piątek, 30 sierpnia 2013

Rymkiewicz na rydwanie (1)


[Pierwsza część tekstu opublikowanego w najnowszym numerze "Toposu" (4/2013)]




Im dłużej zajmuję się krytyką literacką, tym wyraźniej widzę, że pisanie klasycznych recenzji to czynność jałowa, nieprzynosząca trwałych rezultatów, pogłębiająca rozproszenie i uniemożliwiająca koncentrację na tym, co istotne. W kulturze pojawiają się jednak dzieła, które domagają się reakcji, do których trzeba się jakoś ustosunkować, odnieść, których nie da się pozostawić bez komentarza, bo dotykają w odbiorcy czegoś tak fundamentalnego, że milczenie o tym czymś byłoby równoznaczne ze sprzeniewierzeniem się samemu sobie, oznaczałoby rezygnację z myślenia. Książka Jarosława Marka Rymkiewicza Reytan. Upadek Polski, bo przede wszystkim o niej chcę tu mówić, należy do kategorii fenomenów kulturowych wołających o jakąś elementarną refleksję, niewolących do pisania, dyskutowania, rozprawiania. Recenzji pisać nie chcę, pozostaje mi więc wejść w rozmowę z autorem, z profesorem Rymkiewiczem, a za sprawą profesora Rymkiewicza także z bohaterem jego książki, z Tadeuszem Reytanem, co czynię z obawą i nie całkiem chętnie, wiedząc jednak, że wyjścia nie ma, że to dialog nieodzowny, dialog mnie samemu — niechętnemu i pełnemu obaw — niezbędnie potrzebny. Chcąc być dialogiem, tekst, który właśnie zaczynam pisać, przemieni się zapewne w coś na kształt listu, listu do Jarosława Marka Rymkiewicza. Niekiedy będzie jednak wolał udawać recenzję. Najlepiej przyznać się od razu, że recenzją ostatecznie się nie stanie, ograniczę się w najlepszym razie do przedstawienia notatek poczynionych na marginesach książki.

Wszystko, co w niniejszym tekście przypominać będzie recenzję, ma służyć zapoznaniu czytelnika z książką wyjątkową, która — podobnie jak wcześniejsze tomy „tetralogii polskiej” (Wieszanie, Kinderszenen, Samuel Zborowski) — ukierunkowuje i przemodelowuje nasze współczesne postrzeganie polskiej historii, zmusza do głębokiego namysłu nad sensem zbiorowego doświadczenia i wyznacza ścieżki interpretacji czegoś, co opatrzmy tu ryzykownym mianem „narodowego losu”. Wszystko, co w moich zapiskach przyjmie formę epistoły, co złoży się na dialog z profesorem Rymkiewiczem, znajdzie się tu jedynie (i aż) po to, by objawić adresatom (tzn. autorowi Reytana i czytelnikom szkicu) stan świadomości historycznej czy historiozoficznej trzydziestopięciolatka żyjącego w Polsce w drugim dziesięcioleciu XXI wieku. Ów stan świadomości — jeśli potraktować go jako reprezentatywny dla pokolenia właśnie wstępującego w dojrzałość i pragnącego ujawnić swój stosunek do rzeczywistości — wydaje mi się jakoś tam istotny. Z jego opisu będzie można, być może, wyciągnąć wnioski na temat przyszłości tej zbiorowości, którą tworzymy, a którą nazwijmy, ryzykownie, narodem. Słowem, byłbym usatysfakcjonowany, gdybym czerniąc marginesy Reytana, zdołał przedstawić, choćby pobieżnie i punktowo, szkic własnego postrzegania (a wierzę, wiem, że nie jest to tylko moje postrzeganie) Polski i polskości w tym właśnie punkcie historii, w którym się znajdujemy.



Fabuła i perwazja     



Reytan to książka o historii, a może raczej — jak to bywa u Rymkiewicza — o jej interpretowaniu i rozumieniu. Jest bowiem autor Wieszania jednym z najbardziej konsekwentnych i twórczych semiologów polskości, tzn. analizuje on i interpretuje znaki wytworzone w procesie kształtowania się i utrwalania świadomości zbiorowej Polaków, poddaje je wieloperspektywicznemu oglądowi i opisowi, nie powstrzymując się przy tym od pewnego specyficznego modelowania i ukierunkowywania naszego myślenia o sobie samych w epoce postkomunistycznej, z której od dwudziestu lat nie potrafimy wyjść. Tego rodzaju praca intelektualna — choćbyśmy nawet nie zgadzali się z jej ostatecznymi rezultatami — ma pierwszorzędne znaczenie dla zrozumienia punktu, w którym znalazła się zbiorowa świadomość. Odnoszę zresztą wrażenie, że sam Rymkiewicz wolałby mówić nie o „punkcie”, a raczej o zaułku świadomości. W zamysł twórczy stojący u początku „tetralogii polskiej” jest wszak wpisane przeświadczenie o tym, że w wyniku zdarzeń politycznych ostatnich dwóch-trzech wieków utraciliśmy przyrodzoną zdolność rozumienia samych siebie, że jako masa pozostajemy indyferentni na sygnały zmiany, słowem — nie potrafimy wybić się na niepodległość myślenia, odrzucamy możliwość decydowania o samych sobie, a co za tym idzie — pozwalamy prowadzić się z zewnątrz.

Przyjrzyjmy się sposobowi komentowania i interpretowania materiału historycznego na kartach Reytana. Po pierwsze, jak zawsze u Rymkiewicza, źródła. Podstawą refleksji nie jest bowiem historia wypreparowana, sztuczny twór powstały w zaciszu pisarskiego gabinetu. Autor Reytana wychodzi od słowa pisanego, od przekazów z epoki; jego praca — takie wrażenie możemy odnieść w trakcie lektury (Rymkiewicz chce, byśmy tak myśleli) — polega wyłącznie na skomentowaniu i opatrzeniu objaśnieniami autentycznego materiału osiemnasto- i dziewiętnastowiecznego. W tym sensie najbardziej charakterystyczny dla metody pisarskiej poety z Milanówka jest rozdział zatytułowany Trochę przypisów do „Dyaryusza czterech pierwszych dni”. W kilkuzdaniowym wprowadzeniu natrafiamy na następujące wyznanie:



Daję tu garść przypisów, które prostują lub uzupełniają, lub uściślają wiadomości […]. Tych przypisów mogłoby być znacznie więcej, ale — choć produkowanie przypisów to robota, którą bardzo lubię — starałem się ograniczyć ich ilość, nie chcąc stwarzać dodatkowych i może zbędnych utrudnień dla czytelnika — im więcej szczegółów, tym trudniej się w nich połapać.[1]



Uważny czytelnik wie jednak, że powyższe zdanie jest do pewnego stopnia bałamutne, że nie tyle nie daje możliwości pełnego wglądu w warsztat Rymkiewiczowski, ale celowo zaciemnia — cały tom poświęcony Reytanowi jest w istocie zbiorem wszelkiego rodzaju przypisów, dopisków i uzupełnień. W rzeczonym rozdziale metoda ta została sformułowana expressis verbis, w pozostałych realizowana jest niejako w utajeniu, stosowana z przebiegła wirtuozerią, sprawiającą, że ulegamy złudzeniu. Zdaje nam się, że czytamy dzieło, którego autor w sposób maksymalnie obiektywny stara się (i nas) zbliżyć do prawdy o niezłomnym pośle na sejm rozbiorowy, o okolicznościach kwietniowych wydarzeń roku 1773 opisywanych w pamiętnikach epoki, następnie zaś przedstawionych na słynnym obrazie Matejki. Faktyczny cel pracy Rymkiewicza jest jednak inny. Nie po to pisze on o Reytanie, by pisać o Reytanie, ale po to, by powiedzieć nam kilka słów elementarnej prawdy o nas samych. W natłoku faktów (ich nawzajem wykluczających się wersji), w zalewie szczegółów i w zatrzęsieniu drobiazgów, z których każdy ogląda się tu po wielekroć z różnych stron, zapominamy o tym, bo — o to właśnie idzie — mamy zapomnieć. Mamy zostać ugodzeni celnie i pozostać niezdolni do obrony. Obiektywizm i dociekliwość autora demonstrowana w tych partiach tekstu, gdzie się minione wydarzenia i ich okoliczności z pietyzmem rekonstruuje, ma nas przysposobić do przyjęcia diagnoz znacznie donioślejszych, dotyczących już nie tylko wąsów lokatora hruszowickiej murowanki, ale naszego zbiorowego, narodowego, politycznego tu i teraz.

Jarosław Marek Rymkiewicz w mistrzowski sposób operuje skomplikowanymi technikami perswazyjnymi. To zresztą nie dziwi u tak wytrawnego znawcy literatury, szczególnie literatury romantyzmu. Bo właśnie w formach literackich pierwszej połowy XIX stulecia dałoby się odnaleźć antecedencje dla tego rodzaju pisania. Metodę twórczą autora Kinderszenen można przecież zobaczyć jako logiczno-strukturalne nawiązanie do wzorca romantycznego poematu dygresyjnego, z jego pozorowaną fabularnością oraz rzeczywistą perswazyjnością i dialogicznością. W poemacie dygresyjnym ciąg opowiadanych wydarzeń dostarcza pretekstu do zabierania głosu w kwestiach rzeczywiście zajmujących uwagę autora; podobnie jest u Rymkiewicza — przeszłość stanowi jedynie lustro dla współczesności. Zresztą, sam twórca zdaje się do tego przyznawać, kiedy w najbardziej przejmującej scenie Reytana stwierdza: „jesteśmy jednocześnie w roku 2010 i w roku 1773” (R 155) albo gdy przekonuje, że Stanisław Staszic pisał Przestrogi dla Polski również dla czytelnika współczesnego, „dla nas”:



Kto teraz chciałby przeczytać Przestrogi (a jest to bardzo pouczająca lektura), powinien pamiętać, że książkę tę należy czytać nie jako jakieś dzieło historyczne, opowiadające o tym, co się wydarzyło dawno, dawno temu, dwieście kilkadziesiąt lat temu, lecz jako dzieło na tematy także i obecnie aktualne. Dopiero kiedy tak właśnie przeczyta się przestrogi, jako dzieło, które autor pisał i dla nas, widać dobrze, jaka to jest niemiła książka — jakie przykre rzeczy Staszic miał do powiedzenia Polakom. Jaką miał o nas nieprzyjemną wiedzę. (R 255)



Widzę i opisuję — czytasz i widzisz



Czytelnik nie wie, kiedy wikła się w Rymkiewiczowski świat, nie dostrzega momentu, gdy zostaje wciągnięty w środek opowieści, gdy zaczyna powtarzać autorskie gesty, reprodukować autorskie myśli, podejmować decyzje zgodne z oczekiwaniami jedynego demiurga i przewodnika. Jak to możliwe? W jaki sposób się to wydarza?

Jedną z podstawowych technik stosowanych przez Rymkiewicza jest opowiadanie unaoczniające, tzn. narracja, w obrębie której używa się jedynie czasu teraźniejszego, tak by odbiorca miał wrażenie osobistego uczestnictwa w przedstawianych wydarzeniach, by czuł się niczym ich bezpośredni świadek. Autor Wieszania z upodobaniem rekonstruuje w ten sposób sceny z odległej przeszłości, niezauważalnie angażując odbiorcę, skłaniając go do uznania subiektywnej wizji za całkowicie zgodną z prawdą historyczną lub przynajmniej za pożądaną, uzasadnioną, prawdopodobną. Oto przykłady:



Radziwiłłowie dobywają szabel osadzonych w czarnych furdymentach, Czartoryscy wyciągają swoje obosieczne rapiery, służący jednych i drugich rozpinają szare kapoty i widać, że pod kapotami mają proce i pistolety. Strumyki krwi ściekające z dębowych ław na posadzkę izby sejmowej, błyski wystrzałów, kamienie latające pomiędzy błyskami, zapach prochu, okrzyki konających. Damy piszczą i wrzeszczą, mdleją pod ławami. Adam Małachowski, marszałek starej laski, błaga, żeby nie gwałcono świętych praw Rzeczypospolitej, ale zaraz pada na kolana, przebity rapierem. Ten, co go przebił, podstępnie, od tyłu, już innemu krwawy rapier w plecy wbija. (R 86)



Widzimy teraz nakryty białym prześcieradłem stół w hruszowickim salonie, obok na krześle, stoi lakierowana skrzynka baranowickiego starosty. Profesor, odziany w szary gumowy fartuch (Alina z Hartinghów zawiązuje mu właśnie na plecach, na kokardkę, tasiemki fartucha), podnosi do góry ręce w takichże gumowych, ale nie szarych, raczej białych lub różowych rękawicach. Właściciel Naczy dyskretnie usunął się pod ścianę, ale przeciera binokle, żeby lepiej widzieć. Możemy zaczynać! (R 174)



Bodaj z najbardziej sugestywnym obrazem tego rodzaju mamy do czynienia w rozdziale Pałace Ponińskiego. Towarzyszymy tu (właśnie tak: towarzyszymy!) w wędrówce Adamowi Ponińskiemu, marszałkowi sejmu rozbiorowego, jednemu z największych zdrajców w polskiej historii.

Wyliczywszy wszystkie pałace i wille Ponińskiego, Rymkiewicz wyjawia, że udało mu się dotrzeć do informacji o jeszcze jednym pałacu, dotychczas nieznanym, który marszałek kupił od biskupa Antoniego Ostrowskiego w roku 1774. Budynek ów znajduje się dziś przy zbiegu Krakowskiego Przedmieścia oraz ulic Koziej i Trębackiej. Proces angażowania uwagi i imaginacji czytelnika odbywa się w przywołanym rozdziale podobnie jak w wielu innych miejscach książki i ma charakter trójstopniowy. Na samym początku pojawia się następujący komunikat:



Możemy z łatwością wyobrazić sobie Ponińskiego na tle fasady tego pałacu, Ponińskiego, który wchodzi do niego lub z niego wychodzi — i zaraz go sobie wyobrazimy. (R 152)



Teraz następuje retardacja — przywołanie kolejnych szczegółów związanych z lokalizacją pałacu, z jego otoczeniem i wyglądem. Potem informacja dotycząca widoku rozciągającego się z okien budynku. Tu jeden ważny szczegół: wychyliwszy się przez okno i spojrzawszy w prawo, mógł Poniński widzieć Pałac Radziwiłłów. „Ten, który później nazywano Namiestnikowskim, a jeszcze później Prezydenckim” (R 154) — dodaje Rymkiewicz. Za sprawą tej onomastycznej sztuczki (podanie trzech historycznych nazw tego samego obiektu) obejmujemy krótkim spojrzeniem przeszło dwieście lat historii. Możemy się już domyślać dalszego ciągu — odniesienia teraźniejszości do przeszłości, skonfrontowania przeszłości z teraźniejszością. I faktycznie, już w następnym zdaniu czytamy:



Mógłby [Poniński] nawet zobaczyć — gdyby to jakaś siła mu ukazała; siła, która przeszłości ukazuje przyszłość — ten Krzyż, w kwiatach i zniczach, który tam stanął — po katastrofie smoleńskiej, po 10 kwietnia; mógłby zobaczyć tych, którzy pluli na ten Krzyż i szczali na znicze; tych, którzy pod tym Krzyżem tańczyli między klęczącymi; to by go ucieszyło. (R 154)



W kolejnym zdaniu jeszcze czas przeszły („mieszkał”, „miał kilka kroków”, „został spacyfikowany”. „obradowała”, „układała”). I nagle, niespodziewanie, zostajemy wciągnięci w bezpośrednie dzianie się — początkowo nie mamy jednak pewności: w przeszłość czy w teraźniejszość? (Za chwilę zostaniemy poinformowani, że jesteśmy jednocześnie w wieku XVIII i XXI.)



Patrzcie! Patrzcie! Przechodzi na skos przez asfaltową jezdnię Krakowskiego Przedmieścia, idzie w kierunku Bristolu wzdłuż ogrodzenia […], a potem idzie wzdłuż tych potężnych metalowych barier, które tam, wokół krzyża i zniczy, postawiła policja. W swoim szkarłatnym matejkowskim stroju, wyszamerowany. […] Kuśtyka, idzie wzdłuż srebrnoszarych barier, podchodzi do Krzyża. Podoba mu się ta Warszawa roku 2010. Ogląda obszczane znicze pod Krzyżem — to mu też się podoba. Ogląda drugi krzyż — ten z zielonych puszek po piwie Lech — przymocowany łańcuchem do metalowej bariery — też obszczany. Poprawia kosturem, niby laską, zielone puszki, które trochę się obsunęły. Mija bariery i skręca w lewo, w stronę wejścia Pałacu Radziwiłłów. Tam umówił się z ambasadorem Stackelbergiem, który ma mu przekazać instrukcje. Ochraniarze w czarnych hełmach rozstępują się z szacunkiem […]. Dwa szeregi czarnych ochroniarzy albo dwa szeregi pruskich huzarów generała Lentulusa […]. (R 154–155)



Na poziomie warsztatowym (następstwo czasów przeszłego i teraźniejszego w sekwencji scen i obrazów) realizuje się tu koncepcja wzajemnego przenikania się tego, co minione i tego, co obecne. Przeszłość to teraźniejszość, korzenie dnia dzisiejszego tkwią w dniu wczorajszym — powiada autor Reytana. Granica między tymi, na pozór odrębnymi, rzeczywistościami jest płynna, a na poziomie semantycznym w ogóle nie istnieje („szeregi czarnych ochroniarzy albo […] pruskich huzarów”), zostaje przekreślona i unieważniona. Rola czytelnika polega na możliwie czynnym współtworzeniu znaczeń, na dokonywanej w trakcie lektury operacji przemieszania i utożsamienia dwóch sfer — „niegdyś” i „dziś”, „wtedy” i „teraz”.



Puste miejsca



Poświęcam uwagę tajnikom Rymkiewiczowskiego warsztatu, chciałbym bowiem podkreślić, że Reytana należy czytać przede wszystkim jako dzieło sztuki słowa. Na wyraźną skłonność recenzentów do traktowania wcześniejszych tomów „tetralogii polskiej” jedynie jako głosu we współczesnej dyskusji ideowo-politycznej, z pominięciem ich walorów estetycznych, zwracała uwagę w polemice z Jackiem Trznadlem Marzena Woźniak-Łabieniec[2]. Konstatacja, że jest Reytan — ukrytą pod przebraniem opowieści „z dziejów dawnych” — niezwykle wyrazistą wypowiedzią na tematy aktualne, nie powinna automatycznie unieważniać perspektywy literaturoznawczej. To prawda, że przeczytana powierzchownie, książka Rymkiewicza objawi się, być może, jako exemplum historyczno-antykwarycznego szczególarstwa, niewiele znaczący, ekstrawagancki dopisek do martwej przeszłości. Tyle że całe bogactwo Reytana skrywa się pod powierzchnią owej dokumentarnej rekonstrukcji, ponad suchym rejestrem zdarzeń, miejsc i osób, pomiędzy tymi elementami całości, które nie pochodzą od samego Rymkiewicza, ale są materiałem cudzym, danym, wyszperanym w archiwach.

Jeśli mówię o konstrukcji, mam na myśli dwudzielność czy dwupoziomowość budowy, na którą składa się coś, co można by nazwać kośćcem i coś, co można by nazwać ciałem. „Kościec”, „szkielet” całej struktury to opowieści przedstawione przez innych, słowem — materiał historyczny. Na „ciało” składa się wszystko, czym pisarz wypełnia miejsca puste, co dopowiada, za pomocą czego dokonuje reinterpretacji znanych (lub nieznanych) faktów. Zdziwienie czytelnika może budzić — równie dyskretne, co konsekwentne — podawanie w wątpliwość autentyczności źródeł. Rymkiewicz wciąż mnoży wątpliwości, w finale redukując niemal cały osiemnastowieczny i dziewiętnastowieczny przekaz do jednej jedynej kwestii wypowiedzianej przez historycznego Reytana. Zresztą, jak się okazuje, i tu pewność nie jest stuprocentowa:



Trzeba […] jeszcze, ażeby w tej kwestii zapanowała całkowita jasność, koniecznie powiedzieć, że spośród tych wszystkich autorów, którzy cytowali słowa Reytana, tylko jeden (poza nim samym) 21 kwietnia 1773 roku znajdował się (a dokładnie: nie tyle się znajdował, bo tego nie wiemy, ile mógł się znajdować — i najprawdopodobniej jednak się znajdował) gdzieś w pobliżu otwartych drzwi, w których leżał poseł nowogródzki. Nie było tam ani Staszica, ani Wybickiego, ani Niemcewicza — te słowa, które przytaczali, ktoś im powtórzył, znali je z jakichś relacji. Staszica ani Wybickiego nie było w roku 1773 w Warszawie, Niemcewicz, który w roku 1773 miał piętnaście lat, był wtedy uczniem Szkoły Rycerskiej, a to znaczy, że mieszkał w Pałacu Kazimierzowskim, ale z obu wersji Pamiętników czasów moich jasno wynika, że do Zamku nie chodził i obradom sejmu się nie przysłuchiwał. Tym, który mógł znajdować się w sejmowej sieni, mógł widzieć leżącego na progu Reytana, mógł nawet stać blisko niego i słyszeć jego słowa, był tylko (spośród cytowanych wyżej autorów) Ludwik Cieszkowski. Autor Pamiętnika anegdotycznego w roku 1773 (to już wiemy, ale przypominam) był pracownikiem kancelarii sejmu — czyli pracował w Zamku, gdzieś w bliskim sąsiedztwie izby poselskiej. Autentyczność słów: „Ty pierwszy — szelma!” wydaje się więc niemal niewątpliwa. (R 264–265)



Niemal niewątpliwa”. Po cóż wznosić wielką budowlę ze słów i obrazów, jeśli ostatecznie pozostawia się czytelników w niepewności? Po to, jak mniemam, by oczywisty stał się fakt niepodzielnego panowania autora nad materiałem, który stanowi podstawę (a może jedynie: punkt wyjścia) dla jego rozważań. „Spójrzcie — powiada w ten sposób Rymkiewicz — skoro nie ma autentycznych świadków, godnych zaufania kronikarzy, to ja decyduję, jakiego Reytana wam ukażę, to ja mam moc objawienia wam (w kształcie, jaki uważam za najwłaściwszy) waszej przeszłości i teraźniejszości”. Czy oznacza to dowolność w posługiwaniu się źródłami i ich interpretowaniu? Nie. Ale historyczne relacje stają się w ten sposób jakby mniej istotne — nie trzeba już kurczowo się ich trzymać. Znacznie istotniejsze, niejako pierwszoplanowe, stają się ruchy autorskiej wyobraźni, za sprawą których niejako „naocznie” uczestniczymy w procesie formułowania Rymkiewiczowskiej refleksji historiozoficznej, obserwujemy ją in statu nascendi, a nawet, w pewnym stopniu, zostajemy przymuszeni do jej współtworzenia.

Sam Rymkiewicz przyznaje bez ogródek: „to jest moja słabość — lubię się domyślać, nie lubię pewności, bo kiedy mam pewność w jakiejś sprawie, to ta sprawa przestaje mnie ciekawić” (R 144). I zachęca odbiorcę — m.in. posługując się dość regularnie czasownikami w liczbie mnogiej (w tym nierzadko formami imperatywnymi): „możemy z łatwością wyobrazić sobie” (R 152), „ wyobraźmy sobie” (R 85), „widzimy” (R 174), „patrzcie! patrzcie! (R 207), „musimy sobie uzupełnić domysłem” (R 252) — by postępował dokładnie tak samo, tzn. przyjął do wiadomości i usankcjonował brak wyrazistej granicy między faktem historycznym a fabularną kreacją. Na potwierdzenie słuszności niniejszej konstatacji jedno z najbardziej prowokacyjnych stwierdzeń, jakie pojawiają się na kartach Reytana:

Daję zatem tutaj to, co hrabia Henryk [Rzewuski] opowiedział o Berezdowie, dokładnie tak jak to jest opowiedziane w Pamiątkach, czyli ograniczam się do cytatów. Nie próbując (bo to i niewykonalne, i niepotrzebne) oddzielać prawdy od zmyślenia, beletrystyki od historiografii. Prawda i zmyślenie w jednym stoją domu — a jednym z dowodów na to jest moja książka — o ta, którą właśnie tutaj piszę. (R 106)


==> CZYTAJ CZĘŚĆ DRUGĄ
 

==> CZYTAJ CZĘŚĆ TRZECIĄ


[1]              J. M. Rymkiewicz, Reytan. Upadek Polski, Warszawa 2013, s. 124. W dalszych partiach tekstu stosuję skrót „R”. Cyfra lub liczba oznacza stronę.


[2]              Zob. M. Woźniak-Łabieniec, Falsyfikat i polskie sny, w: Spór o Rymkiewicza. Wybór publicystyki, pod red. T. Rowińskiego, Warszawa 2012, s. 265–266.



1 komentarz:

  1. "Im dłużej zajmuję się krytyką literacką, tym wyraźniej widzę, że pisanie klasycznych recenzji to czynność jałowa, nieprzynosząca trwałych rezultatów, pogłębiająca rozproszenie i uniemożliwiająca koncentrację na tym, co istotne" - Przemku, nie tylko tym jednym zdaniem ująłeś niemal w całości dzisiejszą kondycję krytyki literackiej, a nawet w ogóle - literatury jako takiej, ale przede wszystkim kondycję poszczególnych środowisk maksymalnie rozdrobnionych i zamkniętych na siebie nawzajem.

    OdpowiedzUsuń