Na marginesie
Głosów Jana Polkowskiego[1]
(kartki wydarte z notatnika)
[kartka pierwsza]
Dwudziestowieczna literatura polska pełna jest
nienapisanych książek. Dwudziestowieczna literatura polska obfituje w
niepiszących pisarzy. Władysław Sebyła odkłada skrzypce i bierze pióro w rękę;
wtedy właśnie dosięga go kula enkawudzisty. Bruno Schulz chwieje się na nogach
i czepiając się ściany, upuszcza manuskrypt Mesjasza;
strużka krwi spływa mu z kącika ust; wszystko żre ogień. Andrzej Trzebiński
chce mówić, ale usta wypełnia mu gips; pada na warszawski bruk, krew barwi
papierowy wór, w który jest ubrany; żołnierze w hełmach z runicznym znakiem
wrzucają zwłoki na plandekę, ciężarówka odjeżdża. Zenon Przesmycki, któremu
pocisk zniszczył mieszkanie na Mazowieckiej, błąka się po ulicach powstańczej
Warszawy; niewydane dzieła Norwida ulatują z jego głowy, słowa płyną sinym
niebem, znikają wśród dymu i mgły. Wacław Bojarski umiera od postrzału; Mikołaj
Kopernik tkwi na cokole, trzyma w rękach kulę ziemską, w którą wsiąkają ciała
umarłych, niewymownych, tych, co zamilkli przed czasem: Baczyńskiego, Gajcego,
Stroińskiego.
Ilu potencjalnych poetów, prozaików, diarystów było
wśród rozstrzelanych, zamęczonych w obozach, skostniałych w śniegach Wschodu i
Północy? Ilu wśród ofiar sowieckiego terroru w pierwszych latach powojennych?
Żołnierze wyklęci, pisarze wyklęci, wyrzutki literatury, niechciane dzieci
bibliotek. Ilu takich, którzy po pióro nie sięgnęli, bo nie pozwoliły im na to
warunki życia, bo trzeba było utrzymać rodzinę, zadbać o przyszłość dzieci,
jakoś urządzić się w niesprzyjającej pisaniu rzeczywistości? Ilu tych, którzy
nie wydali z siebie głosu, bo nie chcieli brać udziału w zbiorowym kłamstwie,
bo cenzor wykreślił im połowę tekstu, bo w ostatniej chwili wstrzymano
przydział papieru na druk?
W dwudziestowiecznej literaturze polskiej zbyt wiele
jest książek złych, kłamliwych, szkodliwych i głupich, książek, o których nawet
myśl by nie powstała, gdyby nowego porządku dla tej części Europy nie
przyniesiono na bagnetach brunatnych i czerwonych oprawców. Przykład pierwszy
brzegu — Jerzy Andrzejewski, przed wojną dobrze zapowiadający się pisarz
katolicki, po wojnie autor instruktażowego dzieła Partia i twórczość pisarza. Z rzeczonej książki jeden fragment,
który mógłby nigdy nie zaistnieć:
Partia dopomaga pisarzowi w tym dobrym słyszeniu samego siebie. Partia
swoimi wskazaniami i swoją krytyką wyczula słuch artysty, jeśli ten oczywiście
chce słyszeć i nie upiera się przy głuchocie. Również kolektyw pisarski, gdy
dobrze działa, spełnia w tym zakresie dużą i twórczą rolę. Wreszcie i przed
krytyką otwierają się w tej dziedzinie znaczne możliwości.
Lecz ani pomoc Partii, ani kolektywy pisarskie i krytyka nie uwalniają
twórcy od obowiązku samodzielnej czujności wobec siebie samego. Nie czujności
przez palce, przez zasłonę misternie utkaną z różnych przyzwyczajeń, nawyków,
upodobań i drobniutkich jak jedwabne supełki zakłamań. Również nie czujności
przez powiększające szkło, bowiem takie spojrzenie na siebie prowadzi zazwyczaj
nie do usunięcia błędów, lecz do przyglądania się im z taką samą ciekawością, z
jaką śledzi się przez mikroskop ruchy złośliwych wirusów. Nie o taką czujność
chodzi. Ani o czujność niecierpliwą, żywiołową, miotającą się z wielkim
hałasem, jak wygłodniały pies uwiązany na łańcuchu.
Chodzi o czujność rewolucyjną.[2]
Tego rodzaju publikacje wciąż zalegają półki
bibliotek, szczególnie tych małych, osiedlowych, rejonowych, którym brakuje
dotacji na uzupełnienie księgozbioru. Niegdyś wydawane w wysokich nakładach — powieści
partyjnych autorów, których nawet wtedy nikt (poza zobowiązanymi do tego
recenzentami) nie czytał, wiersze chwalców „socjalistycznej ojczyzny”, skłamane
autobiografie i wyszlifowane na błysk wspomnienia z „bohaterskich” czasów,
hagiografie komunistycznych świętych niekłaniających się kulom. Wszystko to
meblowało głowy naszych rodziców i dziadków, wmawiało w nich „lepszy”,
„słuszniejszy”, „postępowy” model rzeczywistości, a przy tym zaciemniało,
zagadywało prawdziwą historię, przykrywało ją kreacją, pracą wyobraźni, dążącej
do stworzenia w dziele literackim idealnego świata komunistycznego, gdzie kaci
i oprawcy są bojownikami o równość i sprawiedliwość, a ostatni żołnierze wolnej
Polski bandytami, zdrajcami i skończonymi łajdakami.
Zatrzymajmy się jeszcze przy Andrzejewskim. Popiół i diament — powieść zła, również
pod względem warsztatowym, przedstawiająca wykrzywiony obraz rzeczywistości
powojennej, użyta przez komunistów jako jeden z wielu elementów szerokiej
ofensywy antyakowskiej, przez wiele lat była lekturą obowiązkową w liceach.
Jeszcze po roku 1989 ustawodawca traktował ją jako wartą przeczytania i
podsuwał młodzieży.
Wokół tego rodzaju dzieł rosły inne, służebne wobec
nich, jak książeczka Jana Detko „Popiół i
diament” Jerzego Andrzejewskiego, wydana w roku 1964 ramach „Biblioteki
Analiz Literackich”, udatnie „prostująca” myślenie nauczycieli i uczniów,
pomagająca ujrzeć problematykę powieści w ideologicznie „właściwym” świetle.
Czytamy w niej m.in.:
Po wyzwoleniu rozszerzają się wpływy PPR. Natomiast obóz
burżuazyjno-obszarniczy znajduje się w odwrocie. Rozmachowi programu PKWN,
olbrzymiej, twórczej, pozytywnej pracy obozu demokratycznego potrafił on
przeciwstawić jedynie bezpłodną negację i bandycki terror. Był to obóz
bankrutów, który rozsadzały narastające wciąż sprzeczności wewnętrzne, a przede
wszystkim potęgujące się stopniowo dążenie podstawowej masy członków
organizacji podziemnych do wyjścia z konspiracji i włączenia się do odbudowy
kraju.
Obóz reakcji jednoczyła nienawiść do władzy ludowej, do ugrupowań
postępowych. Walcząc przeciwko nim już w okresie okupacji, reakcja kontynuuje
swoją działalność także po wyzwoleniu wschodnich ziem polskich. Ani na chwilę
nie rezygnuje ze zdobycia władzy. Sabotuje i bojkotuje zarządzenia władzy
ludowej, stara się przeszkodzić stabilizacji i normalizacji życia politycznego
i gospodarczego.
[…] Na wielu terenach nastąpiła koncentracja reakcyjnych oddziałów
zbrojnych, mnożyły się zamachy na działaczy i aktywistów PPR, oficerów
politycznych Wojska Polskiego i pracowników administracji państwowej. W
miastach zaczęły działać organizacje terrorystyczne. […]
Przypomnieliśmy tutaj nieco historii, gdyż utwór Andrzejewskiego tak
mocno jest w niej osadzony, że bez tej konfrontacji nasza późniejsza analiza
nie byłaby w pełni jasna.
„Przypomnieliśmy nieco historii”. Nie historii —
raczej: komunistycznego preparatu, dziejów oglądanych z perspektywy kata.
Właśnie w takim preparacie jest „mocno osadzony” utwór Andrzejewskiego, a także
dziesiątki, setki, tysiące innych książek. Tomy te krzyczą, zostały stworzone
tylko po to — by zagłuszyć milczenie rozlegające się między kartami książek
nienapisanych, zatrzymanych na progu, pomiędzy ideą a realizacją,
potencjalnością a niemożliwością, życiem a śmiercią ich (nie)autorów.
Wydawało nam się, że po roku 1989 nastąpi jakaś
potężna, rewolucyjna zmiana w literaturze, że narodzą się dzieła mierzące się z
czasem kłamstwa i podłości. Ale autorzy, którzy mogli je stworzyć, bo
dysponowali świadomością i wiedzą, nie mieli sił. Znękani przez system (który
właśnie po raz kolejny się przepoczwarzał, przybierając twarz liberalnej
demokracji), utrudzeni własnym życiem, wychłostani milczeniem — ostatkiem sił
próbowali dać świadectwo. Media tego nie zauważały, dziennikarze mieli na
głowie sprawy ważniejsze — organizowano nowy wspaniały świat, zdobywano
przyczółki, okopywano się na swoich pozycjach. Głosy z przeszłości, głosy
domagających się prawdy i sprawiedliwości, odkreślono grubą kreską. Tylko w
takiej rzeczywistości mógł przepaść niemal bez śladu pisarz tej miary, co
zmarły niedawno Janusz Krasiński. Młodszym wmawiano, że pora zająć się tym, co
teraźniejsze i przyszłe, przeszłość pieczętując milczeniem, które jest jakoby istotnym
warunkiem „narodowej jedności”, zgody „ponad podziałami”. Dlatego właśnie
„pierwsze powieści gejowskie” i „pierwsze powieści dresiarskie” nagłaśniano,
nagradzano i sprzedawano tak ochoczo. One ułatwiały zapominanie, każąc
odbiorcom biec wciąż prędzej i prędzej w nowoczesność.
W dwudziestowiecznej historii Polski bardzo wiele jest
zdarzeń, które usunięto ze zbiorowej pamięci, zanim na dobre w nią zapadły.
Milczały gazety, milczało radio, milczała telewizja — znikały dni, miesiące,
lata, znikały okrzyki i ciosy, znikały twarze przesłuchiwanych i bitych. Z
szarego tła, z szarej mgły wynurzała się twarz inna — ogolone gładko policzki,
rozumne spojrzenie zza szkieł okularów, wyraz troski wyzierający z każdej
zmarszczki, z każdego zakamarka tej niemal bezcielesnej konstrukcji. Jedynie wykrój
ust, nawet nie wykrój: cień w kącikach, który pojawia się na mgnienie i zaraz
potem znika. Jedynie ów cień wprowadzał dysonans. Usta mówiły: nie ma, nie ma,
nie ma. Nie ma ciał, nie ma ofiar, nie ma problemu. Są drobne kłopoty, z
którymi władza sobie radzi. Usta poruszały się (cień pojawiał się i znikał):
nie ma potrzeby o tym rozprawiać, milczenie jest złotem, kochajmy się. Po roku
1989 usta nie przestawały mówić, stały się nawet bardziej wymowne, przybyło
ich, z każdej strony dochodził dźwięk ich zamykania i otwierania. Zachęcały do
wytrwałego marszu naprzód, ku świetlanym celom, niekiedy — coraz rzadziej —
biadały nad błędami i wypaczeniami minionego okresu.
Literatura polska przyjęła systemową i polityczną
zmianę z ulgą. O wyczerpywaniu się, wygasaniu modelu kultury mającego swój
początek w poezji romantycznych wieszczów pisała na początku ostatniej dekady
minionego wieku Maria Janion. Zjawisko to określiła badaczka jako „zmierzch
paradygmatu”. Ów „jednolity styl kultury” o charakterze
symboliczno-romantycznym obowiązywał, zdaniem Janion, przez niemal dwa stulecia
— od rozbiorów do stanu wojennego i lat, które bezpośrednio po nim nastąpiły[3]. W
wieku dwudziestym kulminował trzykrotnie: w okresie obu wojen światowych oraz w
czasie zrywu solidarnościowego na początku lat osiemdziesiątych. Autorka Odnawiania znaczeń stwierdzała:
Jesteśmy świadkami
okrutnego paradoksu: osiągnięta niepodległość, do której zdobycia wszechwładny romantyzm
przyczynił się w sposób zauważalny, niweczy teraz podstawę jego oddziaływania.
Kształtuje się w kulturze sytuacja odmienna od tej, która panowała w dwudziestoleciu
międzywojennym, chociaż wielu wyobraża sobie prosty powrót do idei, zachowań i
postaw sprzed ponad półwiecza. Odmienność zaś położenia polega przede wszystkim
na fakcie nieznanego dotychczasowym dziejom rozwoju kultury masowej oraz jej
technicznych środków przekazu.
Wraz z przemianami
ustrojowymi, gospodarczymi i politycznymi, które mają uczynić z Polski
„normalny” kraj demokracji i wolnego rynku, osobliwa monolityczność stylu
romantyczno-symbolicznego musiała się zachwiać. Ideały romantyczne straciły,
chociażby powierzchowną i sprowadzającą się do frazesów, ale jednak siłę
perswazyjną. Nastąpił w ogóle proces dezutopizacji społeczeństwa, nastała era
trzeźwości i deziluzji, chociaż powszechnie dostrzega się pragnienie
podtrzymywania dawnej bezpiecznej egalitarystycznej jedności. Jednak już
„wielość” zaczęła się kłócić z „jednolitością”, „konkurencja” i „zdrowy egoizm”
z „solidarnością”, a „interes” (ekonomiczny przede wszystkim) z wartością (duchową
głównie). Jednolita kultura, która pełniła dotychczas przede wszystkim funkcje kompensacyjne
i terapeutyczne, nie może – dokładnie tak samo jak dotąd — funkcjonować w
społeczeństwie, które ma stać się demokratyczne, to znaczy zróżnicowane i zdecentralizowane,
objawiające rozmaite potrzeby, również kulturalne. Bezkrytyczne „zakochanie we własnej
piękności”, wpojone nam przez romantyków i Sienkiewicza, bezlitośnie schlastane
przez Gombrowicza, tak skutecznie ratujące nas w permanentnych stanach
słabości, klęski i upadku, nie ma już szans dłuższego przetrwania, mimo że
nadal jesteśmy słabi. Ale słabi w inny sposób.
Przekonanie o ostatecznym wyeksploatowaniu paradygmatu
romantycznego okazało się przedwczesne — dziś, po katastrofie smoleńskiej i
wszystkich jej negatywnych następstwach, zyskaliśmy taką pewność. Pozostaje
oczywiście pytanie, czy to, co rodzi się w polskiej kulturze po 10 kwietnia
2010, to jedynie proste powtórzenie dziewiętnastowiecznego wzorca, mechaniczne
odwzorowanie, nawrót do „matecznika”, w którym możemy odzyskać fundamentalne
poczucie bezpieczeństwa i sensowności dziejów, czy też jakaś dotychczas
nieprzeczuwana, ponadprogramowa ścieżka recepcyjna, na której romantyzm uzyska
nowy wymiar, odpowiadający cywilizacji pierwszej połowy XXI stulecia.
Koncepcja Marii Janion z początku lat
dziewięćdziesiątych oparta została na przekonaniu, że ostatecznie zakończyła
się pewna faza w historii Polski, etap wytrwałej walki o zachowanie bytu
narodowego, tzn. ocalenia pojmowanej linearnie świadomości zbiorowej, w granicach
której to, co minione, stanowi żywotny, aktualny i funkcjonalny składnik
teraźniejszości. W myśl tej koncepcji „paradygmat romantyzmu i historii” miał
zostać zastąpiony „paradygmatem romantyzmu i egzystencji”[4], tzn.
do lamusa drogocennych pamiątek narodowych powinien być odłożony romantyzm
insurekcyjny i mesjanistyczny, a w miejsce monolitycznej zbiorowości winny
wejść świadome siebie jednostki, zdolne kształtować oblicze nowoczesnego kraju,
z powodzeniem odnajdującego się we wspólnym, zbudowanym na wartościach
liberalnych „europejskim domu”.
Podstawowy błąd logiczny w rozumowaniu autorki Płaczu generała polegał, jak sądzę, na
rzutowaniu myślenia postulatywnego na refleksję historycznoliteracką, przy
niemal całkowitym ignorowaniu uwarunkowań geopolitycznych, od dwóch stuleci
wpływających na kształt polskiej kultury. Inna rzecz, że w latach
dziewięćdziesiątych XX wieku i w pierwszej dekadzie wieku XXI można było
sądzić, że sytuacja międzynarodowa uległa definitywnemu przekształceniu, a co
za tym idzie — romantyczne wzorce postrzegania jednostki i zbiorowości przez
pryzmat wielkich procesów historycznych nareszcie przestały mieć zastosowanie. W
ciągu dwóch dekad po Magdalence i Okrągłym Stole odsłonił się jednak ogromny
obszar zaniechań, przemilczeń, problemów nierozwiązanych. Brakowi dekomunizacji
i lustracji w przestrzeni publicznej odpowiadały brak zainteresowania dla
przeszłości i bezrefleksyjna pogoń za nowością w kulturze.
W literaturze perspektywa indywidualistyczna wyraźnie
zdominowała perspektywę zbiorową. Nieliczne były głosy tych, którzy upominali
się o dziejową prawdę, podejmowali próbę rozliczenia epoki PRL. Poezja milczała
i w swojej masie milczy do dziś (nie zmieniają ogólnej tendencji ważne tomy
Wencla i Misiewicza). Tym większą uwagę poświęcić trzeba każdej wybitnej
książce poetyckiej mierzącej się z nieopowiedzianą historią sowieckiego i
komunistycznego terroru w Polsce.
W ostatnich miesiącach pojawiła się taka wyjątkowa
książka. Przeszła niemal bez echa.
Myślę o Głosach
Jana Polkowskiego.
[kartka druga]
Wiesław Kasprzycki. W grudniu 1970 szesnastolatek,
uczeń szkoły zawodowej przy stoczni gdyńskiej. W „Czarny Czwartek” przyjechał w
okolice przystanku SKM Gdynia Stocznia, następnie znalazł się pod budynkiem
Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Ponieważ zgubił klucze do mieszkania,
postanowił dostać się do szpitala, gdzie pracowała jego matka. W drodze został
zatrzymany przez milicjantów. Pobito go i nieprzytomnego przeniesiono do
siedziby Prezydium. Tam był wielokrotnie kopany, okładany pałkami, ogolono mu
głowę. Mirosław Piepka i Michał Pruski (z ich książki czerpię powyższe
informacje) tak streszczają relację Kasprzyckiego:
— Dopadli nas z myśliwskimi nożami i zaczęli ciąć włosy. Miałem
krótkie, strasznie bolało, bo ze skórą wyrywali.
Zomowcy przynieśli drewniany fotel. Co jakiś czas wybierali któregoś z
siedzących, przekładali przez fotel i bili pałkami. Nowi mundurowi co parę
chwil wpadali do sali. Piana na ustach, dzikie oczy. Bicie pałkami na oślep.
Katowani próbowali cofać się pod ścianę.
— Pękała skóra…
Zaczęli wzywać na przesłuchanie, na pierwsze piętro, do gabinetu
przewodniczącego MRN. W gabinecie stało biurko i stół prezydialny. Pod ścianą
czterech zomowców, za biurkiem jeden. Obok piętrzył się stos dokumentów.
— Nazwisko.
— Kasprzycki.
Milicjant znalazł legitymację szkolną, policzył litery w imieniu i
nazwisku. Zapisał w kółku. Wyszło 17.
— No to wskakuj na stół.
Kasprzycki odruchowo zerwał się z krzesła. Tylko na to czekali.
Rozciągniętego na stole trzymało dwóch, dwaj bili pałkami. Tyle uderzeń, ile
liter w imieniu i nazwisku.
Znaleźli zdjęcie dziewczyny Kasprzyckiego […]. Policzyli litery w
imieniu. Następne ciosy pałkami. Wyrywając się, spadł ze stołu, więc skopali go
na podłodze. No i lata w dacie urodzenia. Znów bicie.
— Potem mnie wyprowadzili. Schodziłem z półpiętra, kiedy ten, co liczył
litery, znowu mnie zawołał. Poszedłem schodami do góry. On stał na krawędzi
schodów. Dłoń w czarnej rękawiczce, w dłoni duża mosiężna tuleja.
Po silnym ciosie w twarz Kasprzycki stoczył się po schodach na parter.
Wypluł strugę krwi. Nie mógł się podnieść. Trzymając pod ręce, zawlekli go do
sali kolegium, tam… znowu piekło.
Kilkudziesięciu zatrzymanym zomowcy kazali rozebrać się do naga i złożyć ubrania
w kostkę. Nowe ekipy mundurowych wpadały do sali co kilka minut. Bito pałkami,
pięściami. Nie można było wyjść do toalety, więc zakrwawieni ludzie załatwiali
swoje potrzeby na podłogę. Z krwi, ekskrementów i obciętych włosów utworzyła
się gęsta maź. W zapierającym oddech smrodzie, brodząc w nieczystościach,
zomowcy masakrowali stłoczonych ludzi. Nad stołem prezydialnym wisiał wycięty
ze styropianu biały orzeł. Kasprzycki zapamiętał, że na godło bryzgały fekalia.
Czuł jedynie zwierzęcy strach, dopiero po latach dostrzegł w tym jakąś ponurą symbolikę.[5]
Nie był to koniec pastwienia się nad zatrzymanym
nastolatkiem. Bito go w pięty, puszczano na „ścieżkę zdrowia”. Ponownie stracił
przytomność. Pamięta kolejne wizyty na piętrze — okładanie pałkami i polewanie
wodą.
Z rąk oprawców w polskich mundurach wyrwał Wiesława
Kasprzyckiego znajomy jego matki, lekarz ze szpitala miejskiego. Chłopiec był w
stanie agonalnym, krwawił z cewki moczowej, nie dało się u niego wyczuć tętna i
pulsu, jego ciało było spuchnięte i sine.
Przeżył cudem. Do dziś nie może mówić o grudniowej
masakrze. Jedynie raz, w czasie tzw. karnawału Solidarności, zdołał przełamać
psychiczną i emocjonalną blokadę — wtedy zapisano jego wspomnienia.
Przywołuję tę relację, by tym mocniej uświadomić sobie
i czytelnikom, że dwudziestowieczna historia Polski — przede wszystkim w jej
wymiarze jednostkowym, egzystencjalnym — pozostaje historią nie w pełni
wypowiedzianą. Tym, którzy uszli z życiem, głos więźnie w gardle. Trauma była
tak ogromna, że część z nich do dziś się z niej nie wyzwoliła.
Czy poeta powinien mówić za nich? Jak ma pisać, by nie
zniekształcić prawdy? Czy literatura nie musi skapitulować wobec doświadczeń
tego rodzaju? Głosy Polkowskiego
przekonują, że na początku dwudziestego pierwszego wieku, po postmodernizmie i
dekonstrukcjonizmie, poezja wciąż może i powinna być antidotum na dziejowe kłamstwa
i przemilczenia, że zdolna jest odsłaniać manipulacje motywowane interesem
politycznym, oddzielać jasność od ciemności, cierpienie od zbrodni,
szlachetność od podłości, a także: wyrażać indywidualne losy tak, by stawały
się one znakami praw wyższych, ukazywały swoje antecedencje i ciągi dalsze,
stanowiły przestrogę i napomnienie dla nas, którzy przez dwadzieścia lat tak
głośno fetowanej wolności zbyt łatwo przyzwyczailiśmy się do myśli, że w naszej
części Europy historia skończyła się raz na zawsze.
[kartka trzecia]
Głosy to tom szczupły. Składa się nań jedynie osiemnaście
wierszy i dwuakapitowa wypowiedź prozą, stanowiąca rodzaj objaśnienia?
przesłania? programu? Myślę, że lekturę całości warto zacząć od tekstu
zamykającego książkę:
Czy poezja nie powinna być szczególnie
wyczulona na anonimowe, niewysłowione przesłanie, strawione przez zgiełk
śmierci i chaos kłamstwa? Czy nie powinna użyczać swojego głosu a umniejszać
swoje pragnienia? Zapominać o sobie choćby na mgnienie? Przenikać los ludzi
wyblakłych, których życie uwięzło w niejasnej frazie znikającego cienia? Czy my
nieustannie zapominani jesteśmy rozpoznawani przez innych zapomnianych? Co
mówią o nas umarli? Czy nas zapamiętali? Czy my wsłuchujemy się w tych, których
nie pamiętamy?
Zamordowani na Wybrzeżu w 1970 roku mają
swoje imiona i pomniki (choć nie jesteśmy pewni czy wiemy o nich wszystkich).
Istnieją w pamięci przekazywanej w rodzinnym kręgu. Żyją także jako zbiorowy symbol
oporu przeciwko nieludzkiej władzy w drugiej połowie XX wieku lub jeden ze
śladów jej zbrodniczej działalności. Ostatnio niektórzy z nich ożyli w filmie Czarny czwartek. Zastanawiam się czy nie
moglibyśmy podejść bliżej do nich i do tych, których kochali? Tak blisko jak to
jest możliwe. I wcielić się na wieczny moment w ich trwające i podróżujące i
zmartwychwstałe i zatarte i nierozpoznane i rozsypane i nienarodzone życie?
Poezja ma się stać, według Jana Polkowskiego, swoistym
medium dla tych, którym głos odebrano, których życie zakończyło się przed
czasem, których — powiedzmy to, co oczywiste i dlatego tak trudne do
zrozumienia — zamordowano z zimną krwią.
Od tragicznych „wydarzeń” na Wybrzeżu minęło przeszło
czterdzieści lat. Winni tej zbrodni nie zostali ukarani. I nie zostaną. Nie po
to w szczelnie zamkniętych gabinetach, a potem przy Stole Zgody, projektowali i
współtworzyli nową rzeczywistość polityczną i społeczną. Pozostaną nieosądzeni,
dożyją swoich dni we względnym spokoju, od czasu do czasu zapraszani przez
swoich następców do jakiegoś ekskluzywnego grona (zwanego, dla propagandowego
efektu, Radą Jedności Narodowej czy Zgromadzeniem Mędrców Ojczystych),
odwiedzani w szpitalu przez wyperfumowanych i uśmiechniętych polityków z
kopytkiem zamiast stopy. Sprawiedliwość — symboliczną — wymierzyć im może
jedynie kultura. Właśnie w tym sensie są Głosy
Polkowskiego książką służebną, tomem od dawna potrzebnym, ba — koniecznym, bo
przywracającym wiarę w literaturę, która zdolna jest angażować się w spór o kształt
zbiorowej pamięci. „Nie zapomnijmy!” — nawołuje krakowski poeta, nawołuje
wierszami ściszonymi, dyskretnie odkrywającymi pokłady przemilczanego
cierpienia, tłumaczącymi na słowa niemy szloch, skargę, która uwięzła w gardle,
zatrzymana przed granicą wypowiedzenia.
Wizja poezji, która „użycza swojego głosu, a umniejsza
swoje pragnienia”, jest mi niezwykle bliska. Oto wiersz przestaje być emanacją ego poety, stając się właśnie głosem w nieprzerwanej rozmowie pokoleń,
gdzie żywi mówią do umarłych, umarli do żywych. Ów gest wycofania, zatarcia
autorskiej sygnatury, widoczny jest już na okładce tomu Polkowskiego. Głosy otwierają się na niewysłowione,
mówią językami, obcymi językami tych, którym odebrano zdolność wysłowienia,
których usta pozostały zamknięte. „Wsłuchać się”, „podejść bliżej”, „wcielić
się na wieczny moment” — określenia te wyznaczają rytm nowych wierszy autora Oddychaj głęboko, pozwalają zrozumieć istotę jego niecodziennego
artystycznego zamierzenia.
[pierwodruk: "Topos" 2013, nr 1-2]
[pierwodruk: "Topos" 2013, nr 1-2]
[1] J. Polkowski, Głosy, Biblioteka „Toposu” t. 75, Sopot
2012.
[2] J. Andrzejewski, Partia i twórczość pisarza, Warszawa
1952, s. 68-69.
[3] Zob. M. Janion, Zmierzch paradygmatu, w: „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, Gdańsk
2000, s. 5–6.
[4] Z. Pietrasik, Polska nie jest kobietą. Rozmowa z prof.
Marią Janion, „Polityka” 2005, nr 19.
[5] M. Piepka, M. Pruski, Czarny czwartek. Gdynia ’70, Warszawa
2011, s. 109–110.
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń