[artykuł c cyklu Afazja polska]
Wysłali ich, by wyzwolili uciskanych. Do chwili
mobilizacji wielu z nich — chłopców pozganianych z miast, miasteczek i wsi
rozległego imperium — nie wyściubiło nosa poza rogatki rodzinnej miejscowości.
Nie znali świata, nic o nim nie wiedzieli. Uwierzyli w to, co mówiła propaganda
— że niosą cywilizację i wolność, że zostaną przyjęci z otwartymi ramionami.
Oni, heroldzi światowego komunizmu, bojownicy wielkiej sprawy.
Rankiem 23 września Karolina Lanckorońska,
wykładająca historię sztuki na Uniwersytecie Jana Kazimierza, wybrała się na
zakupy. „W małych grupkach — pisała tuż po wojnie — kręcili się po ulicach
żołnierze Armii Czerwonej, która już od paru godzin była w mieście.
»Proletariat« palcem nie ruszył na jej powitanie. Sami bolszewicy bynajmniej
nie wyglądali ani na radosnych, ani na dumnych zwycięzców. Widzieliśmy ludzi
źle umundurowanych, o wyglądzie ziemistym, wyraźnie zaniepokojonych, prawie
wystraszonych. Byli jakby ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed
wystawami, w których widniały resztki towarów”.
Co się ciągnie za Armią
Czerwoną
Stanisław Czuruk, młodzieniec biorący udział w
obronie Lwowa, zapamiętał słowa, które płacząc wypowiedział jego dziadek:
„Poddaliśmy się, i to komu — tym pastuchom”. Oddziały sowieckie wkraczające do miasta
właśnie tak musiały się prezentować — niczym zastępy jakiegoś wędrownego ludu z
zamierzchłej, przedhistorycznej przeszłości. Mężczyźni oderwani od pługów i
bron, wbrew własnej woli przeniesieni w sam środek rzeczywistości niemożliwej
do ogarnięcia, reagujący na to, co niepojęte, zdziwieniem i strachem, niekiedy
także ślepą, bezrozumną przemocą. „Szedłem wtedy z panem Mączyńskim i Hanką
przez plac Akademicki — pisze Czuruk. — Po bruku z turkotem przejeżdżały
taczanki, potem tanki i znów taczanki. Patrzyły na ludzi oczy nieufne,
zwierzęce, bojące się śmierci. Jechali ludzie nie mający ojczyzny, ściskając
karabiny i patrząc nieufnie na tłum, by nie wyrwał im tego, co mają najdroższe
— życia”. Zofii z Czołowskich Majewskiej wojsko sowieckie skojarzyło się z
Mongołami: „Niscy, skośnoocy, jechali w wysokich przedpotopowych tankach lub
konno. Uprząż mieli z białego płótna, a myśmy w swej naiwności myślały, że to z
białej skóry! Nosili płaszcze w kwiaty, u dołu nieobrębione. Prowadzili
wynędzniałe psy na smyczy, a w całym mieście czuć było mocno zapach dziegciu.
Nazywaliśmy to wojsko wojskiem w szlafrokach”.
Nieco inaczej wygląd sowieckich żołnierzy
opisuje Barbara Mękarska-Kozłowska. W jej pamięci zachował się jedynie obraz
„brudnoszarobrązowych mundurów”. Patrzącym na nie Polakom „trudniej było [...]
oddychać”. Mękarska-Kozłowska przytacza rozmowy lwowskich przekupek: „Czuji
paniusia tyn smród, co si ciągnie za tym wojskiem sowieckim? Jak ci taki
oddział przejdzi ulicą, to ma człowik ochoty nos do tyj kieszeni schować...”.
Zapachową odmienność najeźdźców kwitowano uwagami ironicznymi — ukuto nawet
powiedzonko, którym częstowano maruderów: „Ta co si ciągniesz jak ten smród za
wojskiem sowieckim?”.
Oswajanie przedmiotów
W pierwszych dniach przybysze ze wschodu
obawiali się zaglądać do sklepów. Wzrok sołdatów przyciągały jednak przedmioty
nieznanego przeznaczenia wystawione w na wpół ogołoconych witrynach. Ponieważ wielkość
ich żołdu kilkakrotnie przewyższała średnie wynagrodzenie żołnierzy
pozostających poza frontem, przemógłszy wstyd i obawę, poczęli skupować
wszystko, co jeszcze dało się kupić. Karolina Lanckorońska opowiada, jak jeden
z oficerów sowieckich oglądał w jej obecności dziecięcą grzechotkę. „Przykładał
ją do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków
radości. Wreszcie ją nabyli i wyszli uszczęśliwieni. Osłupiały właściciel
sklepu po chwili milczenia zwrócił się do mnie i zapytał bezradnie: »Jakże to
będzie, proszę pani? Przecież to są oficerowie«”.
Krasnoarmiejcy mogli robić zakupy poza
kolejnością — korzystali z tego przywileju ochoczo, wynosząc ze sklepów nawet
takie produkty, którymi nikt nie był zainteresowany. Szczególną popularnością
cieszyły się wśród nich zegarki, obuwie, mydło i bielizna. Jak wspominał
Stanisław Skrzypek (we wrześniu 1939 żołnierz generała Sosnkowskiego, później
zaś współorganizator konspiracyjnych struktur Stronnictwa Narodowego), „płacili
każdą żądaną cenę i kupowali każdy, choćby najlichszy towar”. Kiedy pytano ich,
czy w Rosji żadnej z tych rzeczy nie można dostać, zapewniali, że wręcz
przeciwnie — w ich kraju „wszystkiego jest pełno, a tutaj kupują tylko »na
pamiątkę«. Trudno było jednak uwierzyć, że nabywa się na pamiątkę zelówki,
mydło, tanie obuwie, gwoździe i tym podobne”.
W mieszkaniu Karoliny Lanckorońskiej
zainstalował się kapitan Armii Czerwonej Pawłyszeńko. Jego wyobrażenia
dotyczące zamożności osoby wykładającej na „burżuazyjnym” uniwersytecie oraz
rozmowa z kamienicznym stróżem skłoniły go do następującego kroku — zażądał
wydania szczerozłotych mebli, jakie miała posiadać profesor Lanckorońska.
Włoskie niepoliturowane szafy, komody i stoły uznał za „graty”. Wszystkie
przedmioty, których przeznaczenie nie było mu znane, wyrzucał i niszczył.
Najbardziej niezwykłe zajście miało jednak związek z użytkowaniem toalety.
Któregoś dnia służąca Andzia doniosła Lanckorońskiej, że „coś jest źle”, bo
Pawłyszeńko „daje nura do klozetu”. Nazajutrz towariszcz kapitan ścigał Andzię z pistoletem w ręku, grożąc, że
zostanie osądzona i ukarana za sabotaż. „Za jej to sprawą bowiem woda po
pociągnięciu za łańcuch nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może
nadążyć z umyciem głowy”.
Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz