sobota, 5 lipca 2014

Cywilizatorzy






[artykuł c cyklu Afazja polska]


Wysłali ich, by wyzwolili uciskanych. Do chwili mobilizacji wielu z nich — chłopców pozganianych z miast, miasteczek i wsi rozległego imperium — nie wyściubiło nosa poza rogatki rodzinnej miejscowości. Nie znali świata, nic o nim nie wiedzieli. Uwierzyli w to, co mówiła propaganda — że niosą cywilizację i wolność, że zostaną przyjęci z otwartymi ramionami. Oni, heroldzi światowego komunizmu, bojownicy wielkiej sprawy.
Rankiem 23 września Karolina Lanckorońska, wykładająca historię sztuki na Uniwersytecie Jana Kazimierza, wybrała się na zakupy. „W małych grupkach — pisała tuż po wojnie — kręcili się po ulicach żołnierze Armii Czerwonej, która już od paru godzin była w mieście. »Proletariat« palcem nie ruszył na jej powitanie. Sami bolszewicy bynajmniej nie wyglądali ani na radosnych, ani na dumnych zwycięzców. Widzieliśmy ludzi źle umundurowanych, o wyglądzie ziemistym, wyraźnie zaniepokojonych, prawie wystraszonych. Byli jakby ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed wystawami, w których widniały resztki towarów”.

Co się ciągnie za Armią Czerwoną

Stanisław Czuruk, młodzieniec biorący udział w obronie Lwowa, zapamiętał słowa, które płacząc wypowiedział jego dziadek: „Poddaliśmy się, i to komu — tym pastuchom”. Oddziały sowieckie wkraczające do miasta właśnie tak musiały się prezentować — niczym zastępy jakiegoś wędrownego ludu z zamierzchłej, przedhistorycznej przeszłości. Mężczyźni oderwani od pługów i bron, wbrew własnej woli przeniesieni w sam środek rzeczywistości niemożliwej do ogarnięcia, reagujący na to, co niepojęte, zdziwieniem i strachem, niekiedy także ślepą, bezrozumną przemocą. „Szedłem wtedy z panem Mączyńskim i Hanką przez plac Akademicki — pisze Czuruk. — Po bruku z turkotem przejeżdżały taczanki, potem tanki i znów taczanki. Patrzyły na ludzi oczy nieufne, zwierzęce, bojące się śmierci. Jechali ludzie nie mający ojczyzny, ściskając karabiny i patrząc nieufnie na tłum, by nie wyrwał im tego, co mają najdroższe — życia”. Zofii z Czołowskich Majewskiej wojsko sowieckie skojarzyło się z Mongołami: „Niscy, skośnoocy, jechali w wysokich przedpotopowych tankach lub konno. Uprząż mieli z białego płótna, a myśmy w swej naiwności myślały, że to z białej skóry! Nosili płaszcze w kwiaty, u dołu nieobrębione. Prowadzili wynędzniałe psy na smyczy, a w całym mieście czuć było mocno zapach dziegciu. Nazywaliśmy to wojsko wojskiem w szlafrokach”.
Nieco inaczej wygląd sowieckich żołnierzy opisuje Barbara Mękarska-Kozłowska. W jej pamięci zachował się jedynie obraz „brudnoszarobrązowych mundurów”. Patrzącym na nie Polakom „trudniej było [...] oddychać”. Mękarska-Kozłowska przytacza rozmowy lwowskich przekupek: „Czuji paniusia tyn smród, co si ciągnie za tym wojskiem sowieckim? Jak ci taki oddział przejdzi ulicą, to ma człowik ochoty nos do tyj kieszeni schować...”. Zapachową odmienność najeźdźców kwitowano uwagami ironicznymi — ukuto nawet powiedzonko, którym częstowano maruderów: „Ta co si ciągniesz jak ten smród za wojskiem sowieckim?”.

Oswajanie przedmiotów

W pierwszych dniach przybysze ze wschodu obawiali się zaglądać do sklepów. Wzrok sołdatów przyciągały jednak przedmioty nieznanego przeznaczenia wystawione w na wpół ogołoconych witrynach. Ponieważ wielkość ich żołdu kilkakrotnie przewyższała średnie wynagrodzenie żołnierzy pozostających poza frontem, przemógłszy wstyd i obawę, poczęli skupować wszystko, co jeszcze dało się kupić. Karolina Lanckorońska opowiada, jak jeden z oficerów sowieckich oglądał w jej obecności dziecięcą grzechotkę. „Przykładał ją do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków radości. Wreszcie ją nabyli i wyszli uszczęśliwieni. Osłupiały właściciel sklepu po chwili milczenia zwrócił się do mnie i zapytał bezradnie: »Jakże to będzie, proszę pani? Przecież to są oficerowie«”.
Krasnoarmiejcy mogli robić zakupy poza kolejnością — korzystali z tego przywileju ochoczo, wynosząc ze sklepów nawet takie produkty, którymi nikt nie był zainteresowany. Szczególną popularnością cieszyły się wśród nich zegarki, obuwie, mydło i bielizna. Jak wspominał Stanisław Skrzypek (we wrześniu 1939 żołnierz generała Sosnkowskiego, później zaś współorganizator konspiracyjnych struktur Stronnictwa Narodowego), „płacili każdą żądaną cenę i kupowali każdy, choćby najlichszy towar”. Kiedy pytano ich, czy w Rosji żadnej z tych rzeczy nie można dostać, zapewniali, że wręcz przeciwnie — w ich kraju „wszystkiego jest pełno, a tutaj kupują tylko »na pamiątkę«. Trudno było jednak uwierzyć, że nabywa się na pamiątkę zelówki, mydło, tanie obuwie, gwoździe i tym podobne”.
W mieszkaniu Karoliny Lanckorońskiej zainstalował się kapitan Armii Czerwonej Pawłyszeńko. Jego wyobrażenia dotyczące zamożności osoby wykładającej na „burżuazyjnym” uniwersytecie oraz rozmowa z kamienicznym stróżem skłoniły go do następującego kroku — zażądał wydania szczerozłotych mebli, jakie miała posiadać profesor Lanckorońska. Włoskie niepoliturowane szafy, komody i stoły uznał za „graty”. Wszystkie przedmioty, których przeznaczenie nie było mu znane, wyrzucał i niszczył. Najbardziej niezwykłe zajście miało jednak związek z użytkowaniem toalety. Któregoś dnia służąca Andzia doniosła Lanckorońskiej, że „coś jest źle”, bo Pawłyszeńko „daje nura do klozetu”. Nazajutrz towariszcz kapitan ścigał Andzię z pistoletem w ręku, grożąc, że zostanie osądzona i ukarana za sabotaż. „Za jej to sprawą bowiem woda po pociągnięciu za łańcuch nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy”.




Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015) 

http://www.ceneo.pl/Historia_i_literatura_faktu;szukaj-afazja+polska
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz