Franaszkową opowieść o Miłoszu charakteryzuje szeroki epicki oddech. Autorowi udało się go uzyskać dzięki rzadko spotykanej dbałości o szczegół. Przykłady owego błogosławionego „szczególarstwa” można by mnożyć — w detale obfitują zwłaszcza przypisy do książki, zajmujące — bagatela! — bez mała sto pięćdziesiąt stron. By nie psuć przyjemności lektury tym z czytelników, którzy zechcą sięgnąć po biografię autora Szukania ojczyzny, ograniczę się tutaj do trzech przykładów.
Detal gastronomiczny. W toku narracji nie mogło zabraknąć obszernej rekonstrukcji relacji Miłosz–Herbert. Andrzej Franaszek pieczołowicie odtwarza wydarzenia, ukazując je w porządku chronologicznym (przerwie tę relację we właściwym momencie, by w jednym z ostatnich rozdziałów podjąć wątek i omówić dzieje słynnego konfliktu poetów), pisze o spotkaniach, cytuje listy, wspomina o dedykowaniu Miłoszowi jednego z najwspanialszych wierszy Herberta — Trenu Fortynbrasa, by dość nieoczekiwanie poinformować nas, że wiosną 1959 roku Miłosz zaprosił Herberta na bouillabaisse „do knajpki koło Odeonu”. Natychmiast dodaje też uwagę o „ironii historii: właśnie bouillabaisse będą jedli razem dekadę później na kolacji, po której Herbert obrzuci Miłosza oskarżeniami o wynarodowienie i zdradę” (s. 559).
Detal historyczny. W roku 1937 Miłosz i Byrski zostali wyrzuceni z wileńskiej rozgłośni radiowej. Franaszek w kilku zdaniach opisuje politykę narodowością pułkownika Ludwika Bociańskiego, ówczesnego wojewody wileńskiego, który walnie przyczynił się do zwolnienia z pracy autora Trzech zim. Ocena działań wojewody wypada krytycznie, autor dodaje tu wszak jeden szczegół, bez którego biografia Miłosza mogłaby się obyć, nie mając jednak prawa pretendować do miana swoistej kroniki czasów i obyczajów (recenzowany tom za tego rodzaju kronikę może uchodzić). „Na moście w Kutach [we wrześniu 1939] — cytuje Franaszek fragment artykułu Dariusza Baliszewskiego — płk Ludwik Bociański postanowił nie dopuścić do hańby, jaką w jego pojęciu była ucieczka naczelnego wodza z pola bitwy. […] stanął przed samochodem Śmigłego, uniemożliwiając dalszą jazdę. […] wyjął z kabury pistolet i strzelił sobie w pierś, mierząc w serce. Po chwilowej konsternacji marszałek rozkazał wrzucić ciało na samochód i ruszać. Już w Rumunii okazało się, że Bociański żyje. Kula przeszła obok serca” (s. 792).
Detal profesjonalno-rodzinny. Kilka miesięcy temu zasłyszałem anegdotę, której bohaterem miał być Czesław Miłosz. Powtórzył mi ją prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich p. Sergiusz Sterna-Wachowiak, któremu całe zdarzenie opowiedział Janusz Odrowąż-Pieniążek. Dykteryjkę tę chowałem w zanadrzu, mając nadzieję, że w trakcie pisania recenzji trafi się sposobność, by ją wyzyskać. Zagaiłbym wtedy zapewne mniej więcej tak: „Wiele niezwykłych historii przedstawił w swojej księdze Andrzej Franaszek, a jednak to i owo zostało jeszcze do opowiedzenia”. W tym miejscu zręcznie wprowadzona zostałaby rzeczona anegdota. Niestety, zdaje się, że nie ma materiałów, do których autor biografii by nie dotarł — na stronie 551. natrafiłem na następujący passus, który polecam uwadze poetów i ich żon: „We wrześniu 1957 roku do Montgeron dotarł Janusz Odrowąż-Pieniążek, później wieloletni dyrektor Muzeum Literatury […]. Miłosz czytał wiersze, spragniony był też warszawskich plotek, tak więc wizyta się przedłużyła i gość spędził noc na kanapie przykryty kożuchem gospodarza. Nazajutrz jednak dalszy ciąg pogwarek przerwała Janka, pytając teatralnie: »Czesław, nie idziesz do pracy?«, a poeta wycofał się do gabinetu”.
5
Nie można mieć wątpliwości, że Franaszkowi udało się dotknąć Miłosza żywego. Sąd ten wypowiadam z radością, do lektury książki przystępowałem bowiem z obawami. Pora na osobiste wyznanie: moja świadomość literacka rodziła się w dużej części pod wpływem autora Światła dziennego. To jego wiersze (mam na myśli szczególnie późne tomy) kształtowały mój poetycki słuch, uczyły postrzegania literatury jako przestrzeni, w której sięga się po najwyższe cele — definiując własne miejsce w świecie, dążąc do wypowiedzenia prawd podstawowych, ważnych nie tylko w granicach zakreślonych przez sztukę, ale w istotny sposób modelujących postrzeganie jednostkowej egzystencji (również w perspektywie tego, co wymyka się językowi, czyli rozumieniu).
Z kart Franaszkowej księgi wyłania się postać człowieka, który wszystko podporządkował irracjonalnemu wewnętrznemu głosowi, dyktującemu mu kolejne frazy. Wielu powiedziałoby: retoryczny zabieg, nie istnieją „głosy”, poeta stwarza sam siebie, wiersz jest tylko wierszem, czyli konstrukcją językową, ze słów zrodzoną i na słowach się kończącą. Nie zamierzam wdawać się tu w dyskusje z pogranicza językoznawstwa, psychologii twórczości, filozofii i teologii, chcę tylko, by wystarczająco jasno została sformułowana konstatacja dotycząca odmienności Miłosza na tle poezji polskiej (i światowej) drugiej połowy XX i początków XXI wieku. I myślę, że nie jest to tylko kwestia zamknięcia twórczości poety z Szetejń w granicach refleksji literaturoznawczej, sytuującej go w obrębie kultury modernistycznej, ale jedno z zasadniczych pytań, na które musi sobie odpowiedzieć każdy poeta: czy istnieje coś, co wykracza poza świat dotykalny, percypowany czterema zmysłami? czy istnieje coś poza językiem?
W swoim dziele Miłosz nieustannie wyraża pogląd, że wiara w porządek supranaturalny jest nierozerwalnie spleciona z ludzką kondycją i powinna stanowić niezbywalny składnik tworzonej przez człowieka kultury. Przekonanie tego rodzaju bywa dziś traktowane ironicznie i wielu twórców młodego i średniego pokolenia całkowicie by się z nim nie zgodziło (może raczej: demonstracyjnie okazałoby własną obojętność w tej materii). Miłosz jest wszak pisarzem chrześcijańskim, religijnym, a znaczy to także: przedstawicielem formacji odchodzącej, skazanej na postawę defensywną — dlatego oczekiwanie, że w poezji polskiej uformuje się na nowo „biegun Miłosza”, ocenić należy jako wysoce nierealistyczne. Nie znaczy to jednak, że autor Ziemi Ulro nie będzie patronował niepostrzeżenie kurczącej się garstce tych, którzy zakładają protest przeciwko celom, ku jakim prze współczesna kultura.
6
Andrzej Franaszek woli stawiać pytania niż formułować jednoznaczne tezy. Służy to jednorodności opowieści biograficznej, pozwala także uniknąć wikłania się w spory, które obraz Miłoszowskiej twórczości mogłyby zaciemnić czy zniekształcić. Niebezpieczeństwo utracenia owej obiektywistycznej perspektywy pojawia się tam, gdzie jako jedyny komentarz służą słowa samego poety (wsparte parafrazą lub uogólnieniem sformułowanym przez biografa).
Można się jedynie domyślać, jak trudne było uniknięcie wszystkich pułapek i mielizn. Ze znakomitej większości sytuacji kłopotliwych biograf wyszedł obronną ręką. Zdarza się mu przecie być sceptycznym wobec bohatera książki (np. gdy nie daje wiary w relację Miłosza dotyczącą awantury, jaką rzekomo zrobił Borejszy, kiedy przed wyjazdem poety do Nowego Jorku cofnięto mu paszport — s. 388) oraz zadawać niewygodne pytania (np. kiedy analizuje odnaleziony w archiwum pisarza fragment wiersza zapisany na tej samej kartce, co początek Warsztatu grafiki ludowej — s. 435). Mimo wszystko można jednak odczuwać pewien niedosyt, jeśli idzie o sposób przedstawienia ideowych, politycznych i osobistych wyborów Miłosza tuż po wojnie. Byłoby cenne dla książki, gdyby autor zechciał zobaczyć zagadnienie w nieco szerszej perspektywie — a to dzięki przedstawieniu czytelnikowi większej ilości danych dotyczących okresu przejmowania władzy przez komunistów (również w sferze kultury). Mam świadomość, że pracy Franaszka nie zrobiłoby dobrze, gdyby zamieniła się w studium na temat związków między literaturą a polityką kulturalną Polski Ludowej, sądzę jednak, że nie byłoby rzeczą szczególnie szkodliwą, gdyby źródłem odniesienia dla rozważań o uwikłaniach polskich pisarzy w relacje z władzą (szczególnie w okresie stalinizmu) nie była niemal wyłącznie książka Anny Bikont i Joanny Szczęsnej.
7
Miłosz jako histrion — taki obraz poety wyłania się z kart Franaszkowej księgi. Ma rację Stefan Chwin, kiedy pisze, że „wzmianki o niedobrych rzeczach w życiu Miłosza są uzasadnione, bo oświetlają jego twórczość w miejscach newralgicznych, szczególnie gdy objaśniają poczucie winy i grzeszności, którego liczne świadectwa bez odniesień biograficznych, rozproszone w jego wierszach, brzmią czasem dość retorycznie, a teraz — w świetle rozpoznań Franaszka — nabierają bolesnej konkretności. Trzeba znać »grzechy« Miłosza, jego »namacalne winy«, by naprawdę chwycić to, co w tej poezji istotne”[1]. Od chwili mojego pierwszego zetknięcia z tą twórczością problem przebrań, masek, tracenia i odzyskiwania tożsamości, który jest w niej niezwykle mocno akcentowany, stanowił przedmiot refleksji i niepokoju. Śledztwo biografa wiele wyjaśniło, pokazując, jak głęboko poezja Miłosza jest zrośnięta z jego życiem, jawiącym się jako wędrówka przez kolejne — by posłużyć się formułą z ostatniej książki Michała Głowińskiego — „kręgi obcości”. Miłoszowska niemożność identyfikacji, kondycja wiecznego wygnańca, kogoś, kto sam skazuje się na pozostawanie poza wspólnotą (narodową, kulturową, religijną), to temat, który musi jeszcze zostać rozjaśniony.
8
Praca Franaszka uświadamia, jak wiele materiałów pomocnych w interpretacji twórczości Miłosza wciąż zalega w archiwach. Byłoby dobrze, gdyby jubileuszowe obchody nie przysłoniły nam konieczności prędkiego edytorskiego opracowania i wydania obfitej korespondencji poety (część olbrzymiej pracy już wykonano, by wspomnieć zbiory listów do Giedroycia, Herberta, Oli Watowej i Konstantego A. Jeleńskiego i mający się lada chwila ukazać Portret podwójny Miłosza i Iwaszkiewicza), a także rzeczy tak z pozoru nieistotnych, jak felietony Miłosza dla rozgłośni BBC. Czytelnicy Dzieł zebranych z największą niecierpliwością czekają nie tyle na kolejne wydania tytułów już znanych (i niekiedy kilkakrotnie wznawianych), ile właśnie na owe cenne inedita, z których tak znakomity użytek zrobił autor tomu Miłosz. Biografia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz