niedziela, 12 maja 2013

O literaturze polskiej w wieku dwudziestym pierwszym (2)

[Odpowiedź na ankietę "Arcanów"]


część pierwsza => czytaj


Kiedy zastanawiam się nad skalą manipulatorskich zabiegów, jakim poddana została świadomość Polaków w minionym stuleciu, przychodzi mi na myśl reprezentatywny przykład komunistycznego fałszu, reprezentatywny, bo wcale nie nadzwyczajny, po prostu wpisujący się w wieloletnią strategię powielania nieprawdy, wykrzywiania obrazu świata. Jest to zarazem exemplum swoistego kolportażu kłamstwa, które rozchodzi się coraz szerszymi kręgami, obejmuje i zagarnia wszystko i wszystkich. Myślę o fragmencie tekstu interpretującego powieść Popiół i diament, zawartego w używanej niegdyś przez nauczycieli polonistów książeczce Jana Detko z serii „Biblioteka Analiz Literackich”. Książeczki tego rodzaju stanowiły przez całe dziesięciolecia niezbędną pomoc w prowadzeniu lekcji języka polskiego w szkołach ponadpodstawowych, narzucały jednorodny obraz rzeczywistości historycznej, wyznaczały czytelne podziały, dopomagały młodym ludziom w opowiedzeniu się po „właściwej” stronie. Oto rzeczony fragment:



Po wyzwoleniu rozszerzają się wpływy PPR. Natomiast obóz burżuazyjno-obszarniczy znajduje się w odwrocie. Rozmachowi programu PKWN, olbrzymiej, twórczej, pozytywnej pracy obozu demokratycznego potrafił on przeciwstawić jedynie bezpłodną negację i bandycki terror. Był to obóz bankrutów, który rozsadzały narastające wciąż sprzeczności wewnętrzne, a przede wszystkim potęgujące się stopniowo dążenie podstawowej masy członków organizacji podziemnych do wyjścia z konspiracji i włączenia się do odbudowy kraju.

Obóz reakcji jednoczyła nienawiść do władzy ludowej, do ugrupowań postępowych. Walcząc przeciwko nim już w okresie okupacji, reakcja kontynuuje swoją działalność także po wyzwoleniu wschodnich ziem polskich. Ani na chwilę nie rezygnuje ze zdobycia władzy. Sabotuje i bojkotuje zarządzenia władzy ludowej, stara się przeszkodzić stabilizacji i normalizacji życia politycznego i gospodarczego.

[…] Na wielu terenach nastąpiła koncentracja reakcyjnych oddziałów zbrojnych, mnożyły się zamachy na działaczy i aktywistów PPR, oficerów politycznych Wojska Polskiego i pracowników administracji państwowej. W miastach zaczęły działać organizacje terrorystyczne. […]

Przypomnieliśmy tutaj nieco historii, gdyż utwór Andrzejewskiego tak mocno jest w niej osadzony, że bez tej konfrontacji nasza późniejsza analiza nie byłaby w pełni jasna.



Ileż kłamstw w czterech krótkich akapitach! Nie będę ich jednak wymieniał i poddawał analizie. Na coś innego chciałbym zwrócić uwagę. W umyśle dziecka interpretującego utwór Andrzejewskiego fałsz produkowany i kolportowany przez komunistów miał strukturę wielopiętrową. Popiół i diament zawierał skrajnie wykrzywioną wizję rzeczywistości pierwszych miesięcy powojennych (zresztą, wiele wskazuje na to, że do napisania książki skłonił Andrzejewskiego sam Jakub Berman; być może dostarczono pisarzowi także konkretnych informacji pochodzących z materiałów operacyjnych Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Owo kłamstwo źródłowe potwierdzone zostało następnie autorytetem akademickim, zyskało sankcję profesjonalną — nauczyciel mógł mniemać, że badawcza rzetelność stanowi tu gwarancję prawdziwości sądów na temat polityki i historii. Zresztą, nawet jeśli myślał inaczej, musiał zważać na własne słowa. Komunikat trafiający do ucznia był więc sygnowany trzykrotnie (Andrzejewski, Detko, polonista). „Terroryści — powtarzał uczeń przygotowujący się do matury — rozmach programu PKWN”. I tak przez czterdzieści lat z okładem, bo Popiół i diament znajdował się w wykazie lektur jeszcze po roku 1989.

Ile przez cały czas trwania Polski Ludowej takich powieści, takich potwierdzonych autorytetem Akademii interpretacji, takich nauczycieli i uczniów powtarzających i reprodukujących, niekiedy w najlepszej wierze, założycielskie kłamstwo komunistów? Jak wiele pokładów tego wszechobecnego fałszu w naszych myślowych przyzwyczajeniach, w kreowanym przez lata obrazie świata?

Powojenna literatura polska była literaturą afatyczną. Przypominała człowieka, który w wyniku traumatycznych przeżyć utracił możność artykułowania dźwięków. Powojenna literatura polska (myślę tu, oczywiście, o twórczości krajowej wydawanej w obiegu oficjalnym) milczała o sprawach najważniejszych dla bytu wspólnotowego. W pewnym stopniu pozostała taka do dziś, bo określenie „poeta patriotyczny”, podobnie jak określenie „poeta katolicki”, jest powszechnie odbierane jako sygnał podrzędności, staroświeckości i artystycznej wtórności. Z kimś takim się nie dyskutuje, wzrusza się ramionami. Kurtyna milczenia, jaką w latach czterdziestych ubiegłego wieku spuszczono na tragedię Polaków, ma pozostać na swoim miejscu, aż ostatni uczestnicy tamtych wydarzeń, ostatni żyjący świadkowie zabiorą do grobu swoje niespisane historie.

Z komunizmu wychodziliśmy jako ludzie bez właściwości, niepomni własnych początków, wytrzebieni, z wdzięcznością przyjmujący reglamentowaną wolność. Ktoś zadbał o wytworzenie mechanizmów mających chronić status quo przed krytyczną analizą. Wmówiono ludziom, że istnieje określona grupa predestynowana do interpretacji faktów, postaw, wydarzeń politycznych i historycznych. Pozostali mogą co najwyżej kolportować interpretacje wytworzone w owym nieformalnym centrum. Na poziomie literatury i nauki, w tym nauki o literaturze, funkcjonuje to identycznie jak w publicystyce: nikt, kto bezpośrednio nie uczestniczył w wydarzeniach, które poddaje opisowi, nie ma prawa oceniać postaw ludzkich, procesów społeczno-politycznych, wyborów ideowych i moralnych etc. Jako trzydziestopięciolatek zajmujący się życiem literackim w Polsce Ludowej mogę co najwyżej prezentować fakty (jeśli dobiorę je „niewłaściwie”, spotka mnie krytyka). Niedopuszczalne jest „ferowanie wyroków”. Dlaczego? Ponieważ — tak mówią, tak krzyczą — nie uczestniczyłem, a to oznacza: nie rozumiem, nie jestem w stanie pojąć mnogości uwarunkowań. Dlatego każdy element oceny, jaki pojawi się w moim tekście, jest automatycznie kwalifikowany jako przejaw „mentalności prokuratorskiej”. Nie mam prawa być prokuratorem, nie mam prawa rozliczać i poddawać ocenie. Ale ja nie chcę być prokuratorem. Chcę sobie (i innym nierozumiejącym) wytłumaczyć, na czym to wszystko polegało. Nie tylko nie mogę zrezygnować z wysiłku interpretacji, ja muszę interpretować, by prawidłowo rozpoznawać własne miejsce w historii. Inaczej stanę się jedynie obiektem manipulacji, ktoś inny będzie decydował, co dla mnie dobre.

Napisałem wyżej, że wstąpienie do Unii Europejskiej to początek drugiego z procesów dewastujących współczesną polską kulturę. Dlaczego tak sądzę? Unia oferuje nam wyrazisty projekt tzw. nowoczesności, na przyjęcie której nie jesteśmy po prostu gotowi. Największe liberalne dziwactwa Unii są u nas traktowane niczym prawda objawiona. Prawdziwym Europejczykiem można być, jak myślę, jedynie wtedy, kiedy szanuje się własne korzenie, kiedy dysponuje się twardą tożsamością, kiedy wykonało się pracę zakończoną „uznaniem siebie w swoim jestestwie”. Tymczasem my, nie odzyskawszy samoświadomości, nie nawiązawszy pełnego kontaktu ze źródłami, od których odciął nas komunizm, ochoczo przyklasnęliśmy kolejnemu biegowi w świetlaną przyszłość, bez oglądania się wstecz. Unijna uniformizacja (prawna, budżetowa, kulturowa) przyczynia się de facto do konserwacji nieszczęsnego stanu postkomunistycznej przejściowości. Konstatacja ta odnosi się, jak mniemam, również do zjawisk z zakresu literatury.

Zadanie odbudowania polskiej literatury narodowej jest, być może, zadaniem niewykonalnym. Dlaczego? Ponieważ ponowczesność, w której żyjemy, nie sprzyja twardym tożsamościom. Jej obsesją jest otwarcie, wolność od zobowiązań, brak zakorzenienia. Czy w takim świecie o nieostrych konturach, świecie labilnym i płynnym, możliwe jest zrekonstruowanie i ocalenie polskiego “genotypu” kulturowego? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Z pewnością działalność zmierzająca do odtworzenia i przedstawienia w kulturze tego, co czyni nasze doświadczenie historyczne unikalnym, spotka się z nieprzychylnymi reakcjami. Trzeba nam zrozumieć, że całkowite zamknięcie się na adwersarzy, uczyni naszą aktywność przeciwskuteczną. Nie chodzi o postawę kapitulacyjną, nie chodzi o to, że literatura narodowa powinna stać się częścią postmodernistycznej kultury chaosu — nie da się przecież prowadzić dialogu z kimś, kto bełkoce. Myślę, że mamy jednak obowiązek poszukiwania języka, który trafiłby nie tylko do przekonanych, ale także do tych, którzy wahają się, mają wątpliwości. Jeśli polska literatura narodowa” ma się odrodzić, musi stać się atrakcyjna i nowoczesna. Pisarz, który chce ją współtworzyć, powinien zdać sobie sprawę z ograniczeń i pułapek, jakie nań czekają. Nie wolno mu bezrefleksyjnie powielać tradycyjnych sposobów wysłowienia, musi zdobyć się na wysiłek umieszczenia treści wspólnotowych w kontekście współczesnym; nie może być literackim etnografem, musi dążyć ku nowym lądom, nie zapominając przy tym, skąd idzie, gdzie jest jego początek. Tylko w ten sposób uda się wykonać zadanie z pozoru niewykonalne: połączyć przeszłość z teraźniejszością i przyszłością, związać ze sobą dwa końce owej nici przypomnienia i związku”, o której pisał Mochnacki.

Żyjemy w czasach archeologicznych. Poznawanie dwudziestowiecznej historii Polski przypomina dziś pracę archeologa. Kto chce znać prawdę, musi ją wydrzeć spod ziemi, spod zwałów trwającej czterdzieści pięć lat roboty propagandowej, przykrawającej rzeczywistość zgodnie z wymogami sowieckiej propagandy. Tak wielu umarło, nie pozostawiając świadectwa, z kneblem goryczy w gardle.

Żyjemy w epoce identyfikacji. Nie sądzę, by było przypadkiem, że od czasu tragedii smoleńskiej wciąż mówimy o identyfikacjach, badaniach DNA i potwierdzaniu tożsamości. Myślę, że głęboki potencjał symboliczny związany jest z faktem semantycznego nakładania się na siebie tamtych smoleńskich ekshumacji, identyfikacji i powtórnych pochówków oraz badań archeologicznych prowadzonych na kwaterze „Ł” Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie, gdzie spoczywają najwięksi bohaterowie antykomunistycznego podziemia. Dobywamy ich ciała z ziemi, oglądamy i badamy ich doczesne szczątki, by po raz wtóry nadać im imiona, ale także po to, by zrekonstruować własną pamięć i tożsamość. W ciszy dokonuje się zrastanie tego, co zostało złamane i rozczłonkowane (w cytowanym fragmencie rozmowy z Torańską Jakub Berman mówił właśnie o „łamaniu”).

W wierszu Piosenka o guzikach, napisanym tuż po 10 kwietnia 2010, nawiązywałem — czego nie zauważono — do znakomitego Pogrzebu kapitana Meyznera Juliusza Słowackiego. W utworze tym autor Beniowskiego przedstawia, między innymi, scenę identyfikacji ciała dawnego powstańca listopadowego. Przywołując utwór romantyczny, chciałem symbolicznie połączyć krwawą nić teraźniejszości z bliźniaczą nicią minionego czasu, pokazać, że nie żyjemy w próżni, jaka została po „końcu historii” (bo historia w naszej części Europy nigdy się nie skończy). Pisałem: „w trumnie ciało spalone twarz jak jabłko obita / i ta jedna na światło odemknięte powieka / czy na pewno to brat nasz ten sam co się po świecie / wczoraj z nami kołatał czy to on poznajecie / może matka to nasza choć jej rysy zmiażdżone / w kupę gnoju śmieciska i żelastwa rzucone / powiedz matko co robić kto ja jestem twarz czyja / patrzy z lustra i o jaką się prawdę dobija”.

Literatura narodowa, jeśli ma zaistnieć i nie być jedynie przedmiotem kpin i przemilczeń, nie może ograniczać się do mechanicznego ponawiania gestów znanych z epoki romantyzmu, nie może jedynie reprodukować dawnej tyrtejskości i ulegać martyrologicznej egzaltacji. Nie odrzucam tych arcyistotnych elementów tradycji, podkreślam tylko, że w dawne, spetryfikowane struktury semantyczne musimy tchnąć nową treść, nowe życie. Trud wspólnotowej samoidentyfikacji to procedura bolesna, wymagająca pokory i cierpliwości.

Zadanie stojące przed nami widzę jako wielką konieczność opowiadania, realizowanego jako zadośćuczynienie za dziesięciolecia milczenia, które trwało nad polską historią. Musimy opowiedzieć sobie naszą własną historię, musimy stanąć wobec niej wyzbyci przebrań i masek. Trzeba zmierzyć się z bólem i traumą, nie zapominając o sprawach trudnych, o rachunku sumienia. Literatura zaczęła się od opowiadania, od narracji. Jedną z największych luk w polskiej kulturze dwudziestowiecznej jest niedostatek epiki, która uczciwie, bez przemilczeń i manipulacji, przedstawiłaby unikalność i zarazem uniwersalność naszych dwudziestowiecznych losów. Potrzeba nam powieści-syntez, narracji, które zdolne byłyby zawładnąć wyobraźnią zbiorową i uczynić nasze doświadczenie zrozumiałym dla odbiorcy obcego. Praca ta winna zresztą obejmować nie tylko sferę kultury wysokiej. Powinniśmy zadbać o wprowadzenie bezimiennych i zapomnianych bohaterów polskiej historii dwudziestowiecznej do literatury popularnej, do filmu. Opowiedzieć znaczy przywrócić pamięci. Opowiedzieć znaczy zrozumieć, również samego siebie i relację między jednostką a zbiorowością.

Fundamentalną pracę musi wykonać poezja. Także tutaj palącą potrzebą jest stworzenie oryginalnego języka łączącego tradycję i nowoczesność, zdolnego wyrazić prawdę w sposób zarazem precyzyjny, atrakcyjny i adekwatny (chodzi mi również o adekwację językową, uwzględniającą specyfikę ponowoczesnej percepcji — wieloogniskowej, wielowektorowej, labilnej).

Powinniśmy działać z gorącym sercem, chłodnym umysłem i chirurgiczną precyzją. Tylko wtedy będziemy się mogli cieszyć trwałymi rezultatami naszej artystycznej aktywności. Tylko wtedy stworzymy szansę zrekonstruowania narodowej wspólnoty i odzyskania utraconej tożsamości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz