czwartek, 11 kwietnia 2013

O tomie "Głosy" Jana Polkowskiego (cz. 3)






[kartka szósta]



Obrazowanie poetyckie w nowym zbiorze autora Elegii z Gór Tymowskich charakteryzuje zarazem ascetyczność i precyzja. Polkowski operuje środkami prostymi, a przez to niezwykle skutecznymi. Fraza z jednego z wierszy, dwunastego ogniwa cyklu, bodaj najlepiej oddaje konstrukcyjny zamysł poety: „Morze uderza w bieguny” (Głosy, s. 20).

Po pierwsze: motywy akwatyczne, wszechobecne w tomie. Po drugie: „bieguny” — gra sprzeczności, współwystępowanie przeciwieństw, coincidentia oppositorum jako podstawowa zasada organizująca świat.

Nade wszystko żywioł morski, z jego semantyką nieskończoności i wieczności, stanowiący absolutny punkt odniesienia dla ludzkich działań, obnażający ich jednorazowość, przemijalność, daremność. „Szkwał. W zimnej koszuli idę wzdłuż zatoki” — rozpoczyna swoją opowieść „głos” pierwszy, należący do szesnastolatka postrzelonego w wagonie trójmiejskiej kolejki. Marsz brzegiem morza można by tu interpretować jako figurę przekroczenia. Miejsce, gdzie woda styka się z lądem, jest przecież granicą, linią oddzielającą żywioły i strefy. Jeśli uwzględnimy fakt, że monolog wygłasza umarły, staniemy przed koniecznością poszerzenia semantyki owej graniczności lądowo-morskiej o treści, które — z braku lepszego określenia — nazwę tu metafizycznymi. Oto linia brzegowa okazuje się także granicą między „tym” a „tamtym” światem. Czyż cały cykl Głosów nie jest właśnie sprawozdaniem z jedynego w swoim rodzaju, liminalnego (łac. limen – próg) śledztwa?

Wzdłuż morza idzie inna z bohaterek książki Polkowskiego, rozpamiętująca przeszłość, wspominająca czas przed narodzinami dziecka, które po latach utraciła:

                                                              

Lubię iść w ciemności, wzdłuż omdlałego morza

wyławiać z wiatru wspomnienia

tulić ich stopy jak piasek tuli spokojny brzeg

dziwić się nowym szczegółom:

gdy nosiłam cię w sobie niecierpliwie, ze złością

a ty kopałeś mnie mocno i pchałeś ku przyszłości.

Milczący. Taki jak dzisiaj.

(Głosy, s. 10)



Przytoczony fragment dość dobrze ilustruje inną właściwość konstrukcyjną nowych wierszy krakowskiego twórcy — ich ruch wahadłowy, tzn. specyficzną chybotliwość i dynamikę, regulowaną mechanizmem ludzkiej pamięci: wychylenie ku przeszłości — powrót do chwili obecnej, krok w przód — krok w tył. Jeszcze słuszniej byłoby porównać ów regularny ruch do morskiego przypływu i odpływu, bo właśnie rytmowi morza, które wciąż powraca i wciąż się cofa, podporządkowane zostało poetyckie obrazowanie.

„Morskich” obrazów i metafor jest w całej książce znacznie więcej:



Kim byłem? Ziarenkiem piasku pod stopą rybitwy

(Głosy, s. 5)



Przeźroczystymi rękami robiłaś mi kanapki.

Wbijałaś po omacku nóż w nieruchome morze.

(Głosy, s. 9)



Masz takie niezgrabne stopy i rozchlapujesz Bałtyk

(Głosy, s. 14)



Wolność. Myślałem o niej kiedy ciepłą nocą

pływałem w labiryncie morza. Lub kiedy z kolegami

wodowałem statek. […]

(Głosy, s. 17)



Słońce jeszcze nie wstało, leży na mokrym piasku.

W porcie skopanej pościeli leżę […]

(Głosy, s. 25)



Symbolika akwatyczna objawia się w pełni w piątym ogniwie cyklu. Wiersz ten jest szczególnie istotny także z innych względów — motywy wodne występują tu w otoczeniu niemal wszystkich typowych składników klaustrofobicznej rzeczywistości Głosów. Jest to świat zdezintegrowany, rozczłonkowany, pozszywany naprędce z niepasujących do siebie kawałków, słowem — świat po katastrofie. Człowiek dąży do jego reintegracji, pragnie przywrócić mu sens:



Krótki ruch powietrza po twoim niedbałym geście

dryfuje w mojej głowie. Sunie rozlaną Wisłą

wypływa w żywe morze. Widzę już tylko ciebie

i bezmiar szepczącej wody. Co miałbym widzieć? Ty jesteś

moim synem, ja całe życie bełtałem los na pokładach statków.

Cóż więc innego mam widzieć jeśli nie kołyszącą światem połyskującą falę, rybią łuskę śmierci, krę

krwawiącego brzegu. Teraz moim morzem jest

kuchenny stół i zmywa mnie z pokładu jak śmieci

bezbrzeżna noc. Żona śpi, ciebie nie ma

nawet w tętnie śniegu. Więc płynę z powrotem

ku rozmytym światłom dzieciństwa.

Czy spotkam cię po drodze? I choćby na chwilę

przysiądziemy na piasku? Będziemy

razem młodnieć? Jak boje uderzać z wiatrem

w fale leniwej przyszłości skulonej w tobie

na dnie?

(Głosy, s. 11)



O wypowiadającym te słowa wiemy tyle, ile wynika z notki pod wierszem: „Ojciec? 1924–2003?”. Jeśli daty nie kłamią, umarły mówi tu do umarłego, choć treść tekstu nie wskazuje na to jednoznacznie. Ojciec, któremu zabito syna, właśnie z synem rozmawia. Jest to, jak się zdaje, fragment dialogu niekończącego się, trwającego od kilkudziesięciu lat. Wspomnienie jednego gestu niejako „ustawia” podmiotową percepcję świata — świata w ruchu, a może raczej: podmiotu w ruchu. Ruch ten jest rytmiczny, jego istotę stanowi powtarzalność sekwencji (myślę szczególnie o obrazie zamykającym wiersz, gdzie mowa o unoszeniu się na powierzchni morza). Dużo tu czasowników (i innych części mowy) opisujących, nazywających ruch wody — czytamy więc o dryfowaniu, rozlewaniu, płynięciu, wypływaniu, kołysaniu, zmywaniu (z pokładu), uderzaniu (w fale). „Widzę już tylko ciebie / i bezmiar szepczącej wody” — powiada „głos”.

Co charakterystyczne, morze zostało w wierszu opatrzone epitetem „żywe”. Jego ruch decyduje o dynamice świata („kołysząca światem połyskująca fala”), ale unaocznia i uświadamia także prawdy bolesne, przypomina o śmierci, cierpieniu, nietrwałości życia („rybia łuska śmierci”, „kra krwawiącego świtu”). Teraźniejszość jest dla mówiącego trudna do zniesienia, przyzywają go „rozmyte światła dzieciństwa”. Owo pragnienie regresu — artykułowane na rozmaite sposoby w kilku utworach tomu — ma swoje źródło w utraconym poczuciu zakorzenia, zadomowienia w rzeczywistości. Powrót do perspektywy dziecięcej oznacza odzyskanie elementarnego poczucia jedności ze światem. Czy taka cudowna restytucja jest jednak możliwa? Czy można oswoić śmierć? Pytania te pozostawia poeta bez odpowiedzi.

„Morze uderza w bieguny”. Świat widziany oczyma bohaterów Polkowskiego ufundowany został na pierwotnej sprzeczności. Katastrofa, która ich dotknęła i naznaczyła, ujawniła elementarny dualizm rzeczywistości, przemieszała porządki tak, że rzeczy zamieniły się miejscami, albo — wyraźmy to jeszcze precyzyjniej — zostały wprawione w chaotyczny ruch. Odtąd świat jawi się jako struktura o nadmiernej dynamice, znacznie trudniej go zrozumieć i oswoić. Odzyskanie pierwotnego poczucia zakorzenienia okazuje się niemal niemożliwe. Nie znaczy to jednak, że człowiek po katastrofie nie pragnie przemienienia bezładu w kosmos. Poświęca na to wszystkie swoje siły i… wciąż na nowo doświadcza dojmującej obcości świata. W jego doświadczeniu śmierć miesza się z życiem, światło z ciemnością, miłość z nienawiścią, dziecięctwo ze starością (stąd w Głosach niebagatelna rola paradoksu i oksymornu: „skończyło się i trwa”, „cisza lśniąca […] cieniem” — s. 18; „Ludzie z nawilgłej soli biegną nieporuszeni” — s. 20). Inna rzecz, że jedynie taki niezwyczajny, zaburzony sposób percypowania rzeczywistości pozwala odkryć rządzące nią głębinowe prawa, wydobyć na jaw to, co w normalnych okolicznościach wymyka się postrzeganiu.




[kartka siódma]


Pisałem już o tym, że autor Głosów nie wyposażył swoich bohaterów w konkretne tożsamości. Pod tekstem umieścił jedynie informacje dotyczące relacji między mówiącymi, a tymi, o których (do których) się mówi. Jest to decyzja o dalekosiężnych skutkach, w centrum refleksji poetyckiej stawiająca nie tyle komunistyczną zbrodnię, co jej skutki, umożliwiająca ukazanie tragicznych wydarzeń z grudnia 1970 jako czynnika destruującego rodzinę. Pozostali przy życiu zastygają tu w pozach żałobniczych, funeralnych. Słowa, które wychodzą z ich ust, układają się w napisy nagrobne, tężeją w epitafia. Rozpacz jest przeżywana wciąż na nowo, nigdy się nie kończy.

Żyjący raz po raz powracają pamięcią do początków, do dzieciństwa swoich utraconych synów. Motyw dziecka, pierwszoplanowy w tomie Polkowskiego, zyskuje podwójną wykładnię — staje się sygnaturą bezpieczeństwa i/lub niewinności. Utrata egzystencjalnej równowagi bywa tak zasadnicza, że pozostawieni samym sobie ojcowie poszukują zakorzenia w swojej własnej adolescencji. Dzieje się tak w cytowanym już piątym ogniwie cyklu, w którym ojciec zamordowanego, płynąc „z powrotem ku rozmytym światłom dzieciństwa”, zadaje dramatyczne pytania: „Czy spotkam cię po drodze? I choćby na chwilę / przysiądziemy na piasku? Będziemy / razem młodnieć?” (Głosy, s. 11). Matki przywołują wspomnienia z czasu, kiedy stanowiły ze swoimi dziećmi jedno ciało, narzeczone i żony mówią o niezrealizowanym macierzyństwie.

Motyw ciąży łączy się tu w sposób najbardziej oczywisty z brzemieniem żałoby, winy, cierpienia. W nowych wierszach autora Ognia kobieta ciężarna, brzemienna, rodząca znajduje się w ciemności. Dialektyczna gra przeciwieństw — mroku i światła, nocy i brzasku, śmierci i życia — została znakomicie wyzyskana w jednym z najkrótszych wierszy tomu, przejmującym monologu wdowy:



Słońce jeszcze nie wstało, leży na mokrym piasku.

W porcie skopanej pościeli leżę i myślę o dziecku.



Jeszcze jest całkiem ciemno między moimi nogami

lecz będę niedługo rodzić. Rodzić do końca dni moich.



Nade mną i pode mną rozrasta się cicha ciemność

jak we mnie korzenie miłości.



Urodzę je, urodzę, przyszyję bluźnierstwem do ciebie

i wtedy pochłonie mnie świt.



W innym utworze, rozpoczynającym się od słów „Nie powiedziałam ci, że jestem w ciąży”, narzeczona jednej z ofiar grudniowej masakry, zwraca się zarazem do zmarłego mężczyzny i jego nieżyjącego dziecka. „Jesteście tacy podobni” — mówi, a treść tego zdania ma bezpośrednie przełożenie na kształt wygłosowej partii wiersza, składającej się z czterech złączonych anaforą fraz:



Masz takie słabe ręce jak mysie ślady na śniegu

choć jesteś brygadzistą i budujesz statki.

Masz takie niezgrabne stopy i rozchlapujesz Bałtyk

choć jeszcze pijesz ze mnie przez wiotką pępowinę.

Masz takie lekkie usta jakbyś chciał opowiedzieć

synowi co już się nie zdarzy.

Masz takie matowe oczy jakbyś chciał ojca zabrać

do nieba mojego brzucha.

(Głosy, s. 14)



Bez trudu da się określić adresatów zdań pierwszego, trzeciego i czwartego. Ale co zrobić ze zdaniem drugim? Gdyby zastosować zasady zdrowej logiki (kwestie naprzemiennie adresowane do mężczyzny i dziecka), trzeba by uznać, że matka zwraca się tu do syna. Słuszność takiej tezy potwierdza w zdaniu jedynie obraz z pępowiną. Czy nie można by go jednak odnieść również do relacji łączącej kobietę z jej narzeczonym? Wtedy określenie „wiotka pępowina” zyskiwałoby wymiar przenośny, przeistaczając się w figurę łączności między czasem minionym i obecnym (ale także: między światami materialnym i niematerialnym, doczesnym i wiecznym) — musielibyśmy mówić o metaforze pamięci (ale także: świętych obcowania).

[Dopowiedzenie pierwsze: rzeczowniki „łączność”, „kontakt”, „obcowanie” to słowa-klucze, otwierające podstawowe sensy Głosów oraz pomagające zrozumieć zawartą w wierszach Polkowskiego wizję historii jako continuum. Dopowiedzenie drugie: powtarzanie paralelnych konstrukcji zdaniowych jako znamię swoiście pojętej modlitewności, litanijności. Wiersze z tego tomu to treny, lamenty, nenie.]



[pierwodruk: "Topos" 2013, nr 1-2]  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz