czwartek, 11 kwietnia 2013

O tomie "Głosy" Jana Polkowskiego (cz. 2)






[kartka czwarta]



Nie sposób uniknąć zestawienia Głosów Polkowskiego ze Spoon River Antology. Słynny tom Edgara Lee Mastersa otwiera wiersz Wzgórze, którego pierwsze wersy w następujący sposób przełożył Michał Sprusiński:



Gdzie są Elmer, Herman, Bert, Tom i Charley,

Słabeusz, mocarz, błazen, pijak, żołnierz?

Wszyscy, wszyscy śpią na wzgórzu.



Ten umarł w gorączce,

ten spłonął w kopalni,

tego zabito w bójce,

ten umarł w więzieniu,

ten spadł z mostu, harując na żonę i dzieci —

wszyscy, wszyscy śpią, śpią, śpią na wzgórzu.[1]



Polkowski zamyka cykl Głosy bodaj najpiękniejszym z nowych liryków — monologiem zastrzelonego dwudziestolatka. Podaję tu dwie początkowe strofoidy:



Senność, senność, senność, fale kroków gasnące.

Anioły idą nago w śnieżnych hełmach ku czołgom.

Cóż, wielu pragnie zobaczyć śmierć i szczęśliwie powrócić.

Żyć i wiedzieć. Zrozumieć co można z umierania.

Wiedzieć, być nieśmiertelnym w ciele wietrznego czasu.



Senność, senność, senność i nuta pustej sieci

bez ryb i obietnic szczęścia.

Z chybocącego wagonu ktoś woła mnie po imieniu.

Chcę wstać, odpowiedzieć. Chcę pobiec

ciepłymi rękami otoczyć skrzydlaty kształt

boskiej ziemi.

(Głosy, s. 27)



Oczywiście, posłużenie się przez obu twórców konstrukcjami triadycznymi („śpią, śpią, śpią” — „senność, senność, senność”) oraz obecność w każdym z cytowanych wierszy motywu śmierci-snu nie przesądza jeszcze o źródle inspiracji. Tropów mastersowskich jest jednak w książce Polkowskiego znacznie więcej. Przede wszystkim: 1. forma wypowiedzi — monologi postaci, żyjących w ściśle określonych realiach, sumujących indywidualne doświadczenie życiowe; 2. refleksyjność; 3. elegijność; 4. skrótowość, sentencjonalność, gnomiczność; 4. zestawianie perspektyw mikro i makro. Nie znaczy to jednak, by Głosy były cyklem wtórnym, by można je było uznać za proste przeszczepienie na rodzimy grunt amerykańskiego wzorca sprzed niemal stu lat. Mamy tu raczej do czynienia z wielokierunkowo motywowaną zbieżnością — wybór sposobu artykułowania to konsekwencja wcześniej podjętych decyzji: 1. udzielenia głosu jednostce wyrażającej własną prawdę egzystencjalną; 2. zmierzenia się z tematem śmierci nagłej, dokonującej się zarazem w wymiarze jednostkowym, jak i ponadjednostkowym/zbiorowym; 3. postawienia zasadniczych pytań o charakterze eschatologicznym i etycznym. Słowem, pisząc o masakrze gdyńskiej (czy też szerzej: o krwawych wydarzeniach roku 1970 na Wybrzeżu), nie mógł poeta posłużyć się formą bardziej adekwatną i artystycznie pojemną niż ta, którą wybrał.

Zresztą, różnica między zamysłami Mastersa i Polkowskiego jest bardziej zasadnicza, niż mogłoby się wydawać. W pewnym sensie znosi ona problem zamierzonego lub niezamierzonego pokrewieństwa formalnego. Michał Sprusiński nazywa Spoon River Antology Komedią Ludzką „zamkniętą w wierszu otwartym na los człowieka poszukującego swej tożsamości na ulicach i cmentarzach cywilizacji”[2]. Do cyklu poetyckiego polskiego autora znacznie lepiej pasowałoby określenie Tragedia Historii, jego bohaterowie nie są  bowiem, jak postaci ze Spoon River, ofiarami własnych słabości, męczennikami ironicznej codzienności, mieszkańcami nudnej prowincji i niewolnikami małomiasteczkowych obyczajów — ich własne mysterium mortis rozgrywa się w przestrzeni państwa totalitarnego, zbrodnia, która się na nich dokonuje, jest zbrodnią nieludzkiego systemu, który za nic ma ból i cierpienie jednostki.





[kartka piąta]



Postaci mówiące w utworach Polkowskiego nie zostały wyposażone, jak u Edgara Lee Mastersa, w konkretne imiona i nazwiska. Wszystko, co o nich wiemy, zawarto w krótkich notkach pod kolejnymi wierszami. Jest to wiedza szczątkowa, sugestia dotycząca, po pierwsze — bezpośredniego lub pośredniego uczestnictwa w tragedii, którą władze komunistyczne opatrzyły eufemistycznym mianem „wydarzeń grudniowych” (odczytujemy więc: „zastrzelony”, „ranny”, „matka”, „ojciec”, „narzeczona”, „żona”, „syn”, „brat”), po drugie — przypuszczalnych rocznych dat narodzin (ew. śmierci). Napisałem „sugestia” i „przypuszczalnych”, gdyż każda z informacji opatrzona została znakiem zapytania, jakby chciano nam uświadomić, że nawet najbardziej uważne „wsłuchiwanie się” w głosy przeszłości nie daje pewności ich prawidłowego odczytania. Bierzemy udział — zdaje się przekonywać Polkowski — jedynie w próbie przeniknięcia i zrozumienia „losu ludzi wyblakłych, których życie uwięzło w niejasnej frazie znikającego cienia”.

Co oznaczają słowa: „przenikać los”? Sądzę, że przede wszystkim: interpretować ukryte znaki, zapisane w pozornie bezładnym życiorysie — przerwanym, zmiażdżonym, złamanym w chwili, która jawi się jako przypadkowa, wybrana na chybił-trafił; odnajdywać porządek i wyższy sens w tym, co na pierwszy rzut oka stanowi domenę chaosu, ostatecznego pomieszania porządków.

Pierwszy z głosów (myślę, że słowo to lepiej oddaje intencje autorskie niż terminy „podmiot” czy „bohater”), należący do szesnastolatka trafionego zbłąkanym pociskiem, mówi:



W tym dniu moje życie trwało tylko godzinę.

O czwartej trzydzieści obudziłem się w bloku.

A do piątej czterdzieści otwierał się los.

(Głosy, s. 5)



Inny zwraca się do zamordowanego dziecka:



[…] Widzę już tylko ciebie

i bezmiar szepczącej wody. Co miałbym widzieć? Ty jesteś

moim synem, ja całe życie bełtałem los na pokładach statków.

(Głosy, s. 11)





Jeszcze inny, należący do zastrzelonego osiemnastolatka, zadaje pytania, które muszą pozostać bez odpowiedzi:



Kim miałem zostać? Nikim. Bo czy miałem przeżyć?

Niewydolność trawienia i nazbyt płytki oddech.

Byłem wcześniakiem w dodatku poród był ciężki okrutnie.

Byłem więc oczkiem w głowie mojej i Boskiej Matki.

Przeżyłem i słabość zmieniła się w pragnienie

buntu przeciwko tępym uderzeniom losu.

(Głosy, s. 23)



Los, przeznaczenie, nieodwracalność wydarzeń. W nowych wierszach autora Cienia nie ma ucieczki od tego, co sądzone człowiekowi. Zresztą, czy dałoby się pisać o minionych wydarzeniach w kategoriach potencjalności? Wszystko domknęło się w ciągu kilku dni, godzin lub minut — życie zamordowanych zakończyło się, wypełniło, zyskało swój ostateczny kształt; trwanie tych, których osierocili, zostało na zawsze naznaczone tragedią, będzie odtąd upływać w cieniu tamtego grudnia, niejako zatrzymane w biegu, zredukowane, kalekie.

W dwudziestej pieśni Dantejskiego Piekła znajduje się opis kary, jakiej poddani zostali magowie i wróżbici, trudniący się przepowiadaniem przyszłości, przekraczający przyrodzone granice ludzkiego poznania:



W okólnym rowie ujrzałem ich. Niemi

Szli i płaczący, podobnymi chody,

Jak tam procesje na powierzchni ziemi.



A gdy tak śledzę cieniów korowody,

Widzę u wszystkich szyje przekręcone

W miejscu, gdzie kadłub odbiega od brody.



Twarz odwróciły od piersi i w stronę

Oczom przeciwną szły pomimo chęci,

Mając z oczyma stopy powaśnione.[3]



Krewni ofiar komunistycznego terroru — nie tylko tych zastrzelonych w „Czarny Czwartek” — zostali przemocą wrzuceni w piekło historii i skazani na cierpienie podobne do potępieńczych mąk przedstawionych na kartach Boskiej Komedii. Ich spojrzenie stale skierowane jest w stronę tego, co minione.

Piepka i Pruski opisują spotkanie z matką Janusza Żebrowskiego, siedemnastolatka zamordowanego w Gdyni w grudniu 1970 roku:



 Siadamy. Długo milczymy, nie wiedząc na dobrą sprawę, jak rozpocząć rozmowę. W końcu z naszych ust pada jakaś kwestia. Staruszka stara się coś powiedzieć, ale jest coraz bardziej rozdygotana. Trzęsą się jej ręce, później cała zaczyna drżeć. Siada na wersalce, wstaje, dygoce, znowu siada. Zakrywa twarz dłońmi. Wydobywa z siebie jakieś niezrozumiałe słowa. Płacze, coraz głośniej. Zaczyna ciężko oddychać. Łkając, ni to mówi, ni to krzyczy:

— Nie, nie. Nie mogę do tego wracać. Panowie, dajcie mi spokój!

Patrzy na nas najpierw przerażonym, a później błagalnym wręcz wzrokiem.

Znowu szlocha.[4]



Bohaterowie książki Polkowskiego podobnie reagują na traumę — chcieliby się z niej wyzwolić, otrząsnąć, ale nie mają na to dość sił, wciąż więc odnoszą wszystko do tamtego czasu. Ich życie teraźniejsze przedstawia się jako przestrzeń szara, pusta, pogrążona w ciszy. To, co istotne, godne przechowania i zapamiętania, wymknęło się im z rąk, na zawsze zostało uwięzione w czasie mitycznym, in illo tempore. Żywi przypominają martwych bardziej niż ci, co zginęli. To ludzie wydrążeni, nieustannie spoglądający wstecz, nawet jeśli z uporem twierdzą coś zupełnie przeciwnego — jak osiemdziesięcioletnia matka jednego z zabitych:



Składam się z niepamięci od paznokci po nerki

od wątroby po włosy nie pamiętam kim jestem.

Mój sen nie wie kim byłam, mój strach nie wie, że będę.

Jak się mówi przebaczam nie wiem bardziej niż kat.

Jestem sową i wężem choć bardziej nie jestem

niż jestem. Oddycham tylko przyszłością.

Czekam aż fala uderzy, przemyje wędrowny piasek

dobro, zło i płomyki schylonych za domem trzcin.

Aż spadnie ciężki wiatr. Na skwir sosen

mech zmierzchu.

(Głosy, s. 19)



Monolog ten wypowiadany jest obliczu ostateczności, w przestrzeni, którą najchętniej określiłbym jako eschatologiczną, a nawet apokaliptyczną. Czas stanął w miejscu, nie tylko stanął — po prostu: skończył się. Ktoś, kto ma tego świadomość, czeka na jakąś finalną, zmiatającą wszystko katastrofę („fala uderzy”, „spadnie ciężki wiatr”), która oznaczać będzie także powrót do początku, restytucję przedustawnego porządku świata, oczyszczenie i zadośćuczynienie („fala […] przemyje wędrowny piasek / dobro, zło i płomyki schylonych za oknem trzcin”). Ale pragnienie końca, domknięcia nie ma mocy wpływania na rzeczywistość; utrwala jedynie gest niezgody i sprzeciwu, więżąc człowieka w ciasnym kręgu wciąż ponawianych rytualnych gestów:



Zawieźli mnie na cmentarz, chcieli zakopać ciało.

Odtąd każdej nocy trwa ten sam obrządek. Wyglądał

jakby zszyli go jakichś obcych kawałków. Szybko

zamknęli wieko. Wiatr przywlókł znad morza

deszcz i uwiązł w sieci pociemniałych jesionów.

Słychać było jak krople uderzają w sztychówki

i sztychówki jak tłuką ze zgrzytem w kamienie.

Ktoś inny odszedł od studni w ciele Samarytanki.

Ja zostałam. Jak woda. Niema jak pusty

dzban.

(Głosy, s. 21)



Żywi z Głosów Polkowskiego przypominają owady zamknięte w bursztynie — zatrzymani w połowie gestu, krzyku, frazy. Mówiąc milczą, a mówią milcząc. Jeśli nikt nie podejmie ich krzyku, nie zada sobie trudu zrozumienia i przeniesienia w przyszłość ich cierpienia, pozostaną tam na zawsze — w „śmiesznych” pozach, z „groteskowo” wykrzywionymi twarzami, obcy i niepojęci.

[pierwodruk: "Topos" 2013, nr 1-2]  









[1] E. L. Masters, Antologia Spoon River, przeł. i przedmową opatrzył M. Sprusiński, Warszawa 1981, s. 19.

[2] M. Sprusiński, Milczenie mądrości, w: E. L. Masters, dz. cyt., s. 17–18.

[3] Dante Alighieri, Boska Komedia, przeł. E. Porębowicz, Warszawa 1959, s. 106.


[4] M. Piepka, M. Pruski, dz. cyt., s. 130.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz