Zanim przejdę do ciągu refleksji wywołanych lekturą Siedmiopiętrowej góry, zmuszony jestem poczynić istotne zastrzeżenie. Wszystko, co zapisuję , stanowi zaledwie próbę wstępnego sformułowania pytań, jakie narzucają się w trakcie czytania książki Mertona, fragmentarycznego, punktowego "oświetlenia" wybranych problemów. W konsekwencji uwagi niniejsze nie roszczą sobie pretensji do bycia wyczerpującą i szczegółową analizą tematu, z założenia mają być proste i czytelne, jak pierwszy szkic chcą jedynie zaznaczać kontury czegoś, co stanie się, być może, zalążkiem większego artykułu poświęconego duchowości człowieka pierwszej połowy XXI wieku.
W teologii dwudziestowiecznej, którą - przyznaję to bez ogródek - znam bardzo słabo, najbardziej frapujący i płodny intelektualnie wydaje mi się prąd nazywany niekiedy "teotanatologią", głoszący rozmaicie pojmowaną i interpretowaną tezę o śmierci Boga. Pomijam najbardziej radykalne wnioski wyciągane ze słynnego stwierdzenia Nietzschego, które po prostu mało mnie interesują, nie dają bowiem faktycznej możliwości wyjścia z poznawczego impasu, w jakim znalazło się chrześcijaństwo - prawdziwie istotny wydaje mi się postulat sformułowany przez Dietricha Bonhoeffera w jego słynnych listach z Tegel: człowiek współczesny musi się nauczyć żyć "jakby Boga nie było". Na pierwszy rzut oka sformułowanie owo brzmi jak wyraz kapitulacji świadomości religijnej wobec ateizmu, w istocie jest jednak czymś całkowicie przeciwnym - brawurową próbą przezwyciężenia słabości chrześcijaństwa współczesnego, stającego oko w oko ze światem wtórnie pogańskim (kontekst historyczny Bonhoefferowskich refleksji: totalitaryzm hitlerowski w Niemczech). Nieco dalej idzie, jak się zdaje, myślenie Gabriela Vahaniana, który punktem wyjścia dla swoich rozważań czyni obserwacje socjologiczne.
Trudno dyskutować z poglądem, iż zsekularyzowana kultura współczesna nie jest już w stanie pojąć Boga w Jego realności, dlatego konieczne staje się wytworzenie nowego modelu kultury, który uwzględniałby fundamentalne zmiany, jakie na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci (szczególnie po II wojnie światowej) zaszły w naszym postrzeganiu rzeczywistości. W takim rozumieniu "nowa kultura" miałaby odzyskać to, co utracone, tzn. żywą łączność z osobowym Absolutem. Problem polega na tym, iż teologiczne koncepcje bazujące na - pojmowanym metaforycznie, przynajmniej przez część teotanatologów - stwierdzeniu śmierci Boga, opierają się na nieusuwalnym paradoksie: koniecznym warunkiem życia jest bycie martwym.
Z pobieżnych lektur wiem, że teologia katolicka z rezerwą odnosi się do takich pomysłów. Muszę przyznać, że jej stanowisko wydaje mi się równie słuszne, radykalizm chrześcijański pojmuje ona bowiem jako całkowite przeciwstawienie się bezbożnemu światu współczesnemu. Oznacza to - ni mniej, ni więcej - następujący pogląd: prawdziwa wiara stanowi realną ochronę przed truciznami ponowoczesności; ten, kto wierzy, jest doskonale chroniony przed naporem prądów sekularyzacyjnych.
Zdaję sobie sprawę, iż to, co tu piszę, można uznać za znaczne uproszczenie problematyki "śmierci Boga". Do mniej ogólnikowych konkluzji, uwzględniających całe bogactwo koncepcji teotanatologicznych i anty-teotanatologicznych, można by dojść jedynie dzięki szczegółowym studiom tekstów źródłowych. Powtarzam jednak, że wypowiadam się jedynie jako ktoś żywotnie zainteresowany tą problematyką, tzn. usiłujący refleksję religijną wybitnych myślicieli przełożyć na własną praktykę życiową.
W dziele Thomasa Mertona znajduję coś, czego - być może - nie ma u teotanatologów: nadzieję. Jej podstawą jest głębokie egzystencjalne i duchowe przekonanie, że żywa wiara, której doświadcza jednostka, całkowicie i ostatecznie unieważnia jakiekolwiek myślenie dyskursywne. Wiara jest albo jej nie ma. Nie istnieją stany pośrednie. Wiara wszystko znosi, jak wielka woda zmiata przeszkody, które pojawią się na jej drodze.
Jest jednak jeszcze doświadczenie życia, nasze nieprzerwane (zapewne możliwe do powstrzymania - przy ogromnej dyscyplinie wewnętrznej) karmienie się truciznami i wyziewami świata. Tkwimy w owym stanie pośrednim. Merton pisze: chcąc uciec od cierpienia, popadamy w cierpienie stokroć większe; zamykamy się we własnym wnętrzu, skąd może nas wyprowadzić jedynie Bóg.
***
"Wyimki" z Siedmiopiętrowej góry:
"Im bardziej staramy się uniknąć cierpienia, tym więcej cierpimy - jest to prawda, której wielu ludzi nie potrafi pojąć lub pojmuje ją dopiero za późno. Bo wtedy małe i nic nieznaczące sprawy zaczynają cię dręczyć proporcjonalnie do twego ręku przed cierpieniem. Ten, który najbardziej wysila się, by uniknąć cierpienia, staje się w końcu tym, który najwięcej cierpi - a jego cierpienia pochodzą z rzeczy tak małych, tak pospolitych, że nikt nie może im przyznać obiektywnego charakteru. To jego własna egzystencja, jego własna istota, są zarazem i podmiotem, i źródłem jego cierpienia - własne istnienie i własna świadomość są jego najsroższą torturą. To jest jeszcze jedno z tych wielkich wypaczeń, przez które szatan używa naszych filozofii do przewracania na wywrót całej naszej natury i wydzierania nam wszystkich zdolności do dobra, obracając je przeciw nam samym." (s. 96)
"Śmierć ojca zasmuciła mnie i przygnębiła na wiele miesięcy. Ale i to z czasem przeszło. A kiedy minęło, poczułem się zupełnie ogołocony z wszystkiego, co mogło przeszkadzać popędowi mojej woli do kierowania się jedynie własnym upodobaniem. Wydało mi się, że jestem wolny. I dopiero po kilku latach miałem się przekonać, w jak straszliwą uwikłałem się niewolę. W tym samym roku twarda skorupa mojej wyschniętej duszy wycisnęła ze mnie ostatnie pozostałości religii, jakie w niej kiedykolwiek istniały. Nie było już miejsca na żadnego Boga w tej pustej świątyni pełnej kurzu i śmiecia, której teraz tak zazdrośnie strzegłem przed wszystkimi nieproszonymi gośćmi, żeby móc ją poświęcić kultowi własnej, głupiej woli.
Stałem się więc zupełnie człowiekiem dwudziestego wieku. Teraz należałem już do otaczającego mnie świata. Przekształciłem się w prawdziwego obywatela mojego obrzydliwego wieku - wieku gazów trujących i bomb atomowych. Stałem się człowiekiem żyjącym na progu Apokalipsy, człowiekiem o żyłach pełnych trucizny, trwającym w śmierci. Baudelaire mógł istotnie zwracać się wtedy do mnie słowami: Hypocrite lecteur, mon semblable, mon frere..." (s. 99)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz