinderszenen, Samuel Zborowski) — ukierunkowuje i przemodelowuje nasze współczesne
postrzeganie polskiej historii, zmusza do głębokiego namysłu nad sensem
zbiorowego doświadczenia i wyznacza ścieżki interpretacji czegoś, co opatrzmy
tu ryzykownym mianem „narodowego losu”. Wszystko, co w moich zapiskach przyjmie
formę epistoły, co złoży się na dialog z profesorem Rymkiewiczem, znajdzie się
tu jedynie (i aż) po to, by objawić adresatom (tzn. autorowi Reytana i czytelnikom szkicu) stan
świadomości historycznej czy historiozoficznej trzydziestopięciolatka żyjącego
w Polsce w drugim dziesięcioleciu XXI wieku. Ów stan świadomości — jeśli
potraktować go jako reprezentatywny dla pokolenia właśnie wstępującego w
dojrzałość i pragnącego ujawnić swój stosunek do rzeczywistości — wydaje mi się
jakoś tam istotny. Z jego opisu będzie można, być może, wyciągnąć wnioski na
temat przyszłości tej zbiorowości, którą tworzymy, a którą nazwijmy,
ryzykownie, narodem. Słowem, byłbym usatysfakcjonowany, gdybym czerniąc
marginesy Reytana, zdołał
przedstawić, choćby pobieżnie i punktowo, szkic własnego postrzegania (a
wierzę, wiem, że nie jest to tylko moje postrzeganie) Polski i polskości w tym
właśnie punkcie historii, w którym się znajdujemy.
Fabuła i
perwazja
Reytan to książka o historii, a może raczej — jak to bywa
u Rymkiewicza — o jej interpretowaniu i rozumieniu. Jest bowiem autor Wieszania jednym z najbardziej
konsekwentnych i twórczych semiologów polskości, tzn. analizuje on i
interpretuje znaki wytworzone w procesie kształtowania się i utrwalania
świadomości zbiorowej Polaków, poddaje je wieloperspektywicznemu oglądowi i
opisowi, nie powstrzymując się przy tym od pewnego specyficznego modelowania i
ukierunkowywania naszego myślenia o sobie samych w epoce postkomunistycznej, z
której od dwudziestu lat nie potrafimy wyjść. Tego rodzaju praca intelektualna
— choćbyśmy nawet nie zgadzali się z jej ostatecznymi rezultatami — ma
pierwszorzędne znaczenie dla zrozumienia punktu, w którym znalazła się zbiorowa
świadomość. Odnoszę zresztą wrażenie, że sam Rymkiewicz wolałby mówić nie o
„punkcie”, a raczej o zaułku świadomości. W zamysł twórczy stojący u początku
„tetralogii polskiej” jest wszak wpisane przeświadczenie o tym, że w wyniku
zdarzeń politycznych ostatnich dwóch-trzech wieków utraciliśmy przyrodzoną
zdolność rozumienia samych siebie, że jako masa pozostajemy indyferentni na
sygnały zmiany, słowem — nie potrafimy wybić się na niepodległość myślenia,
odrzucamy możliwość decydowania o samych sobie, a co za tym idzie — pozwalamy
prowadzić się z zewnątrz.
Przyjrzyjmy się sposobowi komentowania i
interpretowania materiału historycznego na kartach Reytana. Po pierwsze, jak zawsze u Rymkiewicza, źródła. Podstawą
refleksji nie jest bowiem historia wypreparowana, sztuczny twór powstały w
zaciszu pisarskiego gabinetu. Autor Reytana
wychodzi od słowa pisanego, od przekazów z epoki; jego praca — takie wrażenie
możemy odnieść w trakcie lektury (Rymkiewicz chce, byśmy tak myśleli) — polega
wyłącznie na skomentowaniu i opatrzeniu objaśnieniami autentycznego materiału
osiemnasto- i dziewiętnastowiecznego. W tym sensie najbardziej
charakterystyczny dla metody pisarskiej poety z Milanówka jest rozdział
zatytułowany Trochę przypisów do
„Dyaryusza czterech pierwszych dni”. W kilkuzdaniowym wprowadzeniu
natrafiamy na następujące wyznanie:
Daję tu garść przypisów, które
prostują lub uzupełniają, lub uściślają wiadomości […]. Tych przypisów mogłoby
być znacznie więcej, ale — choć produkowanie przypisów to robota, którą bardzo
lubię — starałem się ograniczyć ich ilość, nie chcąc stwarzać dodatkowych i
może zbędnych utrudnień dla czytelnika — im więcej szczegółów, tym trudniej się
w nich połapać.[1]
Uważny czytelnik wie jednak, że powyższe zdanie
jest do pewnego stopnia bałamutne, że nie tyle nie daje możliwości pełnego
wglądu w warsztat Rymkiewiczowski, ale celowo zaciemnia — cały tom poświęcony
Reytanowi jest w istocie zbiorem wszelkiego rodzaju przypisów, dopisków i
uzupełnień. W rzeczonym rozdziale metoda ta została sformułowana expressis verbis, w pozostałych
realizowana jest niejako w utajeniu, stosowana z przebiegła wirtuozerią,
sprawiającą, że ulegamy złudzeniu. Zdaje nam się, że czytamy dzieło, którego
autor w sposób maksymalnie obiektywny stara się (i nas) zbliżyć do prawdy o
niezłomnym pośle na sejm rozbiorowy, o okolicznościach kwietniowych wydarzeń
roku 1773 opisywanych w pamiętnikach epoki, następnie zaś przedstawionych na
słynnym obrazie Matejki. Faktyczny cel pracy Rymkiewicza jest jednak inny. Nie
po to pisze on o Reytanie, by pisać o Reytanie, ale po to, by powiedzieć nam
kilka słów elementarnej prawdy o nas samych. W natłoku faktów (ich nawzajem
wykluczających się wersji), w zalewie szczegółów i w zatrzęsieniu drobiazgów, z
których każdy ogląda się tu po wielekroć z różnych stron, zapominamy o tym, bo
— o to właśnie idzie — mamy zapomnieć. Mamy zostać ugodzeni celnie i pozostać
niezdolni do obrony. Obiektywizm i dociekliwość autora demonstrowana w tych
partiach tekstu, gdzie się minione wydarzenia i ich okoliczności z pietyzmem
rekonstruuje, ma nas przysposobić do przyjęcia diagnoz znacznie donioślejszych,
dotyczących już nie tylko wąsów lokatora hruszowickiej murowanki, ale naszego
zbiorowego, narodowego, politycznego tu i teraz.
Jarosław Marek Rymkiewicz w mistrzowski sposób
operuje skomplikowanymi technikami perswazyjnymi. To zresztą nie dziwi u tak
wytrawnego znawcy literatury, szczególnie literatury romantyzmu. Bo właśnie w
formach literackich pierwszej połowy XIX stulecia dałoby się odnaleźć
antecedencje dla tego rodzaju pisania. Metodę twórczą autora Kinderszenen można przecież zobaczyć
jako logiczno-strukturalne nawiązanie do wzorca romantycznego poematu
dygresyjnego, z jego pozorowaną fabularnością oraz rzeczywistą perswazyjnością
i dialogicznością. W poemacie dygresyjnym ciąg opowiadanych wydarzeń dostarcza
pretekstu do zabierania głosu w kwestiach rzeczywiście zajmujących uwagę
autora; podobnie jest u Rymkiewicza — przeszłość stanowi jedynie lustro dla
współczesności. Zresztą, sam twórca zdaje się do tego przyznawać, kiedy w
najbardziej przejmującej scenie Reytana
stwierdza: „jesteśmy jednocześnie w roku 2010 i w roku 1773” (R 155) albo gdy
przekonuje, że Stanisław Staszic pisał Przestrogi
dla Polski również dla czytelnika współczesnego, „dla nas”:
Kto teraz chciałby przeczytać Przestrogi (a jest to bardzo pouczająca
lektura), powinien pamiętać, że książkę tę należy czytać nie jako jakieś dzieło
historyczne, opowiadające o tym, co się wydarzyło dawno, dawno temu, dwieście
kilkadziesiąt lat temu, lecz jako dzieło na tematy także i obecnie aktualne.
Dopiero kiedy tak właśnie przeczyta się przestrogi, jako dzieło, które autor
pisał i dla nas, widać dobrze, jaka to jest niemiła książka — jakie przykre
rzeczy Staszic miał do powiedzenia Polakom. Jaką miał o nas nieprzyjemną
wiedzę. (R 255)
Widzę i opisuję — czytasz i widzisz
Czytelnik nie wie, kiedy wikła się w
Rymkiewiczowski świat, nie dostrzega momentu, gdy zostaje wciągnięty w środek
opowieści, gdy zaczyna powtarzać autorskie gesty, reprodukować autorskie myśli,
podejmować decyzje zgodne z oczekiwaniami jedynego demiurga i przewodnika. Jak
to możliwe? W jaki sposób się to wydarza?
Jedną z podstawowych technik stosowanych przez
Rymkiewicza jest opowiadanie unaoczniające, tzn. narracja, w obrębie której
używa się jedynie czasu teraźniejszego, tak by odbiorca miał wrażenie
osobistego uczestnictwa w przedstawianych wydarzeniach, by czuł się niczym ich
bezpośredni świadek. Autor Wieszania
z upodobaniem rekonstruuje w ten sposób sceny z odległej przeszłości,
niezauważalnie angażując odbiorcę, skłaniając go do uznania subiektywnej wizji
za całkowicie zgodną z prawdą historyczną lub przynajmniej za pożądaną,
uzasadnioną, prawdopodobną. Oto przykłady:
Radziwiłłowie dobywają szabel
osadzonych w czarnych furdymentach, Czartoryscy wyciągają swoje obosieczne
rapiery, służący jednych i drugich rozpinają szare kapoty i widać, że pod
kapotami mają proce i pistolety. Strumyki krwi ściekające z dębowych ław na
posadzkę izby sejmowej, błyski wystrzałów, kamienie latające pomiędzy błyskami,
zapach prochu, okrzyki konających. Damy piszczą i wrzeszczą, mdleją pod ławami.
Adam Małachowski, marszałek starej laski, błaga, żeby nie gwałcono świętych
praw Rzeczypospolitej, ale zaraz pada na kolana, przebity rapierem. Ten, co go
przebił, podstępnie, od tyłu, już innemu krwawy rapier w plecy wbija. (R 86)
Widzimy teraz nakryty białym
prześcieradłem stół w hruszowickim salonie, obok na krześle, stoi lakierowana
skrzynka baranowickiego starosty. Profesor, odziany w szary gumowy fartuch
(Alina z Hartinghów zawiązuje mu właśnie na plecach, na kokardkę, tasiemki
fartucha), podnosi do góry ręce w takichże gumowych, ale nie szarych, raczej
białych lub różowych rękawicach. Właściciel Naczy dyskretnie usunął się pod
ścianę, ale przeciera binokle, żeby lepiej widzieć. Możemy zaczynać! (R 174)
Bodaj z najbardziej sugestywnym obrazem tego rodzaju
mamy do czynienia w rozdziale Pałace Ponińskiego. Towarzyszymy tu (właśnie
tak: towarzyszymy!) w wędrówce Adamowi Ponińskiemu, marszałkowi sejmu
rozbiorowego, jednemu z największych zdrajców w polskiej historii.
Wyliczywszy wszystkie pałace i wille Ponińskiego,
Rymkiewicz wyjawia, że udało mu się dotrzeć do informacji o jeszcze jednym
pałacu, dotychczas nieznanym, który marszałek kupił od biskupa Antoniego
Ostrowskiego w roku 1774. Budynek ów znajduje się dziś przy zbiegu Krakowskiego
Przedmieścia oraz ulic Koziej i Trębackiej. Proces angażowania uwagi i
imaginacji czytelnika odbywa się w przywołanym rozdziale podobnie jak w wielu
innych miejscach książki i ma charakter trójstopniowy. Na samym początku
pojawia się następujący komunikat:
Możemy z łatwością wyobrazić sobie
Ponińskiego na tle fasady tego pałacu, Ponińskiego, który wchodzi do niego lub
z niego wychodzi — i zaraz go sobie wyobrazimy. (R 152)
Teraz następuje retardacja — przywołanie kolejnych
szczegółów związanych z lokalizacją pałacu, z jego otoczeniem i wyglądem. Potem
informacja dotycząca widoku rozciągającego się z okien budynku. Tu jeden ważny
szczegół: wychyliwszy się przez okno i spojrzawszy w prawo, mógł Poniński
widzieć Pałac Radziwiłłów. „Ten, który później nazywano Namiestnikowskim, a
jeszcze później Prezydenckim” (R 154) — dodaje Rymkiewicz. Za sprawą tej
onomastycznej sztuczki (podanie trzech historycznych nazw tego samego obiektu)
obejmujemy krótkim spojrzeniem przeszło dwieście lat historii. Możemy się już
domyślać dalszego ciągu — odniesienia teraźniejszości do przeszłości,
skonfrontowania przeszłości z teraźniejszością. I faktycznie, już w następnym
zdaniu czytamy:
Mógłby [Poniński] nawet zobaczyć —
gdyby to jakaś siła mu ukazała; siła, która przeszłości ukazuje przyszłość — ten
Krzyż, w kwiatach i zniczach, który tam stanął — po katastrofie smoleńskiej, po
10 kwietnia; mógłby zobaczyć tych, którzy pluli na ten Krzyż i szczali na
znicze; tych, którzy pod tym Krzyżem tańczyli między klęczącymi; to by go
ucieszyło. (R 154)
W kolejnym zdaniu jeszcze czas przeszły
(„mieszkał”, „miał kilka kroków”, „został spacyfikowany”. „obradowała”,
„układała”). I nagle, niespodziewanie, zostajemy wciągnięci w bezpośrednie
dzianie się — początkowo nie mamy jednak pewności: w przeszłość czy w teraźniejszość?
(Za chwilę zostaniemy poinformowani, że jesteśmy jednocześnie w wieku XVIII i
XXI.)
Patrzcie! Patrzcie! Przechodzi na
skos przez asfaltową jezdnię Krakowskiego Przedmieścia, idzie w kierunku
Bristolu wzdłuż ogrodzenia […], a potem idzie wzdłuż tych potężnych metalowych
barier, które tam, wokół krzyża i zniczy, postawiła policja. W swoim
szkarłatnym matejkowskim stroju, wyszamerowany. […] Kuśtyka, idzie wzdłuż
srebrnoszarych barier, podchodzi do Krzyża. Podoba mu się ta Warszawa roku
2010. Ogląda obszczane znicze pod Krzyżem — to mu też się podoba. Ogląda drugi
krzyż — ten z zielonych puszek po piwie Lech — przymocowany łańcuchem do
metalowej bariery — też obszczany. Poprawia kosturem, niby laską, zielone
puszki, które trochę się obsunęły. Mija bariery i skręca w lewo, w stronę
wejścia Pałacu Radziwiłłów. Tam umówił się z ambasadorem Stackelbergiem, który
ma mu przekazać instrukcje. Ochraniarze w czarnych hełmach rozstępują się z
szacunkiem […]. Dwa szeregi czarnych ochroniarzy albo dwa szeregi pruskich
huzarów generała Lentulusa […]. (R 154–155)
Na poziomie warsztatowym (następstwo czasów
przeszłego i teraźniejszego w sekwencji scen i obrazów) realizuje się tu
koncepcja wzajemnego przenikania się tego, co minione i tego, co obecne.
Przeszłość to teraźniejszość, korzenie dnia dzisiejszego tkwią w dniu
wczorajszym — powiada autor Reytana.
Granica między tymi, na pozór odrębnymi, rzeczywistościami jest płynna, a na
poziomie semantycznym w ogóle nie istnieje („szeregi czarnych ochroniarzy albo
[…] pruskich huzarów”), zostaje przekreślona i unieważniona. Rola czytelnika
polega na możliwie czynnym współtworzeniu znaczeń, na dokonywanej w trakcie
lektury operacji przemieszania i utożsamienia dwóch sfer — „niegdyś” i „dziś”,
„wtedy” i „teraz”.
Puste miejsca
Poświęcam uwagę tajnikom Rymkiewiczowskiego
warsztatu, chciałbym bowiem podkreślić, że Reytana
należy czytać przede wszystkim jako dzieło sztuki słowa. Na wyraźną skłonność
recenzentów do traktowania wcześniejszych tomów „tetralogii polskiej” jedynie jako
głosu we współczesnej dyskusji ideowo-politycznej, z pominięciem ich walorów
estetycznych, zwracała uwagę w polemice z Jackiem Trznadlem Marzena
Woźniak-Łabieniec[2].
Konstatacja, że jest Reytan — ukrytą
pod przebraniem opowieści „z dziejów dawnych” — niezwykle wyrazistą wypowiedzią
na tematy aktualne, nie powinna automatycznie unieważniać perspektywy
literaturoznawczej. To prawda, że przeczytana powierzchownie, książka
Rymkiewicza objawi się, być może, jako exemplum
historyczno-antykwarycznego szczególarstwa, niewiele znaczący, ekstrawagancki
dopisek do martwej przeszłości. Tyle że całe bogactwo Reytana skrywa się pod powierzchnią owej dokumentarnej
rekonstrukcji, ponad suchym rejestrem zdarzeń, miejsc i osób, pomiędzy tymi
elementami całości, które nie pochodzą od samego Rymkiewicza, ale są materiałem
cudzym, danym, wyszperanym w archiwach.
Jeśli mówię o konstrukcji, mam na myśli
dwudzielność czy dwupoziomowość budowy, na którą składa się coś, co można by
nazwać kośćcem i coś, co można by nazwać ciałem. „Kościec”, „szkielet” całej
struktury to opowieści przedstawione przez innych, słowem — materiał
historyczny. Na „ciało” składa się wszystko, czym pisarz wypełnia miejsca
puste, co dopowiada, za pomocą czego dokonuje reinterpretacji znanych (lub
nieznanych) faktów. Zdziwienie czytelnika może budzić — równie dyskretne, co
konsekwentne — podawanie w wątpliwość autentyczności źródeł. Rymkiewicz wciąż
mnoży wątpliwości, w finale redukując niemal cały osiemnastowieczny i
dziewiętnastowieczny przekaz do jednej jedynej kwestii wypowiedzianej przez
historycznego Reytana. Zresztą, jak się okazuje, i tu pewność nie jest
stuprocentowa:
Trzeba […] jeszcze, ażeby w tej
kwestii zapanowała całkowita jasność, koniecznie powiedzieć, że spośród tych
wszystkich autorów, którzy cytowali słowa Reytana, tylko jeden (poza nim samym)
21 kwietnia 1773 roku znajdował się (a dokładnie: nie tyle się znajdował, bo
tego nie wiemy, ile mógł się znajdować — i najprawdopodobniej jednak się
znajdował) gdzieś w pobliżu otwartych drzwi, w których leżał poseł nowogródzki.
Nie było tam ani Staszica, ani Wybickiego, ani Niemcewicza — te słowa, które
przytaczali, ktoś im powtórzył, znali je z jakichś relacji. Staszica ani
Wybickiego nie było w roku 1773 w Warszawie, Niemcewicz, który w roku 1773 miał
piętnaście lat, był wtedy uczniem Szkoły Rycerskiej, a to znaczy, że mieszkał w
Pałacu Kazimierzowskim, ale z obu wersji Pamiętników
czasów moich jasno wynika, że do Zamku nie chodził i obradom sejmu się nie
przysłuchiwał. Tym, który mógł znajdować się w sejmowej sieni, mógł widzieć
leżącego na progu Reytana, mógł nawet stać blisko niego i słyszeć jego słowa,
był tylko (spośród cytowanych wyżej autorów) Ludwik Cieszkowski. Autor Pamiętnika anegdotycznego w roku 1773
(to już wiemy, ale przypominam) był pracownikiem kancelarii sejmu — czyli
pracował w Zamku, gdzieś w bliskim sąsiedztwie izby poselskiej. Autentyczność
słów: „Ty pierwszy — szelma!” wydaje się więc niemal niewątpliwa. (R 264–265)
„Niemal
niewątpliwa”. Po cóż wznosić wielką budowlę ze słów i obrazów, jeśli
ostatecznie pozostawia się czytelników w niepewności? Po to, jak mniemam, by
oczywisty stał się fakt niepodzielnego panowania autora nad materiałem, który
stanowi podstawę (a może jedynie: punkt wyjścia) dla jego rozważań. „Spójrzcie
— powiada w ten sposób Rymkiewicz — skoro nie ma autentycznych świadków,
godnych zaufania kronikarzy, to ja decyduję, jakiego Reytana wam ukażę, to ja
mam moc objawienia wam (w kształcie, jaki uważam za najwłaściwszy) waszej
przeszłości i teraźniejszości”. Czy oznacza to dowolność w posługiwaniu się
źródłami i ich interpretowaniu? Nie. Ale historyczne relacje stają się w ten
sposób jakby mniej istotne — nie trzeba już kurczowo się ich trzymać. Znacznie
istotniejsze, niejako pierwszoplanowe, stają się ruchy autorskiej wyobraźni, za
sprawą których niejako „naocznie” uczestniczymy w procesie formułowania
Rymkiewiczowskiej refleksji historiozoficznej, obserwujemy ją in statu nascendi, a nawet, w pewnym
stopniu, zostajemy przymuszeni do jej współtworzenia.
Sam Rymkiewicz przyznaje bez ogródek: „to jest moja
słabość — lubię się domyślać, nie lubię pewności, bo kiedy mam pewność w
jakiejś sprawie, to ta sprawa przestaje mnie ciekawić” (R 144). I zachęca
odbiorcę — m.in. posługując się dość regularnie czasownikami w liczbie mnogiej
(w tym nierzadko formami imperatywnymi): „możemy z łatwością wyobrazić sobie”
(R 152), „ wyobraźmy sobie” (R 85), „widzimy” (R 174), „patrzcie! patrzcie! (R
207), „musimy sobie uzupełnić domysłem” (R 252) — by postępował dokładnie tak
samo, tzn. przyjął do wiadomości i usankcjonował brak wyrazistej granicy między
faktem historycznym a fabularną kreacją. Na potwierdzenie słuszności niniejszej
konstatacji jedno z najbardziej prowokacyjnych stwierdzeń, jakie pojawiają się
na kartach Reytana:
Daję zatem tutaj to, co hrabia
Henryk [Rzewuski] opowiedział o Berezdowie, dokładnie tak jak to jest
opowiedziane w Pamiątkach, czyli
ograniczam się do cytatów. Nie próbując (bo to i niewykonalne, i niepotrzebne)
oddzielać prawdy od zmyślenia, beletrystyki od historiografii. Prawda i
zmyślenie w jednym stoją domu — a jednym z dowodów na to jest moja książka — o
ta, którą właśnie tutaj piszę. (R 106)
==> CZYTAJ CZĘŚĆ DRUGĄ
==> CZYTAJ CZĘŚĆ TRZECIĄ
==> CZYTAJ CZĘŚĆ DRUGĄ
==> CZYTAJ CZĘŚĆ TRZECIĄ
"Im dłużej zajmuję się krytyką literacką, tym wyraźniej widzę, że pisanie klasycznych recenzji to czynność jałowa, nieprzynosząca trwałych rezultatów, pogłębiająca rozproszenie i uniemożliwiająca koncentrację na tym, co istotne" - Przemku, nie tylko tym jednym zdaniem ująłeś niemal w całości dzisiejszą kondycję krytyki literackiej, a nawet w ogóle - literatury jako takiej, ale przede wszystkim kondycję poszczególnych środowisk maksymalnie rozdrobnionych i zamkniętych na siebie nawzajem.
OdpowiedzUsuń