[druga część szkicu opublikowanego w najnowszym numerze dwumiesięcznika literackiego "Topos"]
Dialog,
czyli ruch
Wszystkie
elementy konstrukcji Krzyku
sowy, o
których pisałem, choć niezwykle istotne, nie stanowią jeszcze
rękojmi wybitności tomu. Ileż znamy takich książek ‒
których forma nie nadąża za myślą, przez co jawią się jako
dzieła wewnętrznie zwichnięte, zatrzymane w połowie drogi między
koncepcją a realizacją! Tom Feliksa Netza należy do nielicznych
wyjątków. Jego kształt artystyczny doskonale przystaje do tego, co
‒ w braku lepszego określenia ‒ nazwijmy zakresem tematycznym.
Taka strukturalna zgodność jest, jak sądzę, najbardziej
obiektywnym kryterium oceny poezji. Wiersz tylko wtedy oddziałuje na
czytelnika, tylko wtedy jest w stanie wywołać rzeczywistą reakcję
odbiorcy, kiedy warstwa treściowa i warstwa formalna dopełniają
się, uzupełniają i wzmacniają.
Krzyk
sowy to
jeden z najbardziej spektakularnych przykładów poetyckiego kunsztu,
z jakimi dane mi było obcować od początku mojej
krytycznoliterackiej aktywności. Wiersze zebrane w tomie sprawiają
wrażenie, jakby były konstrukcjami żywymi, pozostającymi w
nieustannym ruchu. Co wywołuje taki efekt? Nieustanna gra przybliżeń
i oddaleń, podobieństw i różnic, semantyki i estetyki. Immanentna
dialogiczność tych tekstów zmusza do zachowania intelektualnej
czujności w trakcie lektury ‒ inaczej nie sposób uchwycić
dynamiki wizji poetyckiej, nie sposób dotrzeć do znaczeń
finalnych, które nie są dane, lecz zadane czytelnikowi.
Nie
ma tu zbyt wiele miejsca, by szczegółowo analizować wszystkie
wiersze składające się na książkę. Ograniczę się do krótkiego
opisu jednego exemplum.
Utwór ten, w którym poetycka biegłość Feliksa Netza uwidacznia
się szczególnie dobitnie, był już przywoływany:
FOTOGRAFIA
RODZINNA
Rok
1930, Hessenburg, na odwrocie faksymile
fotografa,
staranną szwabachą, leciutka
stylizacja
na miniony wiek, litery mają
gotycką
ostrość, ale jakby przytępioną,
światłoczuły
papier opiera się nicości,
wyzwoliciel
migawki Max Rabe;
jakby
ją wycięto z liścia łopianu, nitki
żyłek,
śnieżny nalot, jakby okwiat jabłoni,
szorstkość
łopianu właśnie i gładkość wody
w
stawie, o którym wiem, że był, był sobie
dom
nad stawem, we wsi Nimmermehr, Kreis
Hessenburg,
poprzez sepię przebija ciemna zieleń;
co
tam jest poza atelier Maxa Rabe, czyli
pana
Kruka, północny wiatr, w konwulsjach
konie
i automobile, Adolf Hitler po namyśle
ostatecznie
ustala przedziałek po prawej,
włos
lewym skosem spadać będzie na czoło,
wąsy
– kępka nastroszona pod nosem, w atelier
sztuczne
ruiny, manekiny, palmy i arkady;
mnie
jeszcze nie ma na tym świecie, czyli
na
tej fotografii, z mojego punktu widzenia
jest
to antyświat, być może jestem w całkiem
innym
projekcie, idę skacząc po górach, może
mam
płetwy, a może jestem krukiem; i tylko
ich
sześcioro: trzech chłopców, dziewczynka,
kobieta
i mężczyzna, rodzice tych dzieci, bo
nie
mogę powiedzieć, że to są moi rodzice;
a
jednak moje ręce dotykały ich twarzy,
każdy
inaczej stąpał, każdy pachniał inaczej,
moje
wargi wypowiadały półgłosem wieczny
odpoczynek
nad otwartym grobem już
i
moich rodziców, dwóch chłopców i
dziewczynki,
tylko najstarszy z grzywką
jak
źrebak ściągnął usteczka i tak mu to zostało,
ma
tak samo ściągnięte usta (zdjęcie), gdy
królowa
dotyka szpadką jego ramienia, dając
mu
szlachectwo, i co ty na to, pyta, pół żartem,
pół
serio, no, no, odpowiadam, od lat pierwszy raz
nie
zadzwonił do mnie w Wielki Piątek;
stąd
ta fotografia nie oglądana od lat,
(jedyny
dowód, że przede mną było jakieś
życie)
spadła na moje biurko, jakby ją podrzucił
Max
Rabe, na chwilę wysunąwszy głowę
spod
czarnej chusty, stąd ten wiersz, który
wpadł
przez zamknięte okno jak kruk skrzeczący
na
przemian: Nevermore – Nimmermehr.
Tytuł jest tu niczym
kierunkowskaz obrócony w stronę przeciwną niż ta, którą winien
wskazywać. Fotografia
rodzinna.
Czegóż można się spodziewać po wierszu poprzedzonym takim
anonsem? Że będzie manifestem uczuciowości sentymentalnej? Że
przedstawi losy rodzinne? Zawrze w sobie informacje o poszczególnych
krewnych, da ich portrety? Wyrazi żal, tęsknotę za czasem
bezpowrotnie minionym, za ludźmi, którzy odeszli? Wszystkie
wymienione elementy są obecne w utworze, ale także: nie są
obecne, tzn. uczucia wyrażone zostały nie wprost, obrazy nie są
jedynie ilustracjami, refleksja o przemijaniu przemienia się w
namysł nad historią i jej prawami.
Tekst
otwiera lakoniczna informacja dotycząca czasu i miejsca wykonania
fotografii. Koniec trzeciej dekady XX wieku, miasteczko lub wieś
Hessenburg (w północnej Meklemburgii, na wybrzeżu bałtyckim?).
Teraz następuje opis zdjęcia jako przedmiotu ‒ poczynając od
jego rewersu. Mamy więc kilka słów dotyczących czcionki, którą
zapisano „faksymile fotografa” („staranna szwabacha”;
„leciutka stylizacja na miniony wiek”; „gotycka”, ale
„przytępiona” „ostrość liter”), nazwisko „wyzwoliciela
migawki”: Max Rabe, a także szczegółowe informacje na temat
faktury, jakości i stopnia zużycia papieru fotograficznego,
wprowadzone za pośrednictwem porównań ‒ fotografia wygląda
„jakby ją wycięto z liścia łopianu” (do którego upodabniają
ją „nitki żyłek”), na jej powierzchni widoczny jest „śnieżny
nalot”, przywodzący na myśl „okwiat jabłoni”. W kolejnym
wersie ponowne przywołanie jednego ze skojarzeń i uzupełnienie go
o element przeciwstawny (szorstkość ‒ gładkość): „szorstkość
łopianu właśnie i gładkość wody”. Czytelnik mógłby zapytać:
po co ta skrupulatnośc opisu; czy nie byłoby lepiej od razu przejść
do przedstawienia tego, co widoczne jest na awersie, do opisania
postaci utrwalonych przez fotografa? Wiersz Netza odpowiada: nie,
porównania zawarte w strofie pierwszej i drugiej są konieczne,
ponieważ upodabniają to, co minione, a przed laty zatrzymane w
kadrze, do świata przyrody, świata ożywionego. W ten sposób
nieruchome zostaje wprawione w ruch, umarli zaś zyskują drugie
życie.
Ciąg
skojarzeń (papier fotograficzny ‒ liść łopianu ‒ okwiat
jabłoni ‒ woda) niejako przenosi nas w tamtą rzeczywistość, w
rodzinną przeszłość poety, do północnej Meklemburgii, w przełom
lat 20. i 30. ubiegłego stulecia. Owo „przeniesienie” dokonuje
się w samym środku drugiej strofy, między trzecim a czwartym
wersem, za sprawą, nomen
omen,
przerzutni. Czytając linijkę trzecią, jesteśmy jeszcze w
teraźniejszości, przyglądamy się fotografii; chwilę później
zostajemy „wrzuceni” w przeszłość, która materializuje się
na naszych oczach ‒ nie jest już elementem porównania,
„gładkością wody”, lecz „wodą stawu”, czymś dotykalnym,
realnym, co istniało i trwa. W ten sposób sam kształt tekstu
potwierdza i ustanawia coś, co zostanie nazwane w ostatnim wersie
drugiej strofy: „poprzez sepię przebija ciemna zieleń”.
Podczas gdy w strofie drugiej występuje jeszcze czas przeszły
(„staw […] był”, „był sobie dom nad stawem”), w dwóch
kolejnych strofach spotykamy już niemal bezwyjątkowo czas
teraźniejszy („jest”, „ustala”, „nie ma”, „jestem”,
„idę” itd.). W teraźniejszości zanurzeni są zarówno
opisywani członkowie rodziny, jak i podmiot mówiący ‒ na
poziomie gramatycznym, mamy więc swoistą równoczesność planów
(planu wydarzeń i planu obserwacji).
Łatwo
przeoczyć istotne semantyczne rozwidlenie ze strofy drugiej, gdzie
mowa jest o „domu nad stawem, we wsi Nimmermehr, Kreis Hessenburg”.
Prześlizgujemy się po tej frazie, chcąc dowiedzieć się więcej o
postaciach z rodzinnego albumu. Tymczasem toponim „Nimmermehr”
(rzekomo: wieś w okręgu Hessenburg) wart jest naszej baczniejszej
uwagi. Przysłówek „Nimmermehr” znaczy tyle, co „przenigdy”,
„nigdy już”, „nigdy więcej” i ‒ o ile mi wiadomo ‒ nie
bywa używany jako nazwa geograficzna. Wniosek? Poeta nadał tamtemu
mitycznemu miejscu nazwę, którą uznał za najwłaściwszą,
najbardziej adekwatną, najdoskonalej ujmującą jego (poety)
stosunek do bezpowrotnie utraconej przeszłości. Czy da się wskazać
w wierszu jakąś zasadę usprawiedliwiającą wprowadzenie
fałszywego toponimu? Tak, da się. Przysłówek „Nimmermehr”
został wywołany przez inne niemieckie słowo ‒ przez rzeczownik
„Rabe” (kruk). Niegdysiejsi mieszkańcy wsi Nigdy Już (w okręgu
Hessenburg) zostali wszak uwiecznieni na światłoczułym papierze
przez forografa Maxa Kruka! W słynnym wierszu Edgara Alana Poe
tytułowy kruk („raven”) wykrzykuje owo niezwykłe i budzące
przerażenie słowo „nevermore”, na którym urywa się także
wiersz Feliksa Netza. Bo oto, sposobem znanym tylko poezji, Max Rabe
upodobadnia się do złowieszczego ptaka: wychyla głowę spod
czarnej chusty, by na biurko poety podrzucić (jak pióro z kruczego
skrzydła?) zdjęcie sprzed osiemdziesięciu lat. Sam wiersz
Fotografia
rodzinna wpada
„przez zamknięte okno jak kruk skrzecząc / na przemian: Nevermore
– Nimmermehr”.
W
utworze, jak w tyglu alchemika, mieszają się ze sobą (i wchodzą
we wzajemne reakcje) tajemne ingerediencje. Doświadczenie
indywidualne (losy rodziny) wiąże się i przenika z doświadczeniem
powszechnym (historia uosabiania tu przez groteskową postać Adolfa
Hitlera, który „ostatecznie ustala przedziałek po prawej”),
wspólnie zaś dialogują z kulturą (Kruk
Poego),
mającą – jak sądzę – spełniać funkcję terapeutyczną,
tłumaczyć traumę dziejowego kataklizmu.
Na
tej zasadzie – zasadzie wszechobejmującego dialogu, polifonii
znaczeń i ciągłej metamorfozy – ufundowany jest cały tom Netza.
Spojrzenie
na Polskę
Kto
jest głównym bohaterem książki? Feliks Netz? Jego bliscy? Szarzy
ludzie spotkani i zapamiętani przez poetę? A może po prostu
historia, jej trudne do pojęcia przebiegi? Myślę, że na każde z
postawionych pytań należałoby odpowiedzieć twierdząco. Jeśli
miałbym jednak znaleźć jakąś formułę porządkującą, jeśli
musiałbym przedstawić najbardziej lakoniczną charakterystykę tej
postaci, rzekłbym, iż pierwszoplanowym bohaterem Krzyku
sowy jest
homo
historicus,
człowiek dysponujący rzadko spotykaną świadomością reguł,
jakim podlegają ludzkie dzieje. Ktoś, kto w chaosie wydarzeń
poszukuje punktu oparcia, kto domaga się prostych odpowiedzi na
najbardziej podstawowe pytania: o prawdę, wartości i
sprawiedliwość. Ów homo
historicus nie
zgadza się na suflowane mu zza kulis powszechne prawo względności,
przeciwnie – długo i wytrwale waży racje na szalach dawnych
przykazań, z czułością pochyla się nad ofiarami wielkich
politycznych zbrodni i małego codziennego zła, niweczącego wysiłki
tych, którym żyć przyszło w rzeczywistości totalitarnego
państwa, w niewoli myśli i sumień. A kiedy natrafi na ślad
zbrodni lub kłamstwa, kiedy rozpozna w szarym przechodniu mordercę
czy manipulatora, krzyczy, zakłada protest, powtarza swoje wieczne
ceterum
censeo...
Bohaterką
poezji Netza jest również Polska. Jej portret, rozpisany na
kilkadziesiąt wierszy (portret, który, co oczywiste, nie może być
kompletny, ale do kompletności dąży, pełni pożąda), stawia nam
poeta przed oczy, wołając: „Spójrzcie Jej w twarz, przyjrzyjcie
się Jej rysom. To także wasze rysy!”. A jest to Polska od dołów
katyńskich (Chodasiewicz)
i od Smoleńska (Odchodzimy;
Bajka
smoleńska);
Polska zesłańców, uchodźców, uciekinierów i przesiedleńców
(Niewłaczone
do Księgi Psalmów);
Polska socrealistyczna, z jej pochodami, Domami Towarzystwa Przyjaźni
Polsko-Radzieckiej i sklepami PSS „Jedność” (Laudacja;
Initium
Silesiae;
Ulica
Kopalniana;
Stalinogród,
ulica 1 maja;
Stalinogród,
ulica 3 maja, czyli całe tysiąclecie);
Polska współczesna, ojczyzna niewydarzonych artystów
przedzierzgających się marnych polityków (Teatr
jak teatr)
i matek mordujących własne dzieci (Pocztówka
z Sosnowca);
Polska, której bohaterowie, pozbawieni własnych grobów, śpią w
niepoświęconej ziemi, a ich oprawcy odprowadzani są na miejsce
wiecznego spoczynku z państwowymi honorami (Ćwiczenia
aksjologiczne).
To
o niej mówi się również w najbardziej przejmującym wierszu tomu,
w wersach wypowiadanych ze ściśniętym gardłem, a zarazem – o,
paradoksie! – na granicy krzyku, w linijkach, których nie da się
wymazać z pamięci, bo (w jakiś niepojęty sposób) przemieniają
się w to, o czym mówią – w otwartą, rozjątrzoną ranę:
Leżeliśmy
pokotem w błocie, we krwi,
w
papierowych workach, z krzyżykami
wyciętymi
majchrem na zimnych czołach,
naszą
ojczyzną była nizina pogrążona
w
depresji, odarta z własnych ceremonii
i
rytuałów, wspominaliśmy zmasakrowane
zaklęcia
przysięgi, kolędy pachnące
opłatkiem
spoczywającym na sianie,
łacińskie
słowa ministrantury podeptane
w
znieważonych świątyniach, kurczowo
trzymaliśmy
się dwóch, trzech myśli,
które
chciano z nas wyrwać wyrywając
paznokcie,
czasami odrzynając ucho, lewe
lub
prawe albo jedno i drugie zależnie od
fantazji
naszego brata, współplemieńca,
a
jednak biegliśmy do utraty tchu po górach
dolinach,
jeden za drugim przez ostrzeliwane
elegie
i treny, zaciskając palce na kolbie stena,
cóż
jeszcze, odłamki pieśni uwięzły nam
w
płucach, nie żyliśmy od dawna, stąd rażące
luki
w pamięci, odbite nerki bolały długo po
naszej
śmierci, aż sama śmierć przestała nas
boleć,
jak w jednej chwili przestało nas boleć
życie,
przez które przelatywały ścigane anioły
każdy
był sam: leżałem na brzuchu z ustami
pełnymi
ziemi i wiecznego snu: śniła mi się
Polska
od grobu do grobu ale gdzie jest mój
grób,
zabij, nie przypomnę.
(Śniła
mi się Polska)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz