„Literatura
wyciągnieniem jest na jaśnią myśli narodu. W niej, że tak rzekę,
czujemy się jak po tętnie” — pisał Maurycy Mochnacki w
rozprawie O
literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym.
Konstatacje wybitnego krytyka romantycznego uczynić chciałbym kanwą
niniejszych rozważań. Argumenty i wnioski Mochnackiego brzmią dziś
zaskakująco aktualnie, choć — mogłoby się zdawać — żyjemy w
diametralnie odmiennej rzeczywistości: Polska odzyskała byt
państwowy, a twórcy korzystać mogą z pełnej swobody wypowiedzi.
Jak
definiował Mochnacki naród? „[N]ie
jest to zbiór ludzi zamieszkałych na przestrzeni określonej
pewnymi granicami. Ale raczej istotą narodu: jest to zbiór
wszystkich jego wyobrażeń, wszystkich pojęć i uczuć
odpowiadających religii, instytucjom politycznym, prawodawstwu,
obyczajom, a nawet będących w ścisłym związku z położeniem
geograficznym, klimatem i innymi warunkami empirycznego bytu”. O
conditione
sine
qua non
trwałości istnienia narodowego pisał tak: „Że
jedne narody giną i śladu po sobie nie zostawując, drugich pamięć
przechowuje się w dziejach, skądże to pochodzi? — Co sprawuje tę
tak ważną różnicę? Oto że ostatnie za dni swoich przyszły ku
uznaniu siebie w masie swych myśli i wyobrażeń, a jestestwo
pierwszych zasadzało się jedynie na zmiennych, przemijających
warunkach bytu, to jest na pewnej liczbie indywiduów, które
mieszkając w przestrzeni określonej pewnymi granicami, nigdy samych
siebie w jestestwie swoim nie uznały; uznania tego świadectw ani
piśmiennym dostatkiem, ani w dziełach sztuki potomności nie
przekazały, a tym samym żadnej reprezentacji czy to w moralnym, czy
umysłowym, czy estetycznym świecie mieć nie mogły. Takie zbiory
indywiduów są na kształt cząstek materii, zostających między
sobą w słabym związku mechanicznym, który środki mechaniczne
łątwo rozrywają i niszczą”.
Naród
nie istnieje, jeśli nie ma świadomości własnej odrębności —
powiada Mochacki. I niewątpliwie ma rację. Współczesna literatura
narodowa powinna dążyć do stworzenia nowoczesnej świadomości. Na
początku XXI stulecia każdy Polak winien mieć
możność przejrzenia się w rodzimej literaturze jak w lustrze.
Uwaga ta dotyczy także zbiorowości — społeczność żyjąca we
wspólnych granicach, posługująca się tym samym językiem, powinna
tworzyć wspólnotę. Postulat wspólnotowości
pozostanie jednak niezrealizowany, jeśli
jednostki składające się na zbiorowość będą pozbawione
łączności ze swoją historią i tradycją.
Dziewiętnastowieczny
pisarz nazywa literaturę „sumnieniem narodu”.
Rolę „współczesnej literatury narodowej”
widziałbym właśnie w ten sposób — ma ona wypełniać zadania
moralne: uświadamiać człowiekowi współczesnemu, że zajmuje
miejsce w żywej strukturze, jaką jest naród, że nałożono nań
określone powinności
(bo nie jest on monadą, nie żyje jedynie sam dla siebie), że coś
jest winien zarówno tym, którzy byli tu przed nim, jak i tym,
którzy przyjdą po nim. Nie znaczy to jednak, że literatura
pierwszej połowy XXI w. powinna stanowić proste powtórzenie
doświadczeń, form i sposobów wyrażania właściwych dla
literatury romantyzmu i epok wcześniejszych. Istnieje potrzeba
stworzenia nowego języka, adekwatnego wobec doświadczenia
nowoczesności, nie porzucającego jednak związku z tym, co w
przeszłości najcenniejsze, a co stać się może budulcem
teraźniejszości.
Po
roku 1989 niewiele wytworzyliśmy wartości
literackich, które mogłyby konkurować z najwybitniejszymi dziełami
poprzedników. Nieistotność, jednorazowość, amorficzność
literatury najnowszej jest faktem, nie znaczy to jednak, by rodzima
produkcja literacka szczególnie odbijała od tego, co dzieje się na
Zachodzie. Żyjemy w czasach, w których wszechobecność informacji,
multiplikowanie się komunikatów oraz nakładanie się na siebie i
wzajemne znoszenie odmiennych porządków estetycznych, ideowych i
aksjologicznych przyczynia się do wytworzenia semantycznego chaosu.
Pisarz tonie w nim podobnie jak wszyscy „kosumenci
kultury”. Świat współczesny żywi się bezładną mieszaniną
wartości i antywartości. Trwa w nim nieustanne pochłanianie i
zwracanie. W zaprogramowanej, nieprzerwanie rozszerzającej się
(rozszerzanej) i przepoczwarzającej (przepoczwarzanej) „płynnej
rzeczywistości” rządzi prawo równoczesności i
równowartościowości. Chaos semantyczny i aksjologiczny sprzyja
myleniu wartości prawdziwych i pozornych, znikają góra i dół,
prawo i lewo. Uczestnicy procesu historycznoliterackiego (twórca i
odbiorca) tracą rozeznanie — błahe nazywają istotnym, istone
uznają za błahe.
Tymczasem
kultura pozostaje domeną długich przebiegów czasowych. Prawdziwa
wartość dzieła krzepnie, zostaje trwale przyswojona, staje się
widoczna dopiero w perspektywie dziesięcioleci. Dlatego trudno
wyrokować, które z fenomenów tworzących dzisiejsze piśmiennictwo
zakorzenią się w kulturze. Mamy prawo podejrzewać, że będzie ich
niewiele. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że pod koniec wieku
XXI kanon literatury polskiej niewiele będzie miał wspólnego z
obecnie obowiązującymi hierarchiami.
Skąd
bierze się miałkość literatury przełomu wieków? Jej
przyczyna tkwi, jak sądzę, w nałożeniu się na siebie dwóch
procesów o charakterze dewastacyjnym, jakim podlegała i podlega
nasza kultura. Korzenie pierwszego z nich sięgają II wojny
światowej. Realizował się on najpierw w skoordynowanej akcji
niszczenia zasobów (materialnych, kulturowych, ludzkich) okupowanego
kraju przez Niemców i Sowietów, a przypieczętowany został
półwieczem rządów komunistycznych. Drugi z procesów
dewastacyjnych — paradoksalnie — pozostaje w ścisłym związku
z otwarciem się Polski na Europę, z niekontrolowanym, bezładnym i
pośpiesznym dostrajaniem się do standardów obowiązujących na
Zachodzie.
Dla
polskiej literatury wojna oznaczała hekatombę.
Życie straciło wielu pisarzy starszego, średniego i — przede
wszystkim — młodego pokolenia. Hans Frank, niemiecki Generalny
Gubernator, mówiąc o Polakach miał stwierdzić, że
„Pigmeje nie mają kultury”, a „murzyni nie piszą książek”.
Polityka niszczenia kultury i nauki polskiej, oznaczająca m.in.
fizyczną likwidację części kadry profesorskiej, była realizowana
bezwzględnie przez sześć lat okupacji. Narodowi „niewolników”
pozostawiono biblioteki pełne tanich kryminałów, za posiadanie
książki umieszczonej na liście prohibitów groziła kara śmierci.
Na ziemiach zagarniętych przez Sowiety wprowadzano „kulturę
radziecką”, surowo rozprawiając się z pisarzami „burżuazyjnymi”.
W polskojęzycznym „Czerwonym Sztandarze”, wydawanym na terenie
tzw. Zachodniej Ukrainy, drukowano teksty tak haniebne, jak wiersz
Leona Pasternaka, zawierający następującą strofę o ataku
ZSRS na Polskę: „A jednak podejmij kalendarz zdeptany, / część
kart jego będziesz sławił w pieśniach, / gdy padła granica,
padły więzień bramy, / w ten dzień zwycięstwa, siedemnasty
września”. Determinacja nowych władców, chcących całkowicie
odmienić mechanizmy zbiorowego myślenia, była tak wielka, że
kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Polski, wydobyto z grobu ciało
Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, autora antysowieckiej powieści
biograficznej Lenin, by upewnić się, że nie żyje. Nie
sposób nie traktować tej sceny jako symbolicznej — w istotę
komunistycznego projektu „cywilizacyjnego” wpisane było bowiem
definitywne przekształcenie kultury krajów okupowanych, aż do
całkowitego „uśmiercenia” obowiązujących dotychczas
mechanizmów jej tworzenia.
Rewolucyjny
zamysł Sowietów i ich lokalnych namiestników wyłuszczył w
rozmowie z Teresą Torańską Jakub Berman, odpowiadający w
pierwszych latach powojennych za kulturę i… organa bezpieczeństwa.
Stwierdził on, że chodziło o stworzenie „całkiem nowej Polski w
kształcie i strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była
kiedykolwiek w historii. O to szła walka. Polska przecież istniała
tysiąc lat, przez ten tysiąc lat nagromadziło się w niej szereg
pojęć, kompleksów, poglądów, przeświadczeń i wiar. I nagle
przychodzą nowi ludzie, wszystko jedno skąd — stąd czy z Moskwy
— i przewracają cały kraj do góry nogami, by ukształtować go
na zupełnie inną modłę. Przesuwają Polskę na zachodzie, cofają
na wschodzie, zamiast jagiellońskiej tworzą piastowską, zmieniają
poprzednie kryteria ocen, kwestionują i krytykują dotychczasowe
poglądy”. Według Bermana, nieważne były „racje”, ale „nurt
rewolucyjny, który z reguły łamie stare nawyki, stare racje,
kształty, struktury i mity, bardzo niekiedy głęboko tkwiące w
mentalności. Po to, by zbudować nowe. […] to wymagało ogromnego,
jak mówią Rosjanie, łamania, to była walka”.
W
przywoływanej rozprawie o literaturze Maurycy Mochnacki podkreślał
fundamentalne dla istnienia wspólnoty narodowej znaczenie ciągłości
„uobecniania się samemu sobie”. Koncepcja komunistów opierała
się na założeniu przeciwnym — chodziło właśnie o zerwanie
ciągłości, o zakończenie dotychczasowego procesu kulturotwórczego
i stworzenie nowego wzorca, nowego mechanizmu, zdolnego wytwarzać
treści konstytuujące świadomość „społeczeństwa
socjalistycznego”. Oznaczało to m.in. formatowanie kultury.
Tworzono nowy kanon „narodowy”, usuwając z niego wszystkie
dzieła nieprawomyślne, tzn. niezgodne z linią ideologiczną PPR, a
następnie PZPR. Czyniono to na rozmaite sposoby — przeczesując i
dekompletując księgozbiory biblioteczne, formułując zgodne z
koncepcją partii długoletnie plany wydawnicze, zaostrzając
działania cenzorskie, a nawet reglamentując papier i ograniczając
dostęp do prędko znacjonalizowanych drukarń. W ten sposób pełnej
kontroli poddano całą polską przeszłość i teraźniejszość
literacką, a także — sic! — zaplanowano dzisiejszą
zapaść kultury i tożsamości polskiej. Równolegle do działań
„regulacyjnych” w obrębie literatury trwała fizyczna likwidacja
dotychczasowej elity intelektualnej. Morderstwa popełnione w latach
czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku przez
funkcjonariuszy NKWD, UB, KBW to dalszy ciąg zbrodniczego procederu
rozpoczętego hitlerowską Intelligenzaktion i sowieckim ludobójstwem
w Katyniu. W taki sposób tworzono Bermanowską „całkiem nową
Polskę”. W pewnym stopniu w tej właśnie Polsce Bieruta, Bermana,
Jaruzelskiego i Kiszczaka dwumiesięcznik „Arcana” rozpisał
ankietę poświęconą „literaturze narodowej”.
Jednym
z mitów pookrągłostołowych jest przekonanie, pielęgnowane wśród
inteligencji, że odrzucając komunizm, społeczeństwo polskie
automatycznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
uwolniło się od balastu PRL. W rzeczywistości żyjemy w kolejnej w
naszych dziejach „międzyepoce”, w czasie, kiedy gwałtownie
ścierają się racje, światopoglądy i idee. Nie dysponujemy
wglądem w przyszłość, nie wiemy, jaki kształt przybierze polska
tożsamość za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt czy sto. Jedno
powinniśmy wiedzieć — od wyniku trwającego właśnie
fundamentalnego starcia odmiennych systemów wartości zależy
kształt przyszłej kultury.
Czytelnikowi
wyglądającemu możliwie prędkiego roztopienia się „polskości,
czyli nienormalności” w europejskim żywiole godne lekceważącego
machnięcia ręką wyda się zapewne moje przekonanie o
zastanawiającej aktualności takiej oto konstatacji Maurycego
Mochnackiego: „Zacząć potrzeba od historii. […] historia polska
nie co innego być może, tylko nauką służącą narodowej pamięci.
Pamięć jest [to] niezmiernie ważna władza umysłu ludzkiego.
Wyobrazić by ją sobie można jako nić wiążącą nie tylko
poszczególne pojęcia, ale całe szeregi rozumowań i wszystkie
imaginacji obrazy. Nić przypomnienia i związku, żarzący się
świecznik w głowie naszej! Wiele rzeczy zapominamy w nieprzebranym
mnóstwie myśli, w rwistym toku wyobrażeń; ale skoro owa nić
wnętrznego przypomnienia, nić wnętrznego związku rozerwie się na
dwoje, tak że tego, co było, przypomnieć sobie nie możemy, skoro
ów wewnętrzny świecznik rozumu nie ściemnieje, ale całkiem
zgaśnie, natenczas sam rozum dostaje zawrotu i jest na kształt
okrętu bez żeglarza wśród burzy. Działanie jego wątleje,
nareszcie niemoc z ochromieniem przywodzą go ku obłąkaniu.
Człowiek taki jest jako obłąkany, mówi od rzeczy, wszystko bierze
i czyni opacznie; cudzego potrzebuje dozoru, żeby sam na swoją
szkodę nie zarabiał. Wszystko na nim wytarguje, kto chce i co chce
sprawi, a liczne kłopoty władną jego niestatkiem. Tak bywa i z
narodem. W umyśle jego jest także pamięć, którą stracić może.
Może zgubić nić przypomnienia i przyjść ku obłąkaniu. W umyśle
narodu może także ściemnieć i zgasnąć wewnętrzny świecznik.
Cóż się wówczas dzieje? Oto cienie przeszłości tułają się
bez czci i pożałowania. Nikt nawet nie wie, gdzie są groby
wielkich ludzi, a wiara, cnota i nadzieja odlatują w inne czasy.
Piękność, sztuka i poezja nie mają żadnego powabu. Umiejętność
służy tylko wygodzie i potrzebom, a nie istnej prawdzie. Literatura
stroi się kradzionymi wdziękami i cudzą wzbogaca, a raczej ubożeje
iścizną. Jednym słowem: w takim umyśle jest obłąkanie. Biada
ludziom, którzy ku tej przychodzą niepamięci! Straciwszy sprzed
oczu obraz przeszłych czasów, zarówno i tego nie postrzegają, co
się koło nich dzieje. Samych siebie nie znają; są tylko
przedmiotem rozumienia i znawstwa dla drugich”.
Żaden
ze współczesnych twórców nie scharakteryzowałby przenikliwiej
osobliwego stanu utraty tożsamości historycznej i kulturowej, jaki
stał się udziałem Polaków w wieku XX. W rozważania Mochnackiego
wpisana została przestroga: czuwajcie nad własnym dziedzictwem,
pielęgnujcie je i twórczo rozwijajcie, w przeciwnym wypadku
popadniecie bowiem w stan niby-życia, utracicie zdolność
rozpoznawania, kim jesteście i po co jesteście. „Nić
przypomnienia i związku” komuniści przecięli z pełną
premedytacją, chcąc stworzyć człowieka nowego, wolnego od
wielowiekowych przywiązań i powinności. Przecięli ją
wystarczająco skutecznie, byśmy — jako wspólnota losu, języka i
kultury — zdążyli się pogubić. Rzeczownik „obłęd”, którym
posługuje się dziewiętnastowieczny krytyk, pochodzi wszak z tej
samej rodziny wyrazów co czasownik „błądzić” i przymiotnik
„błędny”.
Część druga => czytaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz