Od kilku tygodni nie byłem z Zuzią na Zdrowiu - najpierw naszym staruszkiem Renault 5 włóczyliśmy się po Polsce, potem, kiedy przyszła przedwczesna jesień, zaszyliśmy się w domu, włączyliśmy piece akumulacyjne i z rosnącym niepokojem wypatrywaliśmy słońca na zachmurzonym niebie. Były obawy, że i dziś, mimo ocieplenia, nie uda nam się trafić do naszego ulubionego ogródka jordanowskiego, ale po południu burzowe chmury przesunęły się na północ. Zapakowaliśmy lalki, a spod stosu toreb w małym pokoju wytaszczyliśmy plastikowy koszyk z akcesoriami do przekopywania piaskownic - byliśmy niemal gotowi do wyjścia. Podziemne motyle Wojciecha Wencla wcisnąłem między wiaderka, łopatki i foremki do piasku. Świeżo wyczyszczone schody pachniały pastą.
Na plac zabaw nie docierają odgłosy miasta, szczelna zasłona drzew chroni przed zgiełkiem świata, zielone płuca Łodzi oddychają miarowo i spokojnie. A jednak tym razem niosłem z sobą niepokój - zanim rozpocząłem lekturę wierszy Wencla, trafiłem w jednym z czasopism na wyjątkowo krytyczną recenzję nowej książki gdańskiego autora. Krytyk i poeta, którego szanuję i poważam, uznał Podziemne motyle za "exemplum artystycznej porażki". Niepokój łagodziła opinia znakomitego badacza literatury, zaliczającego tomik autora Imago mundi do "najważniejszych książek poetyckich ostatnich lat". Między młotem potępienia a kowadłem krytycznoliterackiego entuzjazmu tkwiła ławeczka, z której widziałem moje dziecko wspinające się po żeliwnych szczebelkach na szczyt zjeżdżalni.
Gdzieś w połowie tomu zatrzymałem się, z niedowierzaniem, ale i z satysfakcją konstatując, że nie sposób żadnego z przeczytanych wierszy uznać za "ewidentnie nieudany". Co więcej, nie mogłem nie przyznać (zwracałem się sam do siebie, Zuzia właśnie obdzielała dzieci plastikowymi zabawkami), że spokojna, świadoma własnej wagi i godności fraza wierszy Wencla przemawia do mnie wystarczająco wyraźnie, by uznać ją za bliską i godną najwyższego zainteresowania.
Refleksja pierwsza: Świadomość podmiotu tych wierszy jest przepełniona bólem, ale to ból podskórny, uśmierzany regularnym rytmem i - przynajmniej na pierwszy rzut oka - tradycyjną dykcją, niechętnie uciekającą się do awangardowych tricków. Wencel buduje wiersze tak, jak dobry murarz wznosi dom - każdy element jest tu na swoim miejscu. Odnosi się wrażenie, iż konstruktor patrzący na swoje dzieło, widzi, że jest ono dobre. To ktoś, kto wie, na czym polega jego fach i nic nie jest w stanie zachwiać jego spokoju. Ten spokój udziela się czytającemu. Ból także.
Refleksja druga: Obraz w tych wierszach jest statyczny (chciałbym być dobrze zrozumiany: nie jest to określenie pejoratywne), tzn. wszystkie elementy "rzeczywistości przedstawionej" mają zazwyczaj swoją stałą, przeznaczoną im z góry lokalizację. Taki stan rzeczy stanowi prostą konsekwencję, będącego fundamentem Wenclowej wizji świata, przekonania o supranaturalnym porządku świata warunkującym jego porządek przyrodzony.
Refleksja trzecia: "Statyczność" obrazu bywa świadomie zakłócana, kiedy poeta miesza wysoki rejestr języka z niskim, zderza elementy cywilizacyjnej kakofonii z hieratycznymi frazami zaczerpniętymi z Biblii (Racing Bull), stosuje terminologię techniczną w próbie deskrypcji fundamentalnej relacji między stworzeniem a Stwórcą (Computerland), dostrzega obecność - prawda, zdegradowanej! - Transcendencji w najgłębszym piekle materii (Deep Inside Aurora Snow) albo zwyczajnie kontaminuje odrębne porządki percepcyjne (Biała magia).
Ostatni z wymienionych wierszy wydaje się szczególnie istotny dla interpretacji całego tomu, dlatego zatrzymam się przy nim dłużej:
We śnie widzę to miasteczko: jest niedziela
przez plac idą dwie kobiety do fryzjera
inni modlą się w kościele z krzywą wieżą
jednocześnie w Boga wierząc i nie wierząc
cały obraz utrwalony w negatywie:
z klatki w klatkę przesuwają się ulice
w szybach okien drżą posady tego świata
ktoś coś woła ale nikt nie odpowiada
zasypane czarnym śniegiem torowisko
dzieci z trudem ciągną sanki za horyzont
gdzie od mrozu pręży się cięciwa strugi
w szczerym polu spacerują białe kruki
ciemno wszędzie głucho wszędzie co to będzie
czarna zima ścina świerki za miasteczkiem
ściana lasu przełamana wąską ścieżką
idą święta ale dojść im będzie ciężko
kto tam mieszka w głębi lasu kto tam płacze –
cienie tych co teraz klęczą przed ołtarzem
pobielone jak nagrobki z trwogą patrzą
jak się krztusi ich przewodnik: czarny anioł
Sytuacja liryczna jest następująca: podmiot mówiący widzi we śnie krajobraz, którego poszczególne komponenty prezentują się odmiennie niż zazwyczaj (dialektyka czerni i bieli) - mamy tu "czarny śnieg", "białe kruku", "czarną zimę" i "czarnego anioła". W pierwszym wersie drugiej strofy mowa o "obrazie utrwalonym w negatywie", co daje możliwość przeprowadzenia pewnego - powiedzmy: optycznego - eksperymentu, polegającego na zastąpieniu epitetów "czarny" i "biały" ich antonimami. W ten sposób niepokojąca wizja świata o odwróconym porządku staje się zapowiedzią (obietnicą?) harmonii i ładu (tak jak "negatyw" kliszy fotograficznej jest warunkiem wstępnym uzyskania "normalnej" fotografii). Pozwolę sobie na nieco prostacką i skrótową interpretację myśli zawartej w wierszu: tytułowa "biała magia" (na ile istotnym kontekstem jest tu słynny wiersz Baczyńskiego?) to przejaw obecności Transcendencji, zdolnej przemienić to, co niskie, brudne, czarne, w to, co wysokie, czyste i białe; świat doczesny staje się znakiem wieczności, dotykalne okazuje się sygnaturą niedosiężnego, przynosi zapowiedź przemiany; wszystko to (tzn. przepływy, przemienności pól semantycznych) rozgrywa się w sferze snu, gdzie taka zmienność, płynność, dynamika znaczeń, jest jak najbardziej naturalna. Wniosek: dychotomiczna struktura rzeczywistości w wierszach Wencla jest jedną z podstawowych cech wykładanej tu ontologii, a świat (ku zaskoczeniu czytelnika) przestaje być światem statycznym, utwierdzonym w swoim kształcie, uporządkowanym - okazuje się konstrukcją co prawda wychyloną ku ładowi i implikującą "całość", ale kruchą, nieustannie zagrożoną popadnięciem w chaos.
We śnie widzę to miasteczko: jest niedziela
przez plac idą dwie kobiety do fryzjera
inni modlą się w kościele z krzywą wieżą
jednocześnie w Boga wierząc i nie wierząc
cały obraz utrwalony w negatywie:
z klatki w klatkę przesuwają się ulice
w szybach okien drżą posady tego świata
ktoś coś woła ale nikt nie odpowiada
zasypane czarnym śniegiem torowisko
dzieci z trudem ciągną sanki za horyzont
gdzie od mrozu pręży się cięciwa strugi
w szczerym polu spacerują białe kruki
ciemno wszędzie głucho wszędzie co to będzie
czarna zima ścina świerki za miasteczkiem
ściana lasu przełamana wąską ścieżką
idą święta ale dojść im będzie ciężko
kto tam mieszka w głębi lasu kto tam płacze –
cienie tych co teraz klęczą przed ołtarzem
pobielone jak nagrobki z trwogą patrzą
jak się krztusi ich przewodnik: czarny anioł
Sytuacja liryczna jest następująca: podmiot mówiący widzi we śnie krajobraz, którego poszczególne komponenty prezentują się odmiennie niż zazwyczaj (dialektyka czerni i bieli) - mamy tu "czarny śnieg", "białe kruku", "czarną zimę" i "czarnego anioła". W pierwszym wersie drugiej strofy mowa o "obrazie utrwalonym w negatywie", co daje możliwość przeprowadzenia pewnego - powiedzmy: optycznego - eksperymentu, polegającego na zastąpieniu epitetów "czarny" i "biały" ich antonimami. W ten sposób niepokojąca wizja świata o odwróconym porządku staje się zapowiedzią (obietnicą?) harmonii i ładu (tak jak "negatyw" kliszy fotograficznej jest warunkiem wstępnym uzyskania "normalnej" fotografii). Pozwolę sobie na nieco prostacką i skrótową interpretację myśli zawartej w wierszu: tytułowa "biała magia" (na ile istotnym kontekstem jest tu słynny wiersz Baczyńskiego?) to przejaw obecności Transcendencji, zdolnej przemienić to, co niskie, brudne, czarne, w to, co wysokie, czyste i białe; świat doczesny staje się znakiem wieczności, dotykalne okazuje się sygnaturą niedosiężnego, przynosi zapowiedź przemiany; wszystko to (tzn. przepływy, przemienności pól semantycznych) rozgrywa się w sferze snu, gdzie taka zmienność, płynność, dynamika znaczeń, jest jak najbardziej naturalna. Wniosek: dychotomiczna struktura rzeczywistości w wierszach Wencla jest jedną z podstawowych cech wykładanej tu ontologii, a świat (ku zaskoczeniu czytelnika) przestaje być światem statycznym, utwierdzonym w swoim kształcie, uporządkowanym - okazuje się konstrukcją co prawda wychyloną ku ładowi i implikującą "całość", ale kruchą, nieustannie zagrożoną popadnięciem w chaos.
Refleksja czwarta: Ideałem poezji jest absolutna przylegalność myśli i formy, warstwy słownej do warstwy intelektualnej. W literaturze polskiej taka poetycka doskonałość objawiła się w liryku Mickiewicza [Nad wodą wielką i czystą...]. Sądzę, że - mutatis mutandis - z podobnym zamysłem mamy do czynienia w Wenclowej Odzie do śliwowicy. Krytyk entuzjastyczny powiedział o niej, że jest "arcydzielna", krytyk krytyczny zacytował ostatnią strofę i wyimek ze strofy pierwszej (rzeczywiście: fragmenty ekstrawaganckie, jeśli wyjąć je z kontekstu) i orzekł: "nie tylko praktykujących katolików może urazić takie mieszanie Pana Boga, misterium pasyjnego, do pasji spożywania wysokoprocentowego destylatu naszych południowych sąsiadów". Kiedy czytałem to zdanie, przypomniał mi się jakiś fragment z Hrabala, w którym picie piwa zostało przyrównane do przyjmowania komunii. Pomyślałem więc sobie, że warto w interpretacji Ody do śliwowicy uwzględnić ów specyficznie czeski kontekst: niezwykłą skłonność rodaków autora Obsługiwałem angielskiego króla do mieszania wysokiego z niskim, śmiesznego i przyziemnego ze śmiertelnie poważnym. W zestawieniu z gustującą w tragikomedii wyobraźnią Czechów koncept konstruujący dedykowany Vladimirowi Frańkowi wiersz gdańskiego poety nie wydaje się już tak bardzo rażący. Powiem więcej - uważam, że Oda jest utworem znakomitym. Trzeba ją tylko czytać jako całość, w której każda cząstka, strofa, obraz, fraza są ze sobą integralnie złączone, przepływając jedna w drugą, zamieniając się miejscami i zakresami semantycznymi. Zaczyna się tak:
Słońce zachodzi nad wsią opatrując krwawym bandażem
światła dachy pola sady i kawałek szosy w oddali
ziemia będzie krwawić do rana obracać się jak starzec
na katafalku i nawet gdy zima położy ją w czystej pościeli
bandaż wieczoru będzie czerwony od krwi
i nie uśnie kolos na glinianych nogach nie zamknie oczu
wodną rzęsą nie przestanie zaciskać kamiennych ust
jątrząca rana odbije się różowo w rozkopanym śniegu
i będzie to znak zwycięstwa nad śmiercią bo jeśli cokolwiek
pobudza ziemię do życia to właśnie ból
Słońce zachodzi nad wsią opatrując krwawym bandażem
światła dachy pola sady i kawałek szosy w oddali
ziemia będzie krwawić do rana obracać się jak starzec
na katafalku i nawet gdy zima położy ją w czystej pościeli
bandaż wieczoru będzie czerwony od krwi
i nie uśnie kolos na glinianych nogach nie zamknie oczu
wodną rzęsą nie przestanie zaciskać kamiennych ust
jątrząca rana odbije się różowo w rozkopanym śniegu
i będzie to znak zwycięstwa nad śmiercią bo jeśli cokolwiek
pobudza ziemię do życia to właśnie ból
Jaką wizję świata zawiera ów fragment? Przede wszystkim - powiada Wencel, sięgając (sądzę, że z premedytacją) po nieco natrętną metaforę dopełniaczową "krwawy bandaż światła" - jest to rzeczywistość naznaczona piętnem cierpienia i to cierpienia ludzkiego (porównanie ziemi do starca na katafalku i ciąg antropomorfizacyjny w strofie drugiej sprawiają, że "ból ziemi" i ból ludzki jawią się jako system naczyń połączonych, obieg zamknięty zjawisk nawzajem się warunkujących i dopełniających). Rzecz fundamentalna: porządek obrazowania w Odzie do śliwowicy podporządkowany został rytmom przyrody, zmianom pór roku. Człowiek umiera się i odradza jak natura, pośród której żyje. W żyłach mieszkańców Wyżyny Czesko-Morawskiej płyną soki ich rodzinnej ziemi, w których spoczywają ciała przodków:
to on napędza ścięgna głazów pulsuje w żyłach korzeni
wypełnia dziką energią pnie karłowatych śliw
rosną wszędzie: przy domu na miedzy po obu stronach
rzeki otoczone niewysokim płotem i nigdy nie umierają
porąbane na szczapy są czerwone jak żywe mięso
i wędrują soki ziemi tłoczona jest pamięć ziemi do
wierzchołków śliw: pot gospodarzy i nawóz ich koni
zmieszane z prochami zmarłych pienią się w drzewnych
słojach gałęziach szalonych pędach liści
i zakwitają śliwy przekwitają i wydają owoce
Antropomorfizacja jest tu kontynuowana i rozwijana: kanały, którymi przyroda przekazuje życie, są przedstawione niczym poszczególne odcinki krwiobiegu. Czerwień bandaża i rana z pierwszej strofy okazują się jedynie inicjalnym etapem pewnego ciągu asocjacyjnego, nie pozwalającego zapomnieć o związku ziemi z porządkiem człowieczego trwania i umierania. Każdy element natury jest zrośnięty z elementami pozostałymi. Życie wzrasta na śmierci, śmierć wieńczy życie, by stać się jego zapowiedzią - jedno bez drugiego nie może istnieć. Jednocześnie, niemal niezauważalnie, rozwijany jest w wierszu wątek pasyjny, otwarty już w pierwszym wersie, ale dotychczas pozbawiony wymowy religijnej, objawiający się oczom czytelnika dopiero w cząstce trzeciej, gdzie zostaje ujawniony i zarazem wzbogacony o aspekt rezurekcyjny i eucharystyczny:
i zbiera się je i miażdży na zacier i fermentują
a gdy cierpliwy ogień wydobedzie z nich moc
zmartwychwstania stają się wodą żywą ekstraktem
krajobrazu - rozlewa się je do butelek i zamyka w
domowej piwnicy na klucz teologiczny
i zstępuje śliwowica do piekieł wraca do wnętrza
ziemi między pot nawóz i prochy z których powstała
aby po trzech miesiącach wstąpić do naszych ciał\
w Jasenice przy stole nakrytym białymi płatkami
a ta która zstąpiła jest tą która wstępuje
Poeta wyraźnie daje do zrozumienia, że Odę należy interpretować przy użyciu "klucza teologicznego". Od tego momentu w wierszu będą się dawały słyszeć frazy biblijne i liturgiczne: "zstąpienie do piekieł", "uczniowie na których spoczęły języki ognia", "zaśpiew tej ziemi z której pełni wszyscyśmy otrzymali". To prawda, Wencel porusza się po cienkiej granicy świętokradztwa i bluźnierstwa. Myślę, że jej jednak nie przekracza. Zakresy semantyczne związane z naturą, procedurą pędzenia śliwkowego bimbru i religią wciąż się tu przenikają, eskalując w dwóch ostatnich strofach. Ten rytm obrazów i znaczeń przynosi świetną słowną realizację tematu: połączalności wszystkiego z wszystkim, współobecności w ramach ludzkiej egzystencji rozmaitych porządków, podległych ostatecznie wskazaniom i prawidłom wiary chrześcijańskiej, wyznawanej w sposób ekstatyczny i witalistyczny, ale nie zapominającej o ostatecznym przeznaczeniu człowieka: o śmierci i rozkładzie, które dla poety z Matarni stanowią jednoznaczną zapowiedź życia nadprzyrodzonego.
Refleksja piąta: Wojciech Wencel dysponuje dużą zdolnością konstruowania wierszy, w których ujawnia się subtelna i prosta czułość dla istnienia, podszyta nienarzucającą się refleksyjnością teologiczną. Są to zazwyczaj teksty zbudowane na pojedynczym koncepcie, pozwalające, by niezwyczajność ujawniła się w tym, co zwyczajne ([*** Park handlowy obwodnica...], 2 + 2 = 5, Papeteria). Równie przekonujące bywają poetyckie modlitwy, wśród których najwyżej stawiam Piosenkę.
Refleksja szósta: Niewiele spotkałem tomików, które - nawet jeśli wyszły spod pióra najwybitniejszych poetów - nie zawierałyby wierszy dyskusyjnych, o których niejeden czytelnik powiedziałby, że powinny zostać pominięte przy komponowaniu książki. Tego rodzaju opinie, o ile są wygłaszane przez krytyków literackich, nieodmiennie mnie drażnią (po cóż tracić czas na pisanie o czymś, co nie dotyka do żywego?). Niemniej jednak, gdyby Podziemne motyle były moim własnym dziełem, zapewne nie włączałbym do nich utworów XXI wiek i [*** Dwa słowiańskie języki splecione na całą wieczność...].
Post scriptum: Słońce schowało się za chmurę, zamknąłem książkę i spojrzałem, co robi moje dziecko. Z koleżankami i kolegami, kilkuletnimi malcami w kolorowych ubrankach, zajmowało się właśnie naziemnymi robotami piaskowymi. Grzechotały wiaderka, szpadelki i grabki. Podziemne motyle szybowały głęboko w ciemności.
[Wojciech Wencel, Podziemne motyle, Warszawa 2010]
to on napędza ścięgna głazów pulsuje w żyłach korzeni
wypełnia dziką energią pnie karłowatych śliw
rosną wszędzie: przy domu na miedzy po obu stronach
rzeki otoczone niewysokim płotem i nigdy nie umierają
porąbane na szczapy są czerwone jak żywe mięso
i wędrują soki ziemi tłoczona jest pamięć ziemi do
wierzchołków śliw: pot gospodarzy i nawóz ich koni
zmieszane z prochami zmarłych pienią się w drzewnych
słojach gałęziach szalonych pędach liści
i zakwitają śliwy przekwitają i wydają owoce
Antropomorfizacja jest tu kontynuowana i rozwijana: kanały, którymi przyroda przekazuje życie, są przedstawione niczym poszczególne odcinki krwiobiegu. Czerwień bandaża i rana z pierwszej strofy okazują się jedynie inicjalnym etapem pewnego ciągu asocjacyjnego, nie pozwalającego zapomnieć o związku ziemi z porządkiem człowieczego trwania i umierania. Każdy element natury jest zrośnięty z elementami pozostałymi. Życie wzrasta na śmierci, śmierć wieńczy życie, by stać się jego zapowiedzią - jedno bez drugiego nie może istnieć. Jednocześnie, niemal niezauważalnie, rozwijany jest w wierszu wątek pasyjny, otwarty już w pierwszym wersie, ale dotychczas pozbawiony wymowy religijnej, objawiający się oczom czytelnika dopiero w cząstce trzeciej, gdzie zostaje ujawniony i zarazem wzbogacony o aspekt rezurekcyjny i eucharystyczny:
i zbiera się je i miażdży na zacier i fermentują
a gdy cierpliwy ogień wydobedzie z nich moc
zmartwychwstania stają się wodą żywą ekstraktem
krajobrazu - rozlewa się je do butelek i zamyka w
domowej piwnicy na klucz teologiczny
i zstępuje śliwowica do piekieł wraca do wnętrza
ziemi między pot nawóz i prochy z których powstała
aby po trzech miesiącach wstąpić do naszych ciał\
w Jasenice przy stole nakrytym białymi płatkami
a ta która zstąpiła jest tą która wstępuje
Poeta wyraźnie daje do zrozumienia, że Odę należy interpretować przy użyciu "klucza teologicznego". Od tego momentu w wierszu będą się dawały słyszeć frazy biblijne i liturgiczne: "zstąpienie do piekieł", "uczniowie na których spoczęły języki ognia", "zaśpiew tej ziemi z której pełni wszyscyśmy otrzymali". To prawda, Wencel porusza się po cienkiej granicy świętokradztwa i bluźnierstwa. Myślę, że jej jednak nie przekracza. Zakresy semantyczne związane z naturą, procedurą pędzenia śliwkowego bimbru i religią wciąż się tu przenikają, eskalując w dwóch ostatnich strofach. Ten rytm obrazów i znaczeń przynosi świetną słowną realizację tematu: połączalności wszystkiego z wszystkim, współobecności w ramach ludzkiej egzystencji rozmaitych porządków, podległych ostatecznie wskazaniom i prawidłom wiary chrześcijańskiej, wyznawanej w sposób ekstatyczny i witalistyczny, ale nie zapominającej o ostatecznym przeznaczeniu człowieka: o śmierci i rozkładzie, które dla poety z Matarni stanowią jednoznaczną zapowiedź życia nadprzyrodzonego.
Refleksja piąta: Wojciech Wencel dysponuje dużą zdolnością konstruowania wierszy, w których ujawnia się subtelna i prosta czułość dla istnienia, podszyta nienarzucającą się refleksyjnością teologiczną. Są to zazwyczaj teksty zbudowane na pojedynczym koncepcie, pozwalające, by niezwyczajność ujawniła się w tym, co zwyczajne ([*** Park handlowy obwodnica...], 2 + 2 = 5, Papeteria). Równie przekonujące bywają poetyckie modlitwy, wśród których najwyżej stawiam Piosenkę.
Refleksja szósta: Niewiele spotkałem tomików, które - nawet jeśli wyszły spod pióra najwybitniejszych poetów - nie zawierałyby wierszy dyskusyjnych, o których niejeden czytelnik powiedziałby, że powinny zostać pominięte przy komponowaniu książki. Tego rodzaju opinie, o ile są wygłaszane przez krytyków literackich, nieodmiennie mnie drażnią (po cóż tracić czas na pisanie o czymś, co nie dotyka do żywego?). Niemniej jednak, gdyby Podziemne motyle były moim własnym dziełem, zapewne nie włączałbym do nich utworów XXI wiek i [*** Dwa słowiańskie języki splecione na całą wieczność...].
Post scriptum: Słońce schowało się za chmurę, zamknąłem książkę i spojrzałem, co robi moje dziecko. Z koleżankami i kolegami, kilkuletnimi malcami w kolorowych ubrankach, zajmowało się właśnie naziemnymi robotami piaskowymi. Grzechotały wiaderka, szpadelki i grabki. Podziemne motyle szybowały głęboko w ciemności.
[Wojciech Wencel, Podziemne motyle, Warszawa 2010]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz