[pierwsza część szkicu opublikowanego na łamach najnowszego numeru dwumiesięcznika literackiego "Topos"]
Kiedy
po dokonaniu mordu na królu Duncanie Makbet donosi swojej żonie, że
krwawe dzieło zostało spełnione, pyta ją także o to, czy do jej
uszu dotarł jakikolwiek dźwięk mogący przedwcześnie ujawnić
zbrodnię. Lady Makbet odpowiada następującymi słowami: „I heard
the owl scream and the crickets cry”. Tłumacze oddają tę kwestię
na różne sposoby. U Barańczaka brzmi ona następująco: „Tylko
sowę i świerszcze”, u Leona Ulricha: „Hukania sowy i
świerszczów ćwierkanie”, u Józefa Paszkowskiego: „Słyszałam
sowy krzyk i poświerk świerszcza”. Ostatnia z cytowanych polskich
wersji jest chyba najbliższa oryginału (próbuje oddać nawet
Szekspirowską aliterację: „crickets cry” ‒ „poświerk
świerszcza”), właśnie ją wybrałby zapewne poeta Feliks Netz,
który swój najnowszy zbiór wierszy opatrzył tytułem Krzyk
sowy.
Próbny
wydruk książki (ukaże się ona w Bibliotece „Toposu” w grudniu
2014) czytałem z wciąż wzrastającym podziwem dla poetyckiej
maestrii autora, dla jego umiejętności przekładania głębokiej
refleksji historiozoficznej na język wiersza. Jest bowiem Krzyk
sowy tomem wyjątkowym, stanowiącym kolejne potwierdzenie
słuszności tezy o odradzaniu się w literaturze polskiej tego nurtu
refleksji, który przez dwa stulecia był traktowany jako sygnatura
naszej historyczno-kulturowej odmienności. Może zresztą wyraziłem
się nieprecyzyjnie: odmienna jest wszak przede wszystkim nasza
świadomość, wcześniej i trafniej diagnozująca dziejowe
zagrożenia, wyczulona na wszelkie ograniczenia wolności, na
bezprawne ingerencje w polityczny kształt tej części Starego
Kontynentu, w której przyszło nam żyć, przywołująca obrazy
przeszłości i zmuszająca teraźniejszość, by przejrzała się (i
rozpoznała) w nich jak w zwierciadle.
Netz
opowiada nam nas samych, opowiada na wiele sposobów, przemawiając
różnymi językami, przekładając polską przeszłość i
teraźniejszość na obrazy zrozumiałe pod każdą szerokością
geograficzną (nie uroniwszy przy tym nic ze specyficznego trybu
doświadczania historii przez mieszkańca Europy Środkowej). Właśnie
po to ‒ by czytelnik zdał sobie sprawę, że rytmem wydarzeń
dziejowych od zawsze rządzą te same mechanizmy (ambicja, zdrada,
zbrodnia) ‒ wprowadzony zostaje kontekst szekspirowski. Aktorzy
wielkiego spektaklu historii odgrywają swoje role wedle prawideł z
bezlitosną trafnością i wyrazistością uchwyconych przez geniusza
ze Stratfordu. Historia nie umarła ‒ przestrzegają wiersze Netza
‒ przeciwnie, na naszych oczach rozgrywała i rozgrywa jedną ze
swoich najbardziej skomplikowanych partii.
Unde
motus?, skąd ruch? ‒ pyta sowa w tytułowym wierszu tomu i
jest to pytanie zarówno o obecność zła w dziejach ludzkości, jak
i o tajemniczą zasadę stojącą u podstaw tożsamości jednostek i
wspólnot, o nieznane źródło wewnętrznej siły, która każe
stawać ‒ wbrew prawom logiki ‒ po stronie prawdy, nawet wtedy,
gdy za wierność i niezłomność zapłacić trzeba najwyższą
cenę:
[…] mam
zawroty głowy, bito mnie,
kantem
dłoni, pięścią, nie widziałem tego, bo
najpierw
wykłuto mi oczy, ostrym końcem sztyletu,
to
ostatnie, co widziałam w życiu: ostry koniec
sztyletu,
potem przeszłam do świata rzeczy
niewidzialnych
--- chcą ze mnie wydobyć to,
co
wiem, i to im powiem, może jutro, może
pojutrze,
muszę się zastanowić, czy chcę umrzeć
jutro,
czy żyć dzień dłużej, bo, to pewne, zabiją
mnie,
gdy im powiem: krzyknęłam, bo ujrzałam
zbrodnię,
zabójstwo, mord nieludzki, choć możliwy
tylko
wśród ludzi, powiem: mój krzyk, panie,
rozdarł
sukno nocy, tę zasłonę, którą świerszcze,
w
twojej mowie: crickets, utkały z żałobnej
cykady
na przesłonięcie tego, coś uczynił.
Zapasy
z tożsamością
Co
sprawia, że identyfikujemy się ze zbiorowością, że jesteśmy
gotowi dzielić jej los? Jak to się dzieje, że jedni przyjmują tę
ponadindywidualną więź jako dar, inni zaś traktują niczym
najbardziej nienawistne jarzmo, które przy byle okazji gotowi są
zrzucić z własnych barków? Poeta nie odpowiada wprost. Odpowiedź
ukryta została w strukturze poszczególnych utworów, a także w
semantycznych napięciach pomiędzy wierszami. Dałoby się ją, jak
sądzę, sprowadzić do jednego słowa, które precyzyjnie nazywa i
wskazuje to, co najważniejsze. Owo słowo brzmi: wybór. Wszyscy
(każdy i każda z nas z osobna) zostajemy postawieni przed wyborem;
w jakiejś chwili kluczowej, której znaczenie nie zawsze w porę
rozpoznajemy, opowiadamy się za lub przeciw. Niekiedy o los decyduje
za nas, a wtedy jesteśmy niesieni na fali zbiorowych przeznaczeń.
Książkę
Krzyk sowy otwiera znakomity wiersz o Władysławie
Chodasiewiczu, rosyjskim poecie polskiego pochodzenia (jego dziadek
był uczestnikiem powstania listopadowego). Netz pisze tu
alternatywną biografię. Każe Chodasiewiczowi w trakcie jego
ucieczki z bolszewickiej Rosji zatrzymać się w Polsce i podzielić
los innego polskiego twórcy, Władysława Sebyły, zamordowanego w
Katyniu. W wierszu przemawia sam Chodasiewicz:
miewałem
i takie sny: uciekając z Rosji
Sowieckiej,
nie Zachód wybieram, lecz Polskę:
Rzeczpospolita
obejmuje mnie mocno,
aż
pękają mi trzy żebra, przygryzam wargi,
całuje
mnie namiętnie spijając z nich krew,
przygarnia
mnie jak swojego, ale i jak obcego,
jak
syna, ale jakby z nieprawego łoża,
niepewna,
czy czyni roztropnie; paszport
oblewamy
bez opamiętania ( Skamander
w
komplecie), wszyscy mówią doskonale
po
rosyjsku! Jakbym siedział w Domu Pisarza
w
Moskwie, cały Skamander jakby chciał
mi
osłodzić wygnanie, choć mnie nikt
nie
wygnał, w kółko po rosyjsku, jakby chciał
pomóc
moim wargom, z których polskie słowa
schodzą
niepewnym krokiem, jakbym ja, duży
chłop
stąpał po pierwszym cienkim lodzie jeziora
Ładoga;
już mi się śni po polsku, ale piszę
po
rosyjsku dla „Wiadomości Literackich”,
tłumaczy
mnie Broniewski, Redaktor ukrywa
ten
fakt, jakbym z Rosji Sowieckiej przywiózł
syberyjski
syfilis; co będzie dalej, nie wiem,
co
będzie ze mną, tego to dopiero nie wiem,
a
nie jestem pewien czy Polska jest moją
ojczyzną,
a może to Polska nie jest pewna,
czy
jest moją ojczyzną; to się niebawem
wyjaśni,
bo oto znów objęła mnie mocno,
i
znowu złamała mi te same trzy żebra,
i
owinęła mnie w powszechną mobilizację jak
w
śmiertelny całun. Strzał w tył głowy
w
smoleńskim lesie (stąd była moja ruska
niania,
moja rosyjska mowa to jej ojczysta
mowa),
możliwe, że padając twarzą w otchłań
krzyknąłem:
Boże!, możliwe, że: Gospodi!
A
ta czaszka, którą niemiecki lekarz trzyma
w
rękach i wsuwa w otwór w potylicy
ołówek
na głębokość pięciu centymetrów,
to
jest moja czaszka, jest, skoro mogłaby być […]
(Chodasiewicz)
Wybór
tożsamościowy został tu przedstawiony jako wybór historycznego i
osobistego losu, bo, sugeruje Feliks Netz, właśnie w procesie
dziejowym jednostka rozpoznaje się i określa wobec świata i innych
ludzi. Decyzja o zmianie narodowej, politycznej i kulturowej
przynależności wiąże się z wyborem języka, warunkującego
sposób postrzegania rzeczywistości, kreowania znaczeń i
definiowania wartości. W wyimaginowanym monologu Chodasiewicza
powtarzają się co prawda stwierdzenia „nie wiem”, „nie jestem
pewien”, ale zostały one wprowadzone nie po to, by podkreślać
brak definitywności wyboru dokonanego przez bohatera, lecz by
uwypuklić okrucieństwo dwudziestowiecznych systemów totalitarnych,
traktującej przynależność narodową jako kryterium decydujące o
życiu lub śmierci człowieka, jakby był on jedynie nic nieznaczącą
cyfrą w rejestrze wojennych zysków i strat.
Proces
utożsamiania się z określoną zbiorowością rozpoczyna się w
chwili, gdy człowiek zostaje osadzony w pewnej rzeczywistości
językowej i kulturowej, którą skłonny jest oceniać jako
naturalną, pierwotną, dającą bepieczeństwo. W przypadku
większości z nas następuje to automatycznie ‒ nie znane są nam
rozterki dzieci z małżeństw mieszanych. Tymczasem Netza interesują
właśnie sytuacje graniczne. Jest to widoczne szczególnie w grupie
utworów autobiograficznych, w których mówi się o wyborze między
językiem (i kulturą) polską i niemiecką (Ojciec,
Dwie
śmierci)1.
Refleksja
poety obejmuje jednak znacznie większy zakres zagadnień ‒ wiersze
z Krzyku sowy raz po raz obnażają ideologiczny wymiar
języka, pytają o granice posługiwania się nim dla celów
inżynierii społecznej i politycznej. W utworze Eugeniusz Bodo
śpiewa po rosyjsku ukazana została, na przykład, sytuacja
planowej podmiany znaczeń w popularnej międzywojennej piosence ‒
Tylko we Lwowie. W roku 1941 jedna z największych gwiazd II
RP nagrała jej rosyjską wersję z towarzyszeniem orkiestry Henryka
Warsa. Nowy tekst miał służyć celom propagandowym; przedstawiał
Lwów jako miasto sowieckie, przechodzące „kapitalnyj riemont”.
„To zawsze zaczyna się od drobnej chirurgii, / coś jak wycięcie
kurzajki, nie boli i śladu / nie będzie, ale zamysł jest niegłupi
i dalekosiężny” ‒ pisze Netz i poddaje ową „drobną
chirurgię” (chirurgię w zakresie semantyki) wielowymiarowemu
opisowi, by na koniec uznać jej ograniczoną, mimo wszystko,
skuteczność: „następny krok / to prosty wybór: sowiecki
paszport albo Workuta, / a jednak większość wybrała Workutę”.
Lustro
historii
Na
pytanie Wojciecha Kassa, czy ma poczucie, że pisze „o historii”,
Feliks Netz odpowiada: „Broń Boże! To historia, czyli jakieś
ciężkie, granitowe bloki zdarzeń, spadają na mnie, czyli w moją
prozę, w moje wiersze”. Następnie cytuje zdanie z Diltheya, które
umieścił na wstępie nowego tomu swoich wierszy: „Tylko historia
może powiedzieć człowiekowi, kim jest”.
Krzyk
sowy to książka, w której przedmiotem namysłu, analizy i
opisu uczyniono nie tyle mechanizmy historii, co człowieka
umieszczonego we wnętrzu dziejów (niczym Jonasz w brzuchu wielkiej
ryby). „Kim jestem w historii?” ‒ zapytuje Netz samego siebie,
a następnie tę samą kwestię zadaje nam, czytelnikom: „Kim
jesteście? Co uczynił z wami XX wiek? Jak odnaleźliście się w
nowej rzeczywistości po komunizmie? Czy sprostaliście jej?
Jesteście jej uczestnikami, czy też biernie się przyglądacie,
oddawszy własne sprawy w ręce tych, którzy »wiedzą lepiej«?”.
Mówiąc inaczej, poeta wznosi przed nami wielkie lustro, w którym
możemy się przejrzeć ‒ jako zbiorowość i jako jednostki. Po co
w nie spoglądać? By wiedzieć. Bo ten, kto pozbawiony jest wiedzy o
sobie samym, nie potrafi odnaleźć się w świecie, pozwala się
unosić przypadkowym prądom, daje posłuch fałszywym prorokom lub
specjalistom od public relations. A wtedy inaczej postrzega
rzeczywistość, łatwo ulega manipulacji, czyni rzeczy, które w
niego samego uderzają. „Gnothi seauton ‒ mówi poeta
Feliks Netz ‒ poznaj samego siebie”. Albo jeszcze precyzyjniej:
„Poznajmy samych siebie”. My, wspólnota historycznego
doświadczenia. Ci, którzy tutaj, w centrum Europy żyjemy, wciąż
żyjemy.
Przez
dziesięciolecia milczeliśmy o własnej historii ‒ kneblowani
przez cenzurę, pozostawialiśmy nieopowiedzianymi nasze indywidualne
losy i dzieje wspólnoty. Po roku 1989 możliwość mówienia o
przeszłości została nam przywrócona, ale nie korzystaliśmy z
niej należycie; daliśmy sobie wmówić, że najważniejsze, byśmy
dziarsko i ochoczo kroczyli w świetlaną przyszłość, w epokę
szczęśliwości ‒ bez wojen, konfliktów, biedy i braku szans. W
rozmowie z Kassem autor Dysharmoniae cælestis poddaje
krytycznemu oglądowi i dekonstrukcji swoje niedawne marzenie o
„polskiej Szwajcarii”, przedstawia pierwsze dekady „wolności”
(z Andrzejem Szczypiorskim w roli głównego autorytetu moralnego)
jako czas zwichniętych hierarchii i aksjologicznych nieoczywistości.
Krzyk sowy powinien być traktowany ‒ tak sądzę ‒ jako
książka rozrachunkowa, jako próba zmierzenia się z przeszłością
najnowszą, dobrze osadzoną w pamięci, a za jej pośrednictwem
także z wydarzeniami odległymi, na wpół zapomnianymi, wypartymi
ze zbiorowej świadomości.
Jak
się przywraca pamięć zbiorowości? Opowiadając. Netz bierze na
siebie rolę aojda, śpiewaka prezentującego słuchaczom opowieść
o ich własnych korzeniach, o czynach przodków, o tym, kim byli
niegdyś, skąd wychodzą. Pokazuje drogę, jaką przeszliśmy przez
długie dziesięciolecia politycznej opresji, by na koniec zmusić
nas do refleksji nad naszym obecnym położeniem. „Pokażcie mi
wasze mity założycielskie ‒ woła ‒ a powiem wam, kim
jesteście, kim będziecie”. A zatem: narracja. Mozolne zbieranie
śladów tego, co minione. Opowiadanie, które posiada co najmniej
dwa plany: zbiorowy i jednostkowy. Plan pierwszy to dzieje Polski i
Polaków w XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem punktu
węzłowego, czyli niemiecko-rosyjskiej agresji w roku 1939. Plan
drugi obejmuje prywatne losy autora i jego bliskich, jest relacją z
wydarzeń, w których uczestniczyli, a także sprawozdaniem ze
żmudnego procesu dochodzenia przez twórcę do prawdy o sobie samym,
o własnym zakorzenieniu w świecie, o umieszczeniu pośród ludzi i
spraw mających wpływ na kształtowanie się jednostkowej
tożsamości.
Kiedy
mówię „narracja”, nie twierdzę bynajmniej, że Krzyk sowy
należy zaliczać do dzieł epickich. Opowiadanie stanowi tu, co
prawda, jeden z najistotniejszych komponentów artystycznej całości,
wszakże nie jedyny. O poetyckich walorach nowych wierszy Netza
napiszę nieco później ‒ teraz chciałbym się przyjrzeć
sposobowi, w jaki poeta-opowiadacz dobiera elementy autorskiej wizji
historii.
Wielkie
opowiadanie
Zasada
naczelna, którą autor Ćwiczeń z wygnania ‒ jako człowiek
filmu ‒ zna doskonale, uczy: jeśli chcesz pokazać losy
zbiorowości, opisz poszczególne indywidua, wciągnięte w tryby
historii. Wyszukaj przypadki reprezentatywne a wyraziste. Wyzyskaj
zbliżenie, powiększenie. Ukaż tak dobrany szczegół, by otwierał
on widza, odbiorcę, czytelnika na panoramę. Zawrzyj makrokosmos w
mikrokosmosie.
Występuje
więc w Netzowej opowieści kilku protagonistów, bohaterów ‒
zauważmy od razu ‒ o pozornie niewielkim potencjalne
bohaterskości. Jest Władysław Chodasiewicz, rosyjski poeta,
potomek polskiego powstańca, uciekinier z kraju ogarniętego
bolszewicką rewolucją. Jest Eugeniusz Bodo, czyli Bogdan Eugène
Junod, pół-Polak, pół-Szwajcar, powrześniowy rozbitek, uchodźca
z polskiej (zajętej przez Niemców) Warszawy do polskiego
(ogarniętego przez bolszewię) Lwowa, śpiewający po rosyjsku
polskie piosenki, uznany za szpiega i zamęczony w jednym z łagrów
Północy. Jest Tadeusz Dołęga-Mostowicz, uczestnik wojny
polsko-bolszewickiej, autor międzywojennych bestsellerów,
współpracujący z Hollywood, we wrześniu 1939 roku zastrzelony
nieopodal polsko-rumuńskiego przejścia granicznego w Kutach. Są
bohaterowie propagandowej powieści Popiół i diament Jerzego
Andrzejewskiego, zamiast zniczy na pamiątkę poległych towarzyszy
broni palący wódkę w kieliszkach. Netz pokazuje nam ich wszystkich
w chwili przedśmiertnej, na tle rozpadającego się świata, w
scenerii apokaliptycznej lub apokaliptyczno-groteskowej (jak w
wierszu Śmierć w Kutach), jakby chciał powiedzieć: „Tak
kończyliśmy. Tu była linia, po której przejściu staliśmy się
innymi ludźmi”.
Nieco
na uboczu w stosunku do postaci historycznych lub wykreowanych przez
kulturę, w istocie zaś w samym centrum narracji autora Krzyku
sowy, sytuują się bohaterowie historii osobistej, począwszy od
osób najbliższych twórcy, czyli rodziców, rodzeństwa i innych
krewnych (cioteczna babcia z wiersza Initium Silesiae),
skończywszy na epizodycznych postaciach zaludniających pamięć
młodzieńca dorastającego w Lubaniu i mężczyzny, który w roku
1955 z Lubania wyjechał do Katowic. Netz wybiera i poddaje
poetyckiej obróbce te fakty z własnego życia, które uznaje za
węzłowe, oraz te, które nabierają znaczenia poprzez swój związek
z porządkiem historycznym.
O
bliskich mówi się tu nie po to, by skonstruować sentymentalny
obraz, by wyartykułować nostalgię za czasem minionym (choć owe
uczuciowe wątki są przecież obecne w wierszach z Krzyku sowy),
lecz po to, aby możliwie precyzyjnie zaprezentować skomplikowany
rodowód poety, podkreślić dramatyzm wyboru, jakiego dokonuje
bohater tych utworów, utożsamiany przez nas z autorem. Chodzi o
wybór przynależności narodowej, o opowiedzenie się po stronie
matki, nie po stronie ojca, a zatem także o świadome odrzucenie
części tradycji rodzinnych. Młodzieńcza decyzja pociąga za sobą
dalekosiężne skutki, oznacza bowiem również uprzywilejowanie
określonej spuścizny kulturowej, osadzenie i zakorzenienie w
polskiej rzeczywistości historyczno-politycznej.
Sekwencję
utworów „rodowodowych” otwiera wiersz Fotografia rodzinna,
zbudowany według, zdawałoby się, prostego i mało oryginalnego
wzorca strukturalnego (w jaki sposób Netz niweluje kompozycyjną i
semantyczną przewidywalność tekstu, pokażę nieco później).
Podstawą jest tu opis zdjęcia odnalezionego przypadkiem wśród
pamiątek po przodkach, a przedmiotem opowiadania losy rodziny w
latach 30. ubiegłego wieku. Kolejny z wierszy nosi tytuł Ojciec
i można by go nazwać mini-traktatem o tożsamości i
dojrzałości, jego przedmiotem jest bowiem swoisty agon między
ojcem a synem, w którym ten ostatni artykułuje potrzebę dystansu
wobec ojcowskiego świata, by ostatecznie wybrać własną drogę
rozwoju, sprzeczną z oczekiwaniami przodka. Utwór zamyka pytanie:
[…] czy to w tej
chwili ktoś
wszedł
między nas i odsunął od siebie
na
odległość wyciągniętych rąk w lewo
i
w prawo, jakbyśmy stanęli na dwóch
brzegach
Renu, toczącego swoje wody
ciężkie
jak krew starej Germanii, pod
kamienną
Lorelei, która mierzy i waży, czyja
łódź
ma się rozbić ‒ mojego ojca czy moja.
Ta
quasi-elegijna tonacja kontynuowana jest w kolejnym wierszu, gdzie
wspomnienie ostatnich chwil życia rodziców wywołuje myśl o
własnej śmierci („w holu mojego domu […] wiszą / dwie kosy,
czasem słyszę jak w nocy jedno / ostrze lekko uderzy o drugie, /
jakby mówiły: nie śpij nazbyt spokojnie, / jesteśmy, / czuwamy”).
Koniec jest tu nierozerwalnie związany z początkiem, jak w słynnej
formule z Eliotowskiego poematu Burnt Norton ‒ bo Dwie
śmierci, będąc poetyckim wspomnieniem ojca i matki, są także
kolejną próbą określenia własnego rodowodu, w której do głosu
dochodzi bolesna świadomość umieszczenia „pomiędzy”
(narodzinami a śmiercią, ojcem a matką, „polskością” a
„niemieckością”).
Napisałem
wcześniej, że Netzowa opowieść rozgrywa się na dwóch planach ‒
pierwszym, historycznym i drugiem, prywatnym; że snute są tu dwie
narracje. Widzę jednak, iż ta początkowa formuła interpretacyjna
nie jest wystarczająco pojemna. Autor Krzyku sowy szuka
bowiem sposobu, by dzieje własnego życia i dzieje wspólnoty, z
którą się identyfikuje, ujrzeć w szerszej perspektywie. Nie
chodzi więc jedynie o to, by minione przywołać, utrwalić i
zatrzymać w pamięci. To tylko etap wstępny, warunek sine qua
non pracy prawdziwie istotnej. Znacznie ważniejsza jest tu
historyczno-egzystencjalna hermeneutyka, czyli wysiłek zmierzający
do głębinowej interpretacji zapamiętanych faktów, do wskazania i
opisania związków między wydarzeniami, do odnalezienia zasady
porządkującej.
W
wierszach tych trwa więc nieustający ruch myśli, a fakty, miejsca
i ludzie ‒ wszystko to zostaje rzucone na szerokie tło kulturowe,
zestawione z obrazami z literatury, sztuki, filmu, uwznioślone
poprzez odniesienie do porządku religii i wiary. Zgodnie z autorską
wizją uciekinierzy z dawnych ziem II Rzeczypospolitej, którzy
osiedli w Lubaniu i nad rzeką Kwisą spędzają wolny czas,
przemieniają się w izraelskich wygnańców płaczących na brzegach
rzek Babilonu (Niewłączone do Księgi Psalmów). Krystian
Niewczas (cóż za piękne, norwidowskie, „imię mówiące” ‒
wszak w świecie zdominowanym przez totalitarne potęgi każdy
chrześcijanin musi się jawić jako herold innego, minionego,
zamierzchłego porządku!), więzień łagru katowany przez jednego z
sowieckich oprawców, nabiera cech Chrystusowych właśnie, jego męka
upodabnia się do męki Golgoty, a znęcający się nad nim strażnik
do rzymskiego żołdaka (Droga krzyżowa).
Niekiedy
postaci z wierszy Netza bywają zestawiane z bohaterami literackimi.
Taka kulturowa sygnatura pomaga pojąć porządek świata, odnieść
niezrozumiałe do zrozumiałego, oświetlić to, co ciemne i trudne
do ogarnięcia. Owo żonglowanie odniesieniami nie oznacza mnożenia
efektów, jałowego epatowania erudycją ‒ ma raczej prowadzić
refleksję odbiorcy ku odczytaniu znaków ukrytych w tym, co skłonny
był uważać za przerażająco zwyczajne, codzienne, szare i
niegodne uwagi. My, zwykli ludzie ‒ dowodzi poeta ‒ my i nasi
przodkowie, przeganiani z miejsca na miejsce, poszukujący spokoju w
świecie ogarniętym szaleństwem wojny, mordowani w Katyniu, męczeni
w obozach zagłady, poddani totalitarnej opresji, my wszyscy jesteśmy
postaciami z tragedii Szekspira, z nowel Puszkina, z wierszy Rilkego.
Jeśli
myślę o epickości utworów zebranych w książce Krzyk sowy,
to słowo „epickość” rozumiem jako synonim polifoniczności,
jako imię takiej praktyki pisarskiej, u której początków leży
pragnienie „objęcia świata”, sporządzenia pełnego rejestru,
stworzenia opisu totalnego. Podobny zamysł towarzyszył przed
wiekami twórcom eposu. I w pewnym sensie nowy tom Feliksa Netza jest
próbą epopei, epopei niemożliwej, więc rozbitej na fragmenty,
ułamki i urywki. Z tych fragmentów musimy wywieść obraz nas
samych, obraz wspólnoty zgruchotanej, z trudem wydobywającej się z
tożsamościowego kryzysu, znajdującej się w momencie kluczowym dla
jej dalszych losów.
CIĄG DALSZY ==> KLIKNIJ I CZYTAJ
CIĄG DALSZY ==> KLIKNIJ I CZYTAJ
---------------------------------
1Sam
Feliks Netz pochodzi z rodziny dwujęzycznej ‒ jego matka była
Polką, ojciec zaś Niemcem. W rozmowie z Wojciechem Kassem
(publikowanej w tym numerze „Toposu”) poeta mówi: „przy
jeszcze jednym obrocie losu mojej rodziny mógłbym zostać Niemcem.
Nie: być, ale właśnie: zostać. Polskość została mi dana w
połowie, przez matkę, i z tej połowy postanowiłem uczynić
całość. […] Musiałem w sobie, w swoim ciele, w swojej duszy
zbudować Polskę jak katedrę. Czy musiałem? Chciałem. Takie
postawiłem zadanie sobie, całemu mojemu życiu. Całości pewnie
nie zbudowałem, bo to chyba było niemożliwe, ale to, co zostało
z tego, co dał mi ojciec niemieckim, bez polskich pierwiastków,
rodowodem, wytworzyło we mnie pewną ostrożność w demonstrowaniu
własnej polskości. […] Natomiast ja, tę kulę, która została
wystrzelona w potylicę Władysława Sebyły, noszę w mojej głowie.
To jest moja Polska, to jest mój naród”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz