Pierwsza część tekstu opublikowanego w najnowszym - miłoszowskim - numerze "Toposu".
1
Casus Czesława Miłosza pokazuje, jak przemożny wpływ na życie literackie może wywierać czynna obecność wybitnego poety. Kiedy autor Trzech zim żył, mieliśmy świadomość, że wyrasta ponad nas wszystkich, że jest jak wiekowy dąb, w którego cieniu chronią się pomniejsze drzewa, drzewka i krzaczki. Koncentrował na sobie uwagę, proponował tematy do dyskusji. Nawet kiedy wzbudzał kontrowersje i irytował swoją matuzalemową godnością, jego dzieło zmuszało do refleksji nad kształtem współczesności, stawiało przed oczy tradycję, przynaglało do określenia się wobec przeszłości. Gdy go zabrakło, zdawało się, że w polskiej literaturze powstała wyrwa nie do zasypania. Tymczasem, niemal niezauważalnie, rozpoczął się, zrozumiały i naturalny, proces zapoznawania Miłoszowego dziedzictwa. Trzeba było przyjąć do wiadomości, że w panteonie wielkich postaci dwudziestowiecznej poezji kolejny pomnik zastygł w bezruchu, że nie zejdzie już do nas z cokołu jak Komandor, kamienny gość z dramatu Tirso de Moliny.
A jednak wielu z nas (nawet ci, którzy — jak piszący te słowa — zajmują się literaturą od niedawna) może powtórzyć za Jerzym Illgiem: „jesteśmy niezwykle uprzywilejowanym pokoleniem — jak ci, co kiedyś wspominali kolacje u Mickiewicza, myśmy mieli okazję obcować nie z papierem, nie z książką, lecz z żywym człowiekiem”[1]. Mimo że nigdy nie zetknąłem się z Miłoszem twarzą w twarz, podpisuję się pod zdaniem wypowiedzianym przez redaktora „Znaku”. W biografii czytelniczej moich rówieśników, tzw. roczników siedemdziesiątych, autor Na brzegu rzeki był nie literackim tetrykiem, powtarzającym wciąż te same anegdoty dziadkiem, na którego z lekceważeniem macha się ręką, ale poetyckim Bogiem Ojcem albo — jeśli kto woli — litewskim Perkunem, bóstwem niebios i ognia. W nim się przeglądaliśmy, jego dłoni poszukiwaliśmy, kiedy przyszło nam postawić w poezji pierwsze własne kroki.
W czwartym numerze „Dekady Literackiej” z roku 2009 wydrukowana została rozmowa redakcyjna Jednym kopnięciem strącony w limbo? O recepcji twórczości Czesława Miłosza w latach 2004-2009. Przeczytałem ją wtedy z zainteresowaniem, zastanawiając się, czy słuszne jest przebijające z wypowiedzi dyskutantów przeświadczenie o faktycznej nieobecności Miłosza zarówno w dyskursie historycznoliterackim ostatnich lat, jak i w poetyckich propozycjach młodych twórców. Wszystko wskazuje na to — myślałem — iż rzeczywiście mamy do czynienia ze stanem swoistej recepcyjnej „hibernacji” Miłosza, jego poetycki idiom przestał być bowiem produktywny, a dla wyrażenia własnych pokoleniowych problemów młodzi poeci wybierają inne języki.
Rok Miłosza, celebrowany w stulecie urodzin poety, obfituje w wydarzenia kulturalne, inicjatywy edukacyjne i naukowe, które ową negatywną tendencję mają zatrzymać, po raz kolejny koncentrując uwagę czytelników na dziele autora Rodzinnej Europy. Bo, śmiem twierdzić, im więcej czasu od jego śmierci mija, tym dobitniej uświadamiamy sobie, ile wniósł Miłosz do polskiej refleksji humanistycznej również w ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku. Jego twórczość była, by tak rzec, skutecznym antidotum na postmodernistyczne trucizny, uświadamiała, jak doniosła pozostaje rola kulturowego dziedzictwa Europy — z jej chrześcijańskimi korzeniami, których nie zastąpią nawet najbardziej błyskotliwe projekty współczesnych myślicieli. Uczył nas, że poezja jest przestrzenią tajemnicy, w której to, co niewyrażalne domaga się głosu, wierzyliśmy dzięki niemu w możliwość walki o cele najwyższe.
„Kto z nas potrafi podjąć tę pasję?” — pyta w swojej imponującej biografii Miłosza Andrzej Franaszek i dodaje: „Jesteśmy już inni”[2], by następnie zacytować Stefana Chwina, który o poecie z Szetejń pisał: „On należał do epoki utopii i nadziei. My należymy do świata bez utopii, w którym nadzieja przybiera co najwyżej formę dążenia do osiągnięcia odmiennych stanów świadomości. […] Nosił w sobie niezagojoną ranę i piękny ślad tej rany pozostawił w swoich wierszach. Nie był zdolny do groteski, absurdalnego szyderstwa i zwariowanej gry słowami, która dla nas jest czymś tak naturalnym jak powietrze, którym oddychamy”[3]. Czy rzeczywiście „po Miłoszu” jesteśmy inni? Zapewne tak. Książka Franaszka pozwala nam przypomnieć sobie, jacy byliśmy, zanim odszedł, daje także cień wiary w to, że literatura dwudziestego pierwszego stulecia nie jest skazana na karmienie się samą sobą, że w kulturze nie wszystko musi być podporządkowane przemijającym intelektualnym modom.
2
Każda opowieść biograficzna jest konstrukcją do pewnego stopnia sztuczną, której autor usiłuje wprowadzić ład tam, gdzie rządzi życie, czyli chaos. Nie jest w stanie uniknąć wszystkich pułapek, jakie zastawia nań heterogeniczna, wymykająca się schematom i wykoncypowanym przyporządkowaniom materia jednostkowej egzystencji. Franaszek wybrał, jak sądzę, rozwiązanie najszczęśliwsze, bazując na elementarnym szacunku dla bohatera książki (jako człowieka i artysty) — istotnym, by nie rzec: podstawowym, budulcem opowieści stają się tu teksty samego Miłosza (eseje i szkice autobiograficzne, wspomnienia, listy, autokomentarze). Autor biografii pisze:
Czasem nie zgadzam się z Czesławem Miłoszem, jednak bez zamiaru „osądzania” go, mając świadomość, że nic łatwiejszego niż komentować czyjeś decyzje z bezpiecznego dystansu. Zresztą najtrudniejsze wydaje mi się co innego. Łatwo odnaleźć potknięcia, jak jednak oddać geniusz? Ten moment, gdy nad niepewnością, udręką, pokusami zawisa niedosiężna nuta, linia słów? Może nie da się go opisać, można tylko odkrywać na własną rękę. Także dlatego jak najobficiej starałem się cytować utwory Miłosza. (s. 754)
Konsekwencje decyzji podjętej przez badacza są łatwe do przewidzenia: odbiorcy stosunkowo łatwo przychodzi utożsamić się z bohaterem, niekiedy uwiera go jednak niedostatek komentarza (zmuszony jest wtedy do podjęcia osobistego trudu interpretacyjnego).
3
Książka powstawała dziesięć lat. Był to czas wypełniony podróżami w miejsca związane z Miłoszem, rozmów z żyjącymi przyjaciółmi i znajomymi poety, wreszcie — jak wolno się domyślać — mozolnej, wymagającej niezwykłej cierpliwości kwerendy bibliotecznej. Efekty tej pracy są znakomite. Otrzymujemy całość, którą można by nazwać Miłosza portretem wielokrotnym.
Podczas lektury kolejnych partii opowieści Franaszka nieodmiennie brzmiała mi w uszach słynna fraza Jana Błońskiego: „Miłosz jak świat”. Biograf mógł potraktować własne zadanie minimalistycznie, zdecydował się jednak uczynić zamach na całość. Ta sztuka się powiodła. Sądzę, że dzieje miłoszologii będziemy odtąd dzielić na dwa okresy — „przed Franaszkiem” i „po Franaszku”. Autor każdej kolejnej książki o życiu i twórczości poety z Szetejń będzie musiał sięgać do wydanej przez „Znak” biografii i obficie ją cytować.
Ileż tu źródeł dotychczas nieznanych lub nigdy nie cytowanych w pracach poświęconych Miłoszowi! Autobiograficzne szkice poety pozostawione w rękopisie, nieukończone opowiadania i powieść przechowywane w Beinecke Library na Uniwersytecie w Yale, materiały z archiwów Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a w ich liczbie szyfrogramy nadawane ze Stanów Zjednoczonych i Francji, zbiory Instytutu Polskiego i Muzeum im. Gen. Sikorskiego w Londynie, Lietuvos Centrinis Valstybės Archyvas, Archiwum Emigracji, Archiwum Instytutu Literackiego, listy autora Ocalenia do Alberta Einsteina wydobyte z The Albert Einstein Archives at The Hebrew University of Jerusalem, korespondencja rozproszona po archiwach prywatnych (m.in. list Miłosza i Telakowskiej do prezesa „Czytelnika” udostępniony Franaszkowi przez prof. Jerzego W. Borejszę czy kopia listu Różewicza do Miłosza, będąca w posiadaniu Krystyny Czerni, biografki Jerzego Nowosielskiego), artykuły z australijskich „Wiadomości Polskich” i… „Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego”, notatki Franaszka z rozmów z Tomasem Venclovą, Robertem Pinskym, Lillian Vallee, Aleksandrem Schenkerem, Leonardem Nathanem, Miriam Rosenthal Chiaromonte, Agnieszką Byrską-Zaczyk i Krzysztofem Byrskim, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem, Ignacym Święcickim i innymi, dzienniki, wspomnienia i listy Dąbrowskiej, Gorczyńskiej, Górskiej-Damięckiej, Gombrowicza, Bobkowskiego, Giedroycia, Lechonia, Stommy, Czapskiego, Vincenza, Jeleńskiego, Andersa, Święcickiego i wielu, wielu innych.
Możemy sobie jedynie wyobrazić emocje biografa, kiedy w teczkach MSZ Polski Ludowej natknął się na szyfrogramy z doniesieniami i opiniami formułowanymi przez ambasadora Winiewicza w przełomowym dla Miłosza roku 1950:
Miłosz dostał od Putramenta list, zapowiadający przeniesienie go do Paryża i zareagował negatywnie. Można spodziewać się, że odmówi przeniesienia się nawet do Paryża, gdyż znajduje się pod wpływem wczesnej ciąży żony i jej nastrojów wojennych. Sugeruję więc jeszcze jedną alternatywę, wezwać go do Warszawy w celu omówienia jego przyszłości i zatrzymania go. Wtedy oczywiście ryzykujemy podniesiony tutaj przez żonę wrzask. (s. 446)
Będę bardzo ucieszony, gdy z ambasady spadnie ten ciężar »polskiej poezji«. Obawiam się wpływu na te typki dalszej atmosfery wojennej” (s. 447)
Tego rodzaju cennych materiałów jest w książce Franaszka bardzo wiele — znaleźć można wśród nich rzeczy dotychczas zupełnie nieznane, ale także informacje pochodzące ze źródeł ogólnie dostępnych, takich jak zbiory korespondencji redaktorów i współpracowników paryskiej „Kultury” czy wspomnienia i listy pisarzy krajowych i emigracyjnych, których część była już przywoływana w pracach o Miłoszu. Różnica między wcześniejszymi publikacjami a wydaną przez „Znak” biografią ma wymiar zarówno ilościowy, jak i jakościowy. Przed Franaszkiem nikomu nie udało się zarysować panoramy tak rozległej — sądy Miłosza uzupełniane są i dopełniane komentarzami osób, z którymi się stykał i z którymi korespondował. Dzięki maksymalnemu wzbogaceniu perspektywy (technikę biografa można by porównać do filmu, w którym operuje się kilkoma kamerami, ukazując na przemian plan totalny oraz liczne zbliżenia i obrazy detali) narracja zyskuje na dynamice, staje się polifoniczna i wielowymiarowa. Dzięki temu chętnie poddajemy się złudzeniu uczestnictwa w historii żywej, w dzianiu się danym na poły bezpośrednio, bo równoległym do lekturowego tu i teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz