[Druga część tekstu opublikowanego w najnowszym numerze "Toposu" (4/2013)]
Święty Jerzy a sprawa polska
Dichtung
und Wahrheit. Prawda i zmyślenie,
które nierozdzielnie się ze sobą wiążą i tylko pozostając w owym paradoksalnym
związku czynią możliwym widzenie, pozwalają w wydarzeniach minionych dostrzec
ich właściwy sens. Niemiecki czasownik dichten
nazywa wszak nie tylko czynność tworzenia, pisania wierszy, zmyślania — jego
treść to także: „zagęszczać”, „ściskać”, „wiązać ze sobą”. W prozie Rymkiewicza
dokumentalny przekaz, pełen luk i sprzeczności, jawi się właśnie jako struktura
niekompletna, jako mapa pełna białych plam, które trzeba wypełnić, by
skonfrontować przeszłość z teraźniejszością.
Stawiając rzecz w ten sposób, podejmując takie a
nie inne decyzje twórcze, autor Samuela
Zborowskiego czyni nas bezpośrednimi świadkami narodzin formy, którą
najchętniej nazwałbym traktatem o
pamięci. To dzieło rozpisane na odcinki (kolejne tomy tetralogii),
niemające w polskiej kulturze odpowiednika, praca olbrzymia i wciąż
nieukończona, work in progress, wizja
rodząca się na naszych oczach („moja książka — o ta, którą właśnie tutaj
piszę”), z którą obcujemy intymnie, dopuszczeni — to jedno ze złudzeń zaprojektowanych
i wytworzonych przez poetę — do konfidencji i wspólnictwa.
Panie Profesorze Rymkiewicz, właśnie o to nas Pan
pyta (czyż nie?): co macie (mamy) w głowach? co jest materią waszej (naszej)
pamięci? jakim obrazom pozwalacie (pozwalamy) wsączać się w wasze (nasze)
myśli? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć po swojemu, choć przecież
odpowiedź jest także — implicite —
zawarta w Pańskich książkach.
Konstatacja ta nie będzie szczególnie oryginalna:
nasza pamięć ma charakter wybiórczy, to, co ją zaludnia, dostało się tam
rozmaitymi kanałami. Czasem decydował o tym przypadek, kiedy indziej był ktoś,
kto usilnie dbał o to, by na ekranie naszego mózgu wyświetlały się określone
treści. Nikt z nas nie jest w stanie objąć wyobraźnią całej danej nam przeszłości,
dlatego tworzymy jej obraz z fragmentów, ścinków. One to, złożone w jakieś
prowizoryczne „jedno”, stanowią fundament naszego orientowania się w świecie,
decydują o tym, w jaką ziemię zapuszczamy korzenie, z kim współodczuwamy, a kto
pozostaje dla nas obcy. Nasza pamięć, nasza świadomość to centon, zlepek obrazów i słów, intuicji i przekonań (próbowałem to
pokazać na sposób poetycki w wierszu Centon z książeczki Teoria
wiersza polskiego). W głowach większości z nas są one przemieszane w sposób
najzupełniej fantastyczny, tworząc całość przypominającą ekstrawaganckie
instalacje współczesnych artystów, wielkie kopce śmieci, z których — kiedy
nasze oczy lub uszy nie mogą poradzić sobie z materią świata i muszą ją do
czegoś odnieść, z czymś porównać, by zrozumieć, by dać sobie radę — wyławiamy
naprędce jakiś stary czerep, znoszony but, wygniecioną plastikową butelkę.
Większości z nas to wystarcza, większość, przyjrzawszy się czerepowi lub
butelce, oddycha z ulgą i wraca do przerwanych czynności. Ale niektórzy patrzą
w czerep, przełykają ślinę i mówią: nie pasuje. Rzeczywistość widzialna nie
pasuje do czerepu, czerep do rzeczywistości. To nie jest właściwe wytłumaczenie
— mówi niektórym ich mózg. Niekiedy żaden z elementów śmietniska wewnątrz głowy
nie tłumaczy tego, co znajduje się w przestrzeni zewnętrznej, a wtedy człowiek
dociekliwy zaczyna szukać rozwiązania poza sobą. Reytan i wcześniejsze części „tetralogii polskiej” to odpowiedź
podsuwana nam, kiedy nie wiemy, co myśleć o własnej historii, o własnym, polskim
miejscu w świecie. A często nie wiemy.
Kiedy komuniści rządzili w Polsce, robili wszystko,
byśmy część naszej tradycji usunęli na zawsze, uznali ją za niepotrzebną i
obciążającą. Polskę położono na stole operacyjnym i otwarto jej głowę, by
wyciąć z niej to, co do komunistycznej koncepcji dziejów nie przystawało, co
kłóciło się z wizją internacjonalistycznego pochodu „klasy przodującej”. Nie
muszę o tym wszystkim mówić, są to rzeczy znane: podmiana elit, dekonstrukcja
pamięci, wytworzenie nowych mechanizmów myślenia i rozumienia świata. W ramach
tej skomplikowanej operacji, przeprowadzonej z sukcesem, choć nie całkowitym,
usiłowano wyrugować m.in. tradycję romantyczną, z właściwym jej patriotyzmem
insurekcyjnym, z postrzeganiem wspólnoty narodowej jako wartości nadrzędnej, z
przywiązaniem do przeszłości (kult przodków) i chrześcijańskich korzeni kultury
europejskiej. Komuniści zdawali sobie sprawę z konieczności takiego doboru
elementów konstytuujących wspólnotę, by przeciętny Polak nie dostrzegł zmiany,
lecz mimo to mógł stać się człowiekiem nowym, wyzbytym pewnych istotnych cech.
Komuniści zaprogramowali zbiorową amnezję — coś
wycięli, coś dokleili, zmienili kontekst, dopisali ciąg dalszy, po czym przez
czterdzieści pięć lat wtłaczali tę nową układankę, ten centon, w głowy
kolejnych pokoleń. Operacja nie miała charakteru jedynie semantycznego —
wycinanie i doklejanie odbywało się także na żywym materiale ludzkim. Ciała
tych, którzy dysponowali całkiem inną, niekomunistyczną pamięcią, zaludniły
ziemię. Ci, którzy pozostali przy życiu, nierzadko spychali swoje wspomnienia
głęboko w podświadomość, by funkcjonować w owym nowym wspaniałym świecie jako
widma dawnych ludzi, jako umarli za życia. Niektórzy z nich odżyli na chwilę po
Sierpniu. W epoce pookrągłostołowej opowiedzieli swoje historie. Domagali się
powrotu prawdy i mieli nadzieję na trwałą zmianę. Ale była to nadzieja płonna,
zabrakło bowiem (ktoś zadbał, by zabrakło) woli politycznej, by usunąć wraz z
korzeniami kłamstwo krzewiące się przez czterdzieści pięć lat. Zamiast tego
zaproponowano Polakom jakąś dziwaczną, wewnętrznie sprzeczną, ufundowaną na
aporii mieszankę dwóch wizji świata i dwóch systemów wartości. Pamięci sprzed
komunizmu pozwolono się odradzać, ale tylko wśród chaszczy PRL-u. W ten sposób
powstała plątanina pojęć, w której przeciętny człowiek — nieczytający książek
historycznych, całą swoją wiedzę czerpiący z kolorowych tygodników i wiadomości
telewizyjnych — gubi się bezpowrotnie, a wywołany do odpowiedzi, poproszony o
jednoznaczną deklarację ideową, wpada w popłoch i krzyczy: „oni wszyscy są
warci siebie, oni wszyscy kłamią”. Śmietnisko w jego głowie, śmietnisko przez
kogoś zaprojektowane i urządzone, uzasadnia i uprawomocnia ten bezrozumny
okrzyk.
Gdy w ostatnich tygodniach byłem w Wilnie,
mieszkałem przy Tilto, u polskiej rodziny podnajmującej pokoje turystom. Tilto
to mała uliczka w bezpośrednim sąsiedztwie wileńskiej archikatedry, w której
spoczywają szczątki św. Kazimierza. Nie chcę tu jednak mówić o św. Kazimierzu,
ale o stojącym właśnie przy Tilto kościele św. Jerzego. Obok tej świątyni
przechodziłem każdego dnia, próbowałem nawet dostać się do środka, ale brama
okazała się zamknięta na głucho. Pierwszy budynek sakralny wzniesiono w tym
miejscu na początku wieku XVI, kolejny, ten, który stoi do dziś, zbudowano w
połowie osiemnastego stulecia, jeszcze przed objęciem polskiego tronu przez
Stanisława Augusta Poniatowskiego, kilkanaście lat przed konfederacją barską. W
kościele jest podobno wiele cennych zabytków malarstwa, ale moją szczególną
uwagę wzbudziła informacja, że ambona u św. Jerzego ma kształt rycerskiego
rydwanu.
Wyobrażam sobie, widzę — patrzcie! patrzcie! — jak
owa ambona wyjeżdża ze świątyni. Ciągnie ją biały rumak, rumak o imieniu
Pamięć. Na ambonie, w rydwanie pamięci, stłoczeni wszyscy karmelici
trzewiczkowi, ci sami, którzy przebywali w przykościelnym klasztorze w kwietniu
roku 1773 (wtedy właśnie w Warszawie Reytan próbował powstrzymać zatwierdzenie
rozbioru Rzeczypospolitej przez sejm Ponińskiego). Rumak bojowy o imieniu
Pamięć mknie przez ulice Wilna i mknie przez ulice Warszawy (jest jednocześnie
tu i tu), a karmelici, przegnani z kościoła św. Jerzego pod koniec XVIII
stulecia, prosto z rydwanu wygłaszają kazanie o mechanizmach zbiorowego pamiętania
i zapominania. Każdy z nich trzyma w ręku foliał lub wolumin, w każdym razie
jakąś starą księgę (niektóre z tych ksiąg rozsypują się im w rękach, wtedy z
dna rydwanu wyławiają następną).
Dlaczego księgi i dlaczego rydwan pamięci? W roku
1944 na terenie kościoła św. Jerzego urządzono magazyn biblioteczny, zwożono tu
podobno księgozbiory ze szlacheckich dworków. Mówi się, że w świątyni stoją
ogromne, wysokie na wiele metrów stosy książek, bezcennych świadectw
przeszłości, spisywanych przez wieki przez polską szlachtę. Do zbiorów tych nie
ma dziś dostępu. Moja koleżanka z Uniwersytetu Łódzkiego, pisząca pracę o
dziewiętnastowiecznej literaturze kobiecej, dowiadywała się, czy jest jakaś
możliwość wejścia do magazynu. Możliwości nie ma. Księgi, książki, woluminy i
foliały, dzienniki i pamiętniki, wspomnienia i rejestry spoczywają wśród kurzu,
przez okna świątyni wpada promień słoneczny i oświetla pająka spuszczającego
się z sufitu na pokrytą pyłem okładkę z wyprawionej cielęcej skóry, której
barwa jest nieokreślona — jak nasza współczesna polska tożsamość.
Od dwóch stuleci z okładem niektórzy z nas, z tej
zbiorowości, której usiłowano odebrać przeszłość, włamują się do takich
kościołów zamienionych na składy książek, na magazyny dokumentów (a w nieodległej
epoce także na muzea ateizmu) i coś stamtąd po cichu wynoszą. Jednym z nich,
jednym z takich najbardziej upartych włamywaczy, jest w ostatnich latach autor Reytana. Widzę Pana, Panie Profesorze
Rymkiewicz, w tym rydwanie, na tej ambonie, między zakonnikami (na tle habitów
świeci Pańska szara marynarka w pepitkę). Pod pachą dzierży pan zwój rękopisów,
w drugiej ręce ma Pan karmelitański trzewiczek, którym tłucze Pan w rzeźbione
drewno ambony, w burtę rydwanu. Krzyczy Pan, a ja — choć ucho natężam ciekawie
— muszę dorozumiewać, bo coś (ktoś) wytrwale zagłusza to jedno jedyne słowo.
Coś jakby: „pamięć"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz