niedziela, 12 maja 2013

O literaturze polskiej w wieku dwudziestym pierwszym (1)

[Odpowiedź na ankietę "Arcanów"; pierwodruk: "Arcana", nr 110]





Literatura wyciągnieniem jest na jaśnią myśli narodu. W niej, że tak rzekę, czujemy się jak po tętnie” — pisał Maurycy Mochnacki w rozprawie O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym. Konstatacje wybitnego krytyka romantycznego uczynić chciałbym kanwą niniejszych rozważań. Argumenty i wnioski Mochnackiego brzmią dziś zaskakująco aktualnie, choć — mogłoby się zdawać — żyjemy w diametralnie odmiennej rzeczywistości: Polska odzyskała byt państwowy, a twórcy korzystać mogą z pełnej swobody wypowiedzi.

Jak definiował Mochnacki naród? [N]ie jest to zbiór ludzi zamieszkałych na przestrzeni określonej pewnymi granicami. Ale raczej istotą narodu: jest to zbiór wszystkich jego wyobrażeń, wszystkich pojęć i uczuć odpowiadających religii, instytucjom politycznym, prawodawstwu, obyczajom, a nawet będących w ścisłym związku z położeniem geograficznym, klimatem i innymi warunkami empirycznego bytu”. O conditione sine qua non trwałości istnienia narodowego pisał tak: Że jedne narody giną i śladu po sobie nie zostawując, drugich pamięć przechowuje się w dziejach, skądże to pochodzi? — Co sprawuje tę tak ważną różnicę? Oto że ostatnie za dni swoich przyszły ku uznaniu siebie w masie swych myśli i wyobrażeń, a jestestwo pierwszych zasadzało się jedynie na zmiennych, przemijających warunkach bytu, to jest na pewnej liczbie indywiduów, które mieszkając w przestrzeni określonej pewnymi granicami, nigdy samych siebie w jestestwie swoim nie uznały; uznania tego świadectw ani piśmiennym dostatkiem, ani w dziełach sztuki potomności nie przekazały, a tym samym żadnej reprezentacji czy to w moralnym, czy umysłowym, czy estetycznym świecie mieć nie mogły. Takie zbiory indywiduów są na kształt cząstek materii, zostających między sobą w słabym związku mechanicznym, który środki mechaniczne łątwo rozrywają i niszczą”.

Naród nie istnieje, jeśli nie ma świadomości własnej odrębności — powiada Mochacki. I niewątpliwie ma rację. Współczesna literatura narodowa powinna dążyć do stworzenia nowoczesnej świadomości. Na początku XXI stulecia każdy Polak winien mieć możność przejrzenia się w rodzimej literaturze jak w lustrze. Uwaga ta dotyczy także zbiorowości — społeczność żyjąca we wspólnych granicach, posługująca się tym samym językiem, powinna tworzyć wspólnotę. Postulat wspólnotowości pozostanie jednak niezrealizowany, jeśli jednostki składające się na zbiorowość będą pozbawione łączności ze swoją historią i tradycją.

Dziewiętnastowieczny pisarz nazywa literaturę sumnieniem narodu”. Rolę współczesnej literatury narodowej” widziałbym właśnie w ten sposób — ma ona wypełniać zadania moralne: uświadamiać człowiekowi współczesnemu, że zajmuje miejsce w żywej strukturze, jaką jest naród, że nałożono nań określone powinności (bo nie jest on monadą, nie żyje jedynie sam dla siebie), że coś jest winien zarówno tym, którzy byli tu przed nim, jak i tym, którzy przyjdą po nim. Nie znaczy to jednak, że literatura pierwszej połowy XXI w. powinna stanowić proste powtórzenie doświadczeń, form i sposobów wyrażania właściwych dla literatury romantyzmu i epok wcześniejszych. Istnieje potrzeba stworzenia nowego języka, adekwatnego wobec doświadczenia nowoczesności, nie porzucającego jednak związku z tym, co w przeszłości najcenniejsze, a co stać się może budulcem teraźniejszości.

Po roku 1989 niewiele wytworzyliśmy wartości literackich, które mogłyby konkurować z najwybitniejszymi dziełami poprzedników. Nieistotność, jednorazowość, amorficzność literatury najnowszej jest faktem, nie znaczy to jednak, by rodzima produkcja literacka szczególnie odbijała od tego, co dzieje się na Zachodzie. Żyjemy w czasach, w których wszechobecność informacji, multiplikowanie się komunikatów oraz nakładanie się na siebie i wzajemne znoszenie odmiennych porządków estetycznych, ideowych i aksjologicznych przyczynia się do wytworzenia semantycznego chaosu. Pisarz tonie w nim podobnie jak wszyscy kosumenci kultury”. Świat współczesny żywi się bezładną mieszaniną wartości i antywartości. Trwa w nim nieustanne pochłanianie i zwracanie. W zaprogramowanej, nieprzerwanie rozszerzającej się (rozszerzanej) i przepoczwarzającej (przepoczwarzanej) płynnej rzeczywistości” rządzi prawo równoczesności i równowartościowości. Chaos semantyczny i aksjologiczny sprzyja myleniu wartości prawdziwych i pozornych, znikają góra i dół, prawo i lewo. Uczestnicy procesu historycznoliterackiego (twórca i odbiorca) tracą rozeznanie — błahe nazywają istotnym, istone uznają za błahe.

Tymczasem kultura pozostaje domeną długich przebiegów czasowych. Prawdziwa wartość dzieła krzepnie, zostaje trwale przyswojona, staje się widoczna dopiero w perspektywie dziesięcioleci. Dlatego trudno wyrokować, które z fenomenów tworzących dzisiejsze piśmiennictwo zakorzenią się w kulturze. Mamy prawo podejrzewać, że będzie ich niewiele. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że pod koniec wieku XXI kanon literatury polskiej niewiele będzie miał wspólnego z obecnie obowiązującymi hierarchiami.

Skąd bierze się miałkość literatury przełomu wieków? Jej przyczyna tkwi, jak sądzę, w nałożeniu się na siebie dwóch procesów o charakterze dewastacyjnym, jakim podlegała i podlega nasza kultura. Korzenie pierwszego z nich sięgają II wojny światowej. Realizował się on najpierw w skoordynowanej akcji niszczenia zasobów (materialnych, kulturowych, ludzkich) okupowanego kraju przez Niemców i Sowietów, a przypieczętowany został półwieczem rządów komunistycznych. Drugi z procesów dewastacyjnych — paradoksalnie — pozostaje w ścisłym związku z otwarciem się Polski na Europę, z niekontrolowanym, bezładnym i pośpiesznym dostrajaniem się do standardów obowiązujących na Zachodzie.

Dla polskiej literatury wojna oznaczała hekatombę. Życie straciło wielu pisarzy starszego, średniego i — przede wszystkim — młodego pokolenia. Hans Frank, niemiecki Generalny Gubernator, mówiąc o Polakach miał stwierdzić, że „Pigmeje nie mają kultury”, a „murzyni nie piszą książek”. Polityka niszczenia kultury i nauki polskiej, oznaczająca m.in. fizyczną likwidację części kadry profesorskiej, była realizowana bezwzględnie przez sześć lat okupacji. Narodowi „niewolników” pozostawiono biblioteki pełne tanich kryminałów, za posiadanie książki umieszczonej na liście prohibitów groziła kara śmierci. Na ziemiach zagarniętych przez Sowiety wprowadzano „kulturę radziecką”, surowo rozprawiając się z pisarzami „burżuazyjnymi”. W polskojęzycznym „Czerwonym Sztandarze”, wydawanym na terenie tzw. Zachodniej Ukrainy, drukowano teksty tak haniebne, jak wiersz Leona Pasternaka, zawierający następującą strofę o ataku ZSRS na Polskę: „A jednak podejmij kalendarz zdeptany, / część kart jego będziesz sławił w pieśniach, / gdy padła granica, padły więzień bramy, / w ten dzień zwycięstwa, siedemnasty września”. Determinacja nowych władców, chcących całkowicie odmienić mechanizmy zbiorowego myślenia, była tak wielka, że kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Polski, wydobyto z grobu ciało Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, autora antysowieckiej powieści biograficznej Lenin, by upewnić się, że nie żyje. Nie sposób nie traktować tej sceny jako symbolicznej — w istotę komunistycznego projektu „cywilizacyjnego” wpisane było bowiem definitywne przekształcenie kultury krajów okupowanych, aż do całkowitego „uśmiercenia” obowiązujących dotychczas mechanizmów jej tworzenia.

Rewolucyjny zamysł Sowietów i ich lokalnych namiestników wyłuszczył w rozmowie z Teresą Torańską Jakub Berman, odpowiadający w pierwszych latach powojennych za kulturę i… organa bezpieczeństwa. Stwierdził on, że chodziło o stworzenie „całkiem nowej Polski w kształcie i strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była kiedykolwiek w historii. O to szła walka. Polska przecież istniała tysiąc lat, przez ten tysiąc lat nagromadziło się w niej szereg pojęć, kompleksów, poglądów, przeświadczeń i wiar. I nagle przychodzą nowi ludzie, wszystko jedno skąd — stąd czy z Moskwy — i przewracają cały kraj do góry nogami, by ukształtować go na zupełnie inną modłę. Przesuwają Polskę na zachodzie, cofają na wschodzie, zamiast jagiellońskiej tworzą piastowską, zmieniają poprzednie kryteria ocen, kwestionują i krytykują dotychczasowe poglądy”. Według Bermana, nieważne były „racje”, ale „nurt rewolucyjny, który z reguły łamie stare nawyki, stare racje, kształty, struktury i mity, bardzo niekiedy głęboko tkwiące w mentalności. Po to, by zbudować nowe. […] to wymagało ogromnego, jak mówią Rosjanie, łamania, to była walka”.

W przywoływanej rozprawie o literaturze Maurycy Mochnacki podkreślał fundamentalne dla istnienia wspólnoty narodowej znaczenie ciągłości „uobecniania się samemu sobie”. Koncepcja komunistów opierała się na założeniu przeciwnym — chodziło właśnie o zerwanie ciągłości, o zakończenie dotychczasowego procesu kulturotwórczego i stworzenie nowego wzorca, nowego mechanizmu, zdolnego wytwarzać treści konstytuujące świadomość „społeczeństwa socjalistycznego”. Oznaczało to m.in. formatowanie kultury. Tworzono nowy kanon „narodowy”, usuwając z niego wszystkie dzieła nieprawomyślne, tzn. niezgodne z linią ideologiczną PPR, a następnie PZPR. Czyniono to na rozmaite sposoby — przeczesując i dekompletując księgozbiory biblioteczne, formułując zgodne z koncepcją partii długoletnie plany wydawnicze, zaostrzając działania cenzorskie, a nawet reglamentując papier i ograniczając dostęp do prędko znacjonalizowanych drukarń. W ten sposób pełnej kontroli poddano całą polską przeszłość i teraźniejszość literacką, a także — sic! — zaplanowano dzisiejszą zapaść kultury i tożsamości polskiej. Równolegle do działań „regulacyjnych” w obrębie literatury trwała fizyczna likwidacja dotychczasowej elity intelektualnej. Morderstwa popełnione w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku przez funkcjonariuszy NKWD, UB, KBW to dalszy ciąg zbrodniczego procederu rozpoczętego hitlerowską Intelligenzaktion i sowieckim ludobójstwem w Katyniu. W taki sposób tworzono Bermanowską „całkiem nową Polskę”. W pewnym stopniu w tej właśnie Polsce Bieruta, Bermana, Jaruzelskiego i Kiszczaka dwumiesięcznik „Arcana” rozpisał ankietę poświęconą „literaturze narodowej”.

Jednym z mitów pookrągłostołowych jest przekonanie, pielęgnowane wśród inteligencji, że odrzucając komunizm, społeczeństwo polskie automatycznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uwolniło się od balastu PRL. W rzeczywistości żyjemy w kolejnej w naszych dziejach „międzyepoce”, w czasie, kiedy gwałtownie ścierają się racje, światopoglądy i idee. Nie dysponujemy wglądem w przyszłość, nie wiemy, jaki kształt przybierze polska tożsamość za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt czy sto. Jedno powinniśmy wiedzieć — od wyniku trwającego właśnie fundamentalnego starcia odmiennych systemów wartości zależy kształt przyszłej kultury.

Czytelnikowi wyglądającemu możliwie prędkiego roztopienia się „polskości, czyli nienormalności” w europejskim żywiole godne lekceważącego machnięcia ręką wyda się zapewne moje przekonanie o zastanawiającej aktualności takiej oto konstatacji Maurycego Mochnackiego: „Zacząć potrzeba od historii. […] historia polska nie co innego być może, tylko nauką służącą narodowej pamięci. Pamięć jest [to] niezmiernie ważna władza umysłu ludzkiego. Wyobrazić by ją sobie można jako nić wiążącą nie tylko poszczególne pojęcia, ale całe szeregi rozumowań i wszystkie imaginacji obrazy. Nić przypomnienia i związku, żarzący się świecznik w głowie naszej! Wiele rzeczy zapominamy w nieprzebranym mnóstwie myśli, w rwistym toku wyobrażeń; ale skoro owa nić wnętrznego przypomnienia, nić wnętrznego związku rozerwie się na dwoje, tak że tego, co było, przypomnieć sobie nie możemy, skoro ów wewnętrzny świecznik rozumu nie ściemnieje, ale całkiem zgaśnie, natenczas sam rozum dostaje zawrotu i jest na kształt okrętu bez żeglarza wśród burzy. Działanie jego wątleje, nareszcie niemoc z ochromieniem przywodzą go ku obłąkaniu. Człowiek taki jest jako obłąkany, mówi od rzeczy, wszystko bierze i czyni opacznie; cudzego potrzebuje dozoru, żeby sam na swoją szkodę nie zarabiał. Wszystko na nim wytarguje, kto chce i co chce sprawi, a liczne kłopoty władną jego niestatkiem. Tak bywa i z narodem. W umyśle jego jest także pamięć, którą stracić może. Może zgubić nić przypomnienia i przyjść ku obłąkaniu. W umyśle narodu może także ściemnieć i zgasnąć wewnętrzny świecznik. Cóż się wówczas dzieje? Oto cienie przeszłości tułają się bez czci i pożałowania. Nikt nawet nie wie, gdzie są groby wielkich ludzi, a wiara, cnota i nadzieja odlatują w inne czasy. Piękność, sztuka i poezja nie mają żadnego powabu. Umiejętność służy tylko wygodzie i potrzebom, a nie istnej prawdzie. Literatura stroi się kradzionymi wdziękami i cudzą wzbogaca, a raczej ubożeje iścizną. Jednym słowem: w takim umyśle jest obłąkanie. Biada ludziom, którzy ku tej przychodzą niepamięci! Straciwszy sprzed oczu obraz przeszłych czasów, zarówno i tego nie postrzegają, co się koło nich dzieje. Samych siebie nie znają; są tylko przedmiotem rozumienia i znawstwa dla drugich”.

Żaden ze współczesnych twórców nie scharakteryzowałby przenikliwiej osobliwego stanu utraty tożsamości historycznej i kulturowej, jaki stał się udziałem Polaków w wieku XX. W rozważania Mochnackiego wpisana została przestroga: czuwajcie nad własnym dziedzictwem, pielęgnujcie je i twórczo rozwijajcie, w przeciwnym wypadku popadniecie bowiem w stan niby-życia, utracicie zdolność rozpoznawania, kim jesteście i po co jesteście. „Nić przypomnienia i związku” komuniści przecięli z pełną premedytacją, chcąc stworzyć człowieka nowego, wolnego od wielowiekowych przywiązań i powinności. Przecięli ją wystarczająco skutecznie, byśmy — jako wspólnota losu, języka i kultury — zdążyli się pogubić. Rzeczownik „obłęd”, którym posługuje się dziewiętnastowieczny krytyk, pochodzi wszak z tej samej rodziny wyrazów co czasownik „błądzić” i przymiotnik „błędny”.


Część druga => czytaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz