część pierwsza => czytaj
Kiedy
zastanawiam się nad skalą manipulatorskich zabiegów, jakim poddana
została świadomość Polaków w minionym stuleciu, przychodzi mi na
myśl reprezentatywny przykład komunistycznego fałszu,
reprezentatywny, bo wcale nie nadzwyczajny, po prostu wpisujący się
w wieloletnią strategię powielania nieprawdy, wykrzywiania obrazu
świata. Jest to zarazem exemplum swoistego kolportażu
kłamstwa, które rozchodzi się coraz szerszymi kręgami,
obejmuje i zagarnia wszystko i wszystkich. Myślę o fragmencie
tekstu interpretującego powieść Popiół i diament,
zawartego w używanej niegdyś przez nauczycieli polonistów
książeczce Jana Detko z serii „Biblioteka Analiz Literackich”.
Książeczki tego rodzaju stanowiły przez całe dziesięciolecia
niezbędną pomoc w prowadzeniu lekcji języka polskiego w szkołach
ponadpodstawowych, narzucały jednorodny obraz rzeczywistości
historycznej, wyznaczały czytelne podziały, dopomagały młodym
ludziom w opowiedzeniu się po „właściwej” stronie. Oto
rzeczony fragment:
Po wyzwoleniu rozszerzają się wpływy PPR. Natomiast
obóz burżuazyjno-obszarniczy znajduje się w odwrocie. Rozmachowi
programu PKWN, olbrzymiej, twórczej, pozytywnej pracy obozu
demokratycznego potrafił on przeciwstawić jedynie bezpłodną
negację i bandycki terror. Był to obóz bankrutów, który
rozsadzały narastające wciąż sprzeczności wewnętrzne, a przede
wszystkim potęgujące się stopniowo dążenie podstawowej masy
członków organizacji podziemnych do wyjścia z konspiracji i
włączenia się do odbudowy kraju.
Obóz reakcji jednoczyła nienawiść do władzy
ludowej, do ugrupowań postępowych. Walcząc przeciwko nim już w
okresie okupacji, reakcja kontynuuje swoją działalność także po
wyzwoleniu wschodnich ziem polskich. Ani na chwilę nie rezygnuje ze
zdobycia władzy. Sabotuje i bojkotuje zarządzenia władzy ludowej,
stara się przeszkodzić stabilizacji i normalizacji życia
politycznego i gospodarczego.
[…] Na wielu terenach nastąpiła koncentracja
reakcyjnych oddziałów zbrojnych, mnożyły się zamachy na
działaczy i aktywistów PPR, oficerów politycznych Wojska Polskiego
i pracowników administracji państwowej. W miastach zaczęły
działać organizacje terrorystyczne. […]
Przypomnieliśmy tutaj nieco historii, gdyż utwór
Andrzejewskiego tak mocno jest w niej osadzony, że bez tej
konfrontacji nasza późniejsza analiza nie byłaby w pełni jasna.
Ileż
kłamstw w czterech krótkich akapitach! Nie będę ich jednak
wymieniał i poddawał analizie. Na coś innego chciałbym zwrócić
uwagę. W umyśle dziecka interpretującego utwór Andrzejewskiego
fałsz produkowany i kolportowany przez komunistów miał strukturę
wielopiętrową. Popiół i diament zawierał skrajnie
wykrzywioną wizję rzeczywistości pierwszych miesięcy powojennych
(zresztą, wiele wskazuje na to, że do napisania książki skłonił
Andrzejewskiego sam Jakub Berman; być może dostarczono pisarzowi
także konkretnych informacji pochodzących z materiałów
operacyjnych Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Owo kłamstwo
źródłowe potwierdzone zostało następnie autorytetem akademickim,
zyskało sankcję profesjonalną — nauczyciel mógł mniemać, że
badawcza rzetelność stanowi tu gwarancję prawdziwości sądów na
temat polityki i historii. Zresztą, nawet jeśli myślał inaczej,
musiał zważać na własne słowa. Komunikat trafiający do ucznia
był więc sygnowany trzykrotnie (Andrzejewski, Detko, polonista).
„Terroryści — powtarzał uczeń przygotowujący się do matury —
rozmach programu PKWN”. I tak przez czterdzieści lat z okładem,
bo Popiół i diament znajdował się w wykazie lektur jeszcze
po roku 1989.
Ile
przez cały czas trwania Polski Ludowej takich powieści, takich
potwierdzonych autorytetem Akademii interpretacji, takich nauczycieli
i uczniów powtarzających i reprodukujących, niekiedy w najlepszej
wierze, założycielskie kłamstwo komunistów? Jak wiele pokładów
tego wszechobecnego fałszu w naszych myślowych przyzwyczajeniach, w
kreowanym przez lata obrazie świata?
Powojenna
literatura polska była literaturą afatyczną.
Przypominała człowieka, który w wyniku traumatycznych przeżyć
utracił możność artykułowania dźwięków. Powojenna literatura
polska (myślę tu, oczywiście, o twórczości krajowej wydawanej w
obiegu oficjalnym) milczała o sprawach najważniejszych dla bytu
wspólnotowego. W pewnym stopniu pozostała taka do dziś, bo
określenie „poeta patriotyczny”, podobnie jak określenie „poeta
katolicki”, jest powszechnie odbierane jako sygnał podrzędności,
staroświeckości i artystycznej wtórności. Z kimś takim się nie
dyskutuje, wzrusza się ramionami. Kurtyna milczenia, jaką w latach
czterdziestych ubiegłego wieku spuszczono na tragedię Polaków, ma
pozostać na swoim miejscu, aż ostatni uczestnicy tamtych wydarzeń,
ostatni żyjący świadkowie zabiorą do grobu swoje niespisane
historie.
Z
komunizmu wychodziliśmy jako ludzie bez właściwości, niepomni
własnych początków, wytrzebieni, z wdzięcznością przyjmujący
reglamentowaną wolność. Ktoś zadbał o wytworzenie mechanizmów
mających chronić status quo przed krytyczną analizą.
Wmówiono ludziom, że istnieje określona grupa predestynowana do
interpretacji faktów, postaw, wydarzeń politycznych i
historycznych. Pozostali mogą co najwyżej kolportować
interpretacje wytworzone w owym nieformalnym centrum. Na poziomie
literatury i nauki, w tym nauki o literaturze, funkcjonuje to
identycznie jak w publicystyce: nikt, kto bezpośrednio nie
uczestniczył w wydarzeniach, które poddaje opisowi, nie ma prawa
oceniać postaw ludzkich, procesów społeczno-politycznych, wyborów
ideowych i moralnych etc. Jako trzydziestopięciolatek zajmujący się
życiem literackim w Polsce Ludowej mogę co najwyżej prezentować
fakty (jeśli dobiorę je „niewłaściwie”, spotka mnie krytyka).
Niedopuszczalne jest „ferowanie wyroków”. Dlaczego? Ponieważ —
tak mówią, tak krzyczą — nie uczestniczyłem, a to oznacza: nie
rozumiem, nie jestem w stanie pojąć mnogości uwarunkowań. Dlatego
każdy element oceny, jaki pojawi się w moim tekście, jest
automatycznie kwalifikowany jako przejaw „mentalności
prokuratorskiej”. Nie mam prawa być prokuratorem, nie mam prawa
rozliczać i poddawać ocenie. Ale ja nie chcę być prokuratorem.
Chcę sobie (i innym nierozumiejącym) wytłumaczyć, na czym to
wszystko polegało. Nie tylko nie mogę zrezygnować z wysiłku
interpretacji, ja muszę interpretować, by prawidłowo rozpoznawać
własne miejsce w historii. Inaczej stanę się jedynie obiektem
manipulacji, ktoś inny będzie decydował, co dla mnie dobre.
Napisałem
wyżej, że wstąpienie do Unii Europejskiej to początek drugiego z
procesów dewastujących współczesną polską kulturę. Dlaczego
tak sądzę? Unia oferuje nam wyrazisty projekt tzw. nowoczesności,
na przyjęcie której nie jesteśmy po prostu gotowi. Największe
liberalne dziwactwa Unii są u nas traktowane niczym prawda
objawiona. Prawdziwym Europejczykiem można być, jak myślę,
jedynie wtedy, kiedy szanuje się własne korzenie, kiedy dysponuje
się twardą tożsamością, kiedy wykonało się pracę zakończoną
„uznaniem siebie w swoim jestestwie”. Tymczasem my, nie
odzyskawszy samoświadomości, nie nawiązawszy pełnego kontaktu ze
źródłami, od których odciął nas komunizm, ochoczo
przyklasnęliśmy kolejnemu biegowi w świetlaną przyszłość, bez
oglądania się wstecz. Unijna uniformizacja (prawna, budżetowa,
kulturowa) przyczynia się de facto do konserwacji
nieszczęsnego stanu postkomunistycznej przejściowości. Konstatacja
ta odnosi się, jak mniemam, również do zjawisk z zakresu
literatury.
Zadanie
odbudowania polskiej literatury narodowej jest, być może, zadaniem
niewykonalnym. Dlaczego? Ponieważ ponowczesność, w której żyjemy,
nie sprzyja twardym tożsamościom. Jej obsesją jest otwarcie,
wolność od zobowiązań, brak zakorzenienia. Czy w takim świecie o
nieostrych konturach, świecie labilnym i
płynnym, możliwe jest zrekonstruowanie i ocalenie polskiego
“genotypu” kulturowego? Nie potrafię odpowiedzieć na to
pytanie. Z pewnością działalność zmierzająca do odtworzenia i
przedstawienia w kulturze tego, co czyni nasze doświadczenie
historyczne unikalnym, spotka się z nieprzychylnymi reakcjami.
Trzeba nam zrozumieć, że całkowite zamknięcie się na adwersarzy,
uczyni naszą aktywność przeciwskuteczną. Nie chodzi o postawę
kapitulacyjną, nie chodzi o to, że literatura narodowa powinna stać
się częścią postmodernistycznej kultury chaosu — nie da się
przecież prowadzić dialogu z kimś, kto bełkoce. Myślę, że mamy
jednak obowiązek poszukiwania języka, który trafiłby nie tylko do
przekonanych, ale także do tych, którzy wahają się, mają
wątpliwości. Jeśli „polska literatura
narodowa” ma się odrodzić, musi stać się atrakcyjna i
nowoczesna. Pisarz, który chce ją współtworzyć, powinien zdać
sobie sprawę z ograniczeń i pułapek, jakie nań czekają. Nie
wolno mu bezrefleksyjnie powielać tradycyjnych sposobów
wysłowienia, musi zdobyć się na wysiłek umieszczenia treści
wspólnotowych w kontekście współczesnym; nie może być
literackim etnografem, musi dążyć ku nowym lądom, nie zapominając
przy tym, skąd idzie, gdzie jest jego początek. Tylko w ten sposób
uda się wykonać zadanie z pozoru niewykonalne: połączyć
przeszłość z teraźniejszością i przyszłością, związać ze
sobą dwa końce owej „nici przypomnienia i
związku”, o której pisał Mochnacki.
Żyjemy
w czasach archeologicznych. Poznawanie dwudziestowiecznej
historii Polski przypomina dziś pracę archeologa. Kto chce znać
prawdę, musi ją wydrzeć spod ziemi, spod zwałów trwającej
czterdzieści pięć lat roboty propagandowej, przykrawającej
rzeczywistość zgodnie z wymogami sowieckiej propagandy. Tak wielu
umarło, nie pozostawiając świadectwa, z kneblem goryczy w gardle.
Żyjemy
w epoce identyfikacji. Nie sądzę, by było przypadkiem, że
od czasu tragedii smoleńskiej wciąż mówimy o identyfikacjach,
badaniach DNA i potwierdzaniu tożsamości. Myślę, że głęboki
potencjał symboliczny związany jest z faktem semantycznego
nakładania się na siebie tamtych smoleńskich ekshumacji,
identyfikacji i powtórnych pochówków oraz badań archeologicznych
prowadzonych na kwaterze „Ł” Cmentarza Powązkowskiego w
Warszawie, gdzie spoczywają najwięksi bohaterowie
antykomunistycznego podziemia. Dobywamy ich ciała z ziemi, oglądamy
i badamy ich doczesne szczątki, by po raz wtóry nadać im imiona,
ale także po to, by zrekonstruować własną pamięć i tożsamość.
W ciszy dokonuje się zrastanie tego, co zostało złamane i
rozczłonkowane (w cytowanym fragmencie rozmowy z Torańską Jakub
Berman mówił właśnie o „łamaniu”).
W
wierszu Piosenka o guzikach, napisanym tuż po 10 kwietnia
2010, nawiązywałem — czego nie zauważono — do znakomitego
Pogrzebu kapitana Meyznera Juliusza Słowackiego. W utworze
tym autor Beniowskiego przedstawia, między innymi, scenę
identyfikacji ciała dawnego powstańca listopadowego. Przywołując
utwór romantyczny, chciałem symbolicznie połączyć krwawą nić
teraźniejszości z bliźniaczą nicią minionego czasu, pokazać, że
nie żyjemy w próżni, jaka została po „końcu historii” (bo
historia w naszej części Europy nigdy się nie skończy). Pisałem:
„w trumnie ciało spalone twarz jak jabłko obita / i ta jedna na
światło odemknięte powieka / czy na pewno to brat nasz ten sam co
się po świecie / wczoraj z nami kołatał czy to on poznajecie /
może matka to nasza choć jej rysy zmiażdżone / w kupę gnoju
śmieciska i żelastwa rzucone / powiedz matko co robić kto ja
jestem twarz czyja / patrzy z lustra i o jaką się prawdę dobija”.
Literatura
narodowa, jeśli ma zaistnieć i nie być jedynie przedmiotem kpin i
przemilczeń, nie może ograniczać się do mechanicznego ponawiania
gestów znanych z epoki romantyzmu, nie może jedynie reprodukować
dawnej tyrtejskości i ulegać martyrologicznej egzaltacji. Nie
odrzucam tych arcyistotnych elementów tradycji, podkreślam tylko,
że w dawne, spetryfikowane struktury semantyczne musimy tchnąć
nową treść, nowe życie. Trud wspólnotowej samoidentyfikacji to
procedura bolesna, wymagająca pokory i cierpliwości.
Zadanie
stojące przed nami widzę jako wielką konieczność
opowiadania, realizowanego jako zadośćuczynienie za
dziesięciolecia milczenia, które trwało nad polską historią.
Musimy opowiedzieć sobie naszą własną historię, musimy stanąć
wobec niej wyzbyci przebrań i masek. Trzeba zmierzyć się z bólem
i traumą, nie zapominając o sprawach trudnych, o rachunku sumienia.
Literatura zaczęła się od opowiadania, od narracji. Jedną z
największych luk w polskiej kulturze dwudziestowiecznej jest
niedostatek epiki, która uczciwie, bez przemilczeń i manipulacji,
przedstawiłaby unikalność i zarazem uniwersalność naszych
dwudziestowiecznych losów. Potrzeba nam powieści-syntez, narracji,
które zdolne byłyby zawładnąć wyobraźnią zbiorową i uczynić
nasze doświadczenie zrozumiałym dla odbiorcy obcego. Praca ta winna
zresztą obejmować nie tylko sferę kultury wysokiej. Powinniśmy
zadbać o wprowadzenie bezimiennych i zapomnianych bohaterów
polskiej historii dwudziestowiecznej do literatury popularnej, do
filmu. Opowiedzieć znaczy przywrócić pamięci. Opowiedzieć znaczy
zrozumieć, również samego siebie i relację między jednostką a
zbiorowością.
Fundamentalną
pracę musi wykonać poezja. Także tutaj palącą potrzebą jest
stworzenie oryginalnego języka łączącego tradycję i
nowoczesność, zdolnego wyrazić prawdę w sposób zarazem
precyzyjny, atrakcyjny i adekwatny (chodzi mi również o adekwację
językową, uwzględniającą specyfikę ponowoczesnej percepcji —
wieloogniskowej, wielowektorowej, labilnej).
Powinniśmy
działać z gorącym sercem, chłodnym umysłem i chirurgiczną
precyzją. Tylko wtedy będziemy się mogli cieszyć trwałymi
rezultatami naszej artystycznej aktywności. Tylko wtedy stworzymy
szansę zrekonstruowania narodowej wspólnoty i odzyskania utraconej
tożsamości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz