środa, 19 kwietnia 2023

Życie na polu minowym. Rozmowa z Milošem Doležalem, laureatem nagrody Magnesia Litera za najlepszą czeską książkę roku


przeprowadzona w maju 2019 i spuentowana w styczniu 2020 roku

 

Miloš Doležal w bibliotece Bohuslava Reynka w Petrkovie [fot. P. D.]

Przemysław Dakowicz: Kim jest Miloš Doležal?

 

Miloš Doležal: W tej chwili jest polskim nacjonalistą [śmiech], czcicielem polskich bohaterów – przed kilkudziesięcioma minutami wyszliśmy przecież z muzeum przy ulicy Rakowieckiej. Oczywiście, w Czechach również są takie miejsca, ale Czesi to mały naród – u nas to były setki osób, tutaj są tysiące.

 

- Wyjaśnijmy. Jest początek maja 2019, znajdujemy się w Warszawie. Na twoje wyraźne życzenie odwiedziliśmy, będące w trakcie organizacji, Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL w dawnym areszcie śledczym na Mokotowie. Widzieliśmy, między innymi, miejsce egzekucji generała Augusta Emila-Fieldorfa i majora Bolesława Kontryma, celę rotmistrza Pileckiego... No, i – muszę to powiedzieć – jesteś człowiekiem, który lepiej zna historię Polski niż większość ludzi, których spotykamy, chodząc od trzech dni ulicami Warszawy, wypatrując tutaj śladów przeszłości.

 

- Nie przesadzajmy.

 

- Wiem, co mówię, Milošu. Moje pierwsze pytanie było zadane z pełną powagą. Jaka jest twoja tożsamość? Kim jesteś po napisaniu wszystkich twoich książek – zbiorów wierszy, czterech tomów o Josefie Toufarze, rozmów ze świadkami historii Czech, esejów historycznych, takich jak Čurda z Hlíny?

 

- Bliska jest mi formuła Hrabala – nie pisarz, lecz „protokolant” (zapisovatel). Sam siebie uważam za kronikarza z Wyżyny Czesko-Morawskiej. Kraina ta jest dla mnie bardzo ważna, bo stamtąd pochodzę, tam chodziłem do szkoły podstawowej i średniej, tam urodzili się moi przodkowie. Część roku spędzam w Pradze, część na Wyżynie. Myślę, że gdy wracam do rodzinnych stron, w większym stopniu jestem sobą, lepiej rozumiem samego siebie. Jestem człowiekiem ze wsi. Ta mentalność jest mi najbliższa.

W średniowieczu działali kronikarze, czyli ludzie pióra oferujący odbiorcy mieszankę prawdy i mitu. Jestem kimś podobnym do nich. Bywam kronikarzem czeskiej pamięci, kimś, kto próbuje przywrócić historyczną świadomość Wyżynie, kto stara się ukazać losy jej mieszkańców.

 

- Jesteś po części dziejopisem, po części poetą. Rejestrujesz historię i tworzysz mit. To są dwie strony jednego zagadnienia. Bo zawodowy historyk jedynie spisuje fakty. Twoje zadanie polega na czymś więcej niż tylko na zapisaniu tego, co się wydarzyło. Czym jest to „więcej”?

 

- Zadałeś kardynalne pytanie. Kiedy byłem małym chłopcem, chciałem być archeologiem.

 

- Archeologiem?

 

- Rodzice zabrali mnie na wycieczkę na południowe Morawy. W Mikulčicach, które mocno oddziałały na moją wyobraźnię, oglądałem wykopaliska z epoki, kiedy rodziła się czeska państwowość, z czasów Cyryla i Metodego – odkryte groby, zarysy kościołów, fundamenty rotund. Wcześniej nawet nie przypuszczałem, że można dotknąć czegoś tak dawnego, być w swego rodzaju kontakcie z przeszłością. To mnie zupełnie zafascynowało. Próbowałem wyobrazić sobie, kim byli ludzie, których szczątki leżą w grobach. W Mikulčicach jest coś, co dotyka jednocześnie rzeczywistości…

 

- ...i fantazji, wyobraźni.

 

- Stykają się ze sobą pamięć i mit. Coś realnego i coś, co jest ponad rzeczywistością, co poza nią wykracza. To jest z pewnym stopniu metafizyczne…

 

- Zastanawiasz się, jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś urodził się w tamtej epoce, co by było, gdyby tamci ludzie zostali przeniesieni w nasz czas. Słowem konfrontujesz przeszłość z teraźniejszością. Następuje jakiś transfer.

 

- Właśnie tak. A jednak pisanie o ludziach, z którymi nie stało się twarzą w twarz, których nie znało się osobiście – dajmy na to, o Josefie Toufarze czy o Karelu Čurdzie – wydaje się bezczelnością. Im jestem starszy, tym mocniej to sobie uświadamiam A mimo to podejmuję próbę zbliżenia się do nich...

 

- Rozumiem, bo to także moje doświadczenie. Historia nigdy by mnie nie zainteresowała, gdybym nie mógł wykonać tego najprostszego ćwiczenia wyobraźni – wstawienia samego siebie w miejsce bohatera opowieści, wyobrażenia sobie, że ja sam jestem uczestnikiem wydarzeń, które opowiadam.

 

- Właśnie tak.

 

- Jest to najgłębiej osobista próba zrozumienia losu konkretnego człowieka rzuconego w historię, skonfrontowanego z jej ciemnością. Zadałem ci to strasznie za pytanie: „Kim jesteś?”. Chciałbym je rozwinąć: Kim byli twoi przodkowie – rodzice, dziadkowie pradziadkowie? Czym jest Wyżyna Czesko-Morawska, którą czasem będziemy tu nazywać Wysoczyną?

 

Wysoczyna na mapie Republiki Czeskiej

- Jest to dziwna, osobliwa kraina, wbita, niczym klin, między Morawy a Czechy, ale różniąca się od nich. Myślę czasem, że Wysoczyna jest ściskana między Czechami a Morawami, niczym w wielkiej prasie, w której powstaje dobry olej.

 

- Jacy są jej mieszkańcy?

 

- Nie chcę generalizować. Jak wszędzie, są tu ludzie dobrzy i źli. Wysoczyna to kraina surowa, uboga i kamienista, o pagórkowatym, wywołującym melancholię krajobrazie. Dość wysoko – sześćset, osiemset metrów nad poziomem morza, długa zima. Niezwykłe jest to, że urodziło się tu wielu ludzi ogromnie istotnych dla czeskiej kultury duchowej, często samotników i odludków. Kilka nazwisk... Josef Florian z małego miasteczka Stará Říše, edytor i tłumacz francuskiej literatury; wydawał – na najwyższym poziomie – między innymi katolickich pisarzy francuskich, autorów żydowskich, książki filozoficzne. Poeta i ksiądz Jakub Deml.

 

- Jedna z największych postaci czeskiej literatury XX wieku. Trochę dziś zapomniana.

 

- No, wychodzą dzieła zebrane Demla, po raz pierwszy w czeskiej historii – nie zniknął więc zupełnie. Oprócz wymienionych – poeta, tłumacz i grafik Bohuslav Reynek oraz jego żona Suzanne Renaud.

 

- Reynek ostatnio przełożony na polski przez Andrzeja Babuchowskiego, bardzo zasłużonego tłumacza, który przyswoił polszczyźnie m.in. twoją książkę o Josefie Toufarze[1].

 

 - Przekładał też wiersze Jana Zahradníčka, kolejnego twórcy związanego z Wysoczyną.

 

- W zasadzie zamęczonego przez komunistów…

 

- No, tak... Zahradníček, poeta-prorok i poeta-męczennik… To nie jest czczy patos, ale fakt.

 

- Umarł wkrótce po tym, jak komuniści wypuścili go z więzienia.

 

- A zatem – w takiej małej krainie taka koncentracja twórczych indywidualności. Na Wyżynie leżą miejscowości Číhošt´ i Zahrádka, gdzie żył Josef Toufar, oraz miejscowość Babice (brzmi to złowieszczo – jak Ďáblice), gdzie za komuny zamordowani zostali trzej księża. Odbył się proces przeciwko katolickim rolnikom z Babic, w wyniku którego życie straciło jedenastu czy dwunastu podsądnych, ich rodziny zostały wysiedlone. Komuniści szczególnie koncentrowali swoją uwagę na Wyżynie, ponieważ jej mieszkańcy nie zamierzali porzucić wiary chrześcijańskiej.

 

- Czytelnik więcej pojmie z naszej opowieści, jeśli posłużymy się konkretem. Powiedz mi proszę kilka słów o twojej rodzinie. Jakim byłeś chłopcem? Jak wyglądała twoja codzienność?

 

- [śmiech] Tego już nie pamiętam.

 


- Ale ostatnio wydałeś książkę Jízda na skle ochcanou strání[2]. Wczoraj wyszło drugie wydanie, prawda?

 

- Tak. Prawdopodobnie książka ukaże się też w polskim przekładzie.

 

- Jest to zbiór krótkich próz z lat młodości na Wysoczynie. Co to była za młodość, jakich ludzi spotykałeś?

 

- Dorastałem w czasach, jak to się u nas mówi, normalizacji. Prezydentem był Gustáv Husák.

 


- Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte.

 

- Było to po okupacji Czechosłowacji przez wojska sowieckie. (I polskie też – zawsze wspominam, że naszym okupantem miał być również szeregowy Jerzy Popiełuszko, lecz w wojskowym w samochodzie zrobiło mu się niedobrze, wysiadł z tego samochodu i okupantem nie został.) Mieszkaliśmy w małej gminie, u rodziców mamy. Były zwierzęta, las...

 

- Jak się nazywa ta miejscowość?

 

- Horní Paseky. trzy kilometry od Zahrádki, jednej z parafii ks. Josefa Toufara. Zahrádka to miasteczko, które w tamtym czasie zostało zatopione. Horní Paseky leżą na wzgórzu, im więc nic się nie stało. Pamiętam czas, gdy mieszkańcy Zahrádki burzyli swoje domy. Tam zostałem ochrzczony, tam się chodziło do kościoła, na zakupy, do gospody. Komunistyczna władza zdecydowała, że wszystko zostanie zburzone i zalane wodą, ponieważ potrzebny był zaporowy zbiornik pitnej wody dla Pragi. Wszystko to pamiętam. Jednym z pierwszych przeżyć w moim życiu jest zburzenie miasteczka Zahrádka.

 

- Kiedy to było?

 

- 1974, 1975. Miałem cztery lata.

 

- Przyglądałeś się tej dewastacji, temu procesowi burzenia, rozbierania domów, a następnie procesowi zalewania Zahrádki przez dwa lata. Musiało to mieć znaczący wpływ na twoją wyobraźnię, na twój sposób postrzegania świata. Chodziłeś tam z rodzicami?

 

Pamiętam, jak idziemy – nie wiem już, na zakupy czy do kościoła – a ludzie burzą te domy.

 

- Swoje własne domy? To był jakiś nakaz urzędowy?

 

- Nie, nie nakaz. Chcieli postawić dom w innym miejscu...

 

- ...i potrzebne im były materiały budowlane.

 

- Pamiętam jedną konkretną rodzinę. Do dziś słyszę zgrzyt belek wyrywanych z więźby dachowej – jakby rozgłośny jęk.

 

- Czyli jeden z pierwszych obrazów, jakie w życiu zapamiętałeś, jest to obraz...

 

- ...znikania, burzenia gminy. Jak Herkulanum, jak Pompeje.

 

- Wiesz, mamy w polskiej literaturze słynną balladę Mickiewicza, Świteź, opowiadającą o zatopionym mieście. W kulturze jest takich opowieści wiele – wystarczy przypomnieć mit Atlantydy. Kiedy myślę o przeszłości mojej rodziny ze strony ojca, o konieczności opuszczenia przez pradziadków i ich dzieci rodzinnego miasta Sokala, które dziś leży po ukraińskiej stronie granicy – skłonny jestem przywoływać właśnie ten obraz: zatopionego miasta, zatopionej przeszłości. U ciebie jest to autopsja, doświadczenie na poziomie niemal somatycznym.

 

- Doświadczenie potopu. Potop i arka.

 

- Co jest tą arką? Rodzina, tradycja rodzinna?

 

- To, co otrzymałeś w przekazie ustnym, co zapamiętałeś.

 

- A co ty otrzymałeś od rodziców? Jakie tradycje, jakie opowieści?

 

- Paradoksalnie, bliższe relacje miałem z dziadkami niż z rodzicami. Rodzice mamy byli gospodarzami we wsi Horní Paseky, gdzieśmy mieszkali. Mieli pole, zwierzęta, drzewa owocowe. To było życie trudne, ale szczęśliwe. Oczywiście, wmieszała się w to polityka...

 

- To znaczy?

 

- Dziadek chciał być gospodarzem samodzielnym. W roku 1968, przed inwazją, można było mieć nadzieję, że się, od nowa, będzie na własny rachunek gospodarzyć. Dziadek nie był stary. Kiedy nastąpiła inwazja i wszystkie nadzieje runęły, rozchorował się i, całkiem jeszcze młody człowiek, zmarł, w wieku 53 lat. Myślę, że to był jeden z rezultatów komunizmu – ludzie, których wcale nie trzeba było rozstrzeliwać, ludzie zadręczeni psychicznie.

 

- Których zniszczono wewnętrznie, duchowo. Którym odebrano nadzieję. Milošu, a rodzice taty?

 

- Rodzice taty byli to katolicy z miasta Velké Meziříčí, na obrzeżu Wysoczyny. Wuj ojca był znakomitym katolickim księdzem, historykiem i przyjacielem pisarzy, między innymi Jakuba Demla i Jana Zahradníčka.

 

- Jak się nazywał?

 

- Bohumil Burian. Był kimś w rodzaju mecenasa pisarzy. Kochał poezję, kupował od autorów książki, pomagał w dystrybucji. Dziś uchodzi za męczennika. Partia wprowadziła w całej Czechosłowacji stanowisko tzw. kościelnego sekretarza. W okręgu, gdzie wuj miał swoją parafię, kościół nadzorował towarzysz Přibyl, człowiek bardzo brutalny. Wuj dostał ataku serca i zmarł po jednej z tych gwałtownych rozmów, na jakie bywał wzywany.


Pierwszy od lewej Václav Burian, drugi Jakub Deml
.

-  

Który to był rok?

 

- 1958. Wyobraź sobie: po księdzu Bohumilu Burianie została biblioteka. Większa jej część dostała się mojej babci. Jako młodzieniec książki te odkryłem.

 

- Na strychu?

 

- Tak, na strychu. Był tam Deml, był Zahradníček i inne „książki zbójeckie”.

 

- Książki, których w normalnych bibliotekach nie było?

 

- Absolutnie nie. Miałem poczucie, że w ten sposób ksiądz Burian przesyła mi jakąś ważną informację.

 

- I od razu zrozumiałeś wagę tego odkrycia?

 

- Nie od razu. W tamtym czasie byłem raczej sportowcem, literatury nie kochałem ani się nią specjalnie nie interesowałem. Zajmowała mnie historia. Dużo czytałem, na przykład, o husytach.

 

- Powieści czy opracowania historyczne?

 

- Opracowania. Czułem się husytą. [śmiech]

 

- Husytą i katolikiem. [śmiech]

 

- Tak, tak – przecież zwolennikom Husa chodziło o czystą Ewangelię. To mnie fascynowało – choć może bardziej od strony militarnej. Wiesz – taktyka Žižki i innych dowódców. Ale przede wszystkim – jeździłem na rowerze...

 

- Jak każdy chłopiec.

 

- Ja jeździłem wyczynowo!

 

- Wyczynowo?

 

- Tak. I druga rzecz – byłem piłkarzem, grałem na pozycji bramkarza. To były moje dwie pasje.

 

- Pamiętasz chwilę, kiedy po raz pierwszy wszedłeś tam na górę i zacząłeś przeglądać książki po Bohumilu Burianie?

 

- Nie była to inicjacja w pełnym znaczeniu tego słowa. Zbyt wiele z tego nie rozumiałem.

 

- Domyślam się, że był to proces – inicjacja rozłożona w czasie.

 

- Właśnie tak. Czytałem Demla, odkrywałem to stopniowo. Rolę inicjacyjną odegrała u mnie raczej lektura Pociągów pod specjalnym nadzorem Hrabala.

 

- To niezwykłe. Zanim jednak porozmawiamy o znaczeniu Hrabala, może byśmy spróbowali wyjaśnić polskiemu czytelnikowi, jak istotne miejsce w historii dwudziestowiecznej literatury czeskiej zajmuje Jakub Deml. Dla Hrabala jest on bardzo ważnym pisarzem. W przedmowie do antologii Bohumil Hrabal uvádí pisze o „pięcioramiennej gwieździe”, złożonej z najbliższych mu autorów, z pisarzy, którym najwięcej zawdzięcza – Demla stawia obok Kafki, Haška, Klímy i Weinera.

 

- Jakub Deml był to czeski poeta, ksiądz katolicki, który pod wpływem pism Leona Bloya i niektórych papieskich dokumentów zapragnął być radykalnym chrześcijaninem. W jego epoce wśród katolików nie było rzeczą zwyczajną codzienne przystępowanie do Komunii świętej. On forsował takie rozwiązanie. Połączenie ról poety i księdza ma u Demla charakter dramatyczny. Nie jest to w żadnym wypadku koincydencja rodząca harmonię.

 

- Rzeczywiście, nie jest. Pisał i domagał się uznania. Nie przestrzegał reguł celibatu, gwałtownie demonstrował swoją wolność. Na pewnym etapie swojego życia formułował skandaliczne wypowiedzi o charakterze antysemickim. A przy tym jest twórcą bezsprzecznie wybitnym. Nie ma jednego Jakuba Demla – jako osoba prywatna i jako pisarz przechodzi przez rozmaite fazy, różnym wartościom hołduje, po różne formy wypowiedzi artystycznej sięga.

 

- Wdał się w konflikt z hierarchią kościelną. Nie został suspendowany, ale usunięto go z diecezji. Żył w samotności, postawił sobie dom w rodzinnym Tasovie. Był również kimś w rodzaju proroka, człowiekiem, który widział znacznie więcej i głębiej niż inni. Miał swoje ciemności i egzystencjalne dramaty. Hrabal kochał jego książkę Zapomniane światło, tłumaczoną na język polski[3]. Jest to dzieło ważne i dla mnie. Deml napisał ją, zdaje się, w ciągu trzech nocy, w chwili niezwykłego przypływu inspiracji i mocy twórczych. Jest to monolog...

 

- ...surrealistyczny list-monolog – poetycki, filozoficzny, egzystencjalny, o kształcie przywodzącym na myśl strumień świadomości.

 

- Wypowiada go człowiek, który znalazł się na krawędzi. Pozostając wielkim samotnikiem naszej literatury, Deml był prawdziwy i szczery wobec siebie i wobec świata. Roman Jakobson uznał Zapominane światło za jedną z trzech najbardziej dramatycznych czeskich książek. Myślę że to jest wielki europejski pisarz – lecz, niestety, nieprzekładalny, zaklęty w swoim języku.

 

- Mamy, w obrębie kultur słowiańskich, takich wielkich pisarzy, którzy nigdy nie weszli do świadomości europejskiej. U nas choćby Norwid, Wyspiański czy Leśmian, którzy są pisarzami największego formatu, ale – z różnych względów – trudno zrozumiałymi dla obcego czytelnika lub, z uwagi na specyficzność języka, niedającymi się przekładać.

 

- Deml to jest ten sam typ pisarza. Wszystko, co napisał, jest genialne. Listy, poezja, powieści, opowiadania. Nawet dedykacje – są literaturą, niedawno ktoś napisał u nas książkę o dedykacjach Jakuba Demla. On nawet z małego punktu zrobi coś wielkiego, wprowadza do literatury nie tylko człowieka ale i zwierzę, kamień, drzewo. W metafizycznym napięciu. Ale jest w tym ogromny dramat, coś w najwyższym stopniu pięknego.

 

- Możemy już chyba wrócić do Hrabala. Jak to możliwe, że za inicjację uważasz lekturę Pociągów pod specjalnym nadzorem?

 

- Oczywiście, nie miałem pojęcia że istnieje jakiś związek między Demlem a Hrabalem. Dotarło to do mnie później, aż na studiach. Tymczasem... w szkole średniej jeździliśmy na „brygady”.

 

- W Polsce mieliśmy coś podobnego – to się nazywało „akcja żniwna” czy jakoś tak.

 

- Myśmy jeździli na ziemniaki. Pewnego dnia, w czasie takiego wyjazdu, rozmawiałem z nauczycielką angielskiego i ona mi dała do przeczytania Pociągi pod specjalnym nadzorem. To mnie zachwyciło – powiedziałem sobie: będę kolejarzem!

 

- [śmiech] Musiało to trafiać w samo centrum twoich zainteresowań – bo tam, w Pociągach pod specjalnym nadzorem, człowiek jest konfrontowany z historią.

 

- Tak! Wtedy jednak tego nie analizowałem. Fascynował mnie humor Hrabala.

 

- Absurd, groteska.

 

- A przecież jest tam mowa o czasach Protektoratu, o jednej z najciemniejszych epok w czeskiej historii. Więc i tak można opowiadać o tym, co zwykliśmy nazywać „kwestią życia i śmierci”! Po lekturze Pociągów... chciałem być kolejarzem, nie pisarzem. Kiedy przyszło następne lato i trzeba było zaliczyć „brygady”, zgłosiłem się na stację w prowincjonalnym mieście Ledeč nad Sázavou. Tam przez dwa miesiące mogłem pracować na kolei.

 

- Ile miałeś wtedy lat?

 

- Siedemnaście, osiemnaście.

 

- Nie do wiary...

 

- Była tam grupa starych kolejarzy, nieustannie snujących gawędy. Jeździliśmy drezyną.

 

- Hrabal też jeździł. Sprawdzać tory, montować podkłady.

 

- Powiedzieli mi: „Jesteś młody, nie będziesz dokręcać śrub”. Dostałem trąbkę – nie było jeszcze telefonów komórkowych. „Jak będzie nadjeżdżać pociąg, trąb, my uskoczymy”. To była odpowiedzialna funkcja.

 

- Bardzo odpowiedzialna. [śmiech]

 

- Zarobiłem pieniądze i kupiłem trąbkę. Gdy przychodziła pora obiadu, rozpalałem ogień i opiekaliśmy kiełbasy. Oni wciąż pili piwo. I opowiadali. Wtedy napisałem swoją pierwszą nowelkę, pseudo-hrabalowską, o drezynie. Byłem zaskoczony że taki świat jeszcze funkcjonuje.

 

- Pod wpływem Hrabala trafiłeś do świata Hrabala. [śmiech]

 

- Tak, tak. [śmiech]

 

- To była końcówka.

 

- Zupełna końcówka, peryferia peryferii. Komunizm chylił się ku upadkowi, rok później miał się zakończyć. Tamten świat odszedł do przeszłości. Dziś już nie ma drezyn, wszędzie smartfony, nikt nie rozpala ognisk obok torów. Wtedy było zupełnie inaczej, miało to w sobie jakąś poezję.

 

- A ten instrument, na którym trąbiłeś, to była klasyczna orkiestrowa trąbka?

 

- Nie inaczej. [śmiech]

 

- To jest groteska. Orkiestrową trąbką dajesz robotnikom znak, że nadjeżdża pociąg. Prawdziwy Dziki Zachód! [śmiech]

 

- Wyobraźmy sobie, że usnąłbym tam, przy torach... Przejeżdżały tamtędy pociągi rozkładowe, o nich wiedzieliśmy. Zdarzały się jednak nieoznaczone w rozkładach składy towarowe. Nie wiedzieliśmy, o której będą jechać. Więc trąbiłem na ludzi z drezyny i machałem do tych w pociągu, aby zwolnili.

 

- A po tej wakacyjnej pracy poszedłeś już na studia?

 

- Tak, to był koniec szkoły średniej. Nie bardzo wiedziałem, co pisać, ale nie miałem wątpliwości, że właśnie pisaniem chcę się zająć. Różnych ludzi się radziłem i wreszcie postanowiłem pójść do Pragi na dziennikarstwo. Zacząłem studiować jesienią 1988, jeszcze za komuny. Wtedy się to nazywało Wydział Dziennikarstwa, a później nazwa została zmieniona. Kończyłem Wydział Nauk Społecznych, specjalność dziennikarstwo i działalność wydawnicza. Zdecydowałem się na dziennikarstwo, bo chciałem opanować rzemiosło, poznać gatunki wypowiedzi.

 

- I co, studia cię tego nauczyły? Miałeś praktyki w prasie, poznałeś redakcje jakichś gazet? Przecież wtedy rodziła się wolna prasa.

 

- Oczywiście. To było piękne doświadczenie.

 

- Opowiedziałbyś o nim?

 

- Muszę zaznaczyć, że u mnie było to jeszcze połączone z konwersją, z powrotem do Kościoła. Był koniec komuny, wyjechałem z rodzinnej Wyżyny, rozpocząłem studia, mieszkałem z kolegami i koleżankami w akademiku. Przechodziłem kryzys egzystencjalny, głęboki kryzys. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Jiřím Baštą, rzeźbiarzem z Wyżyny, prowadziłem z nim ważne, głębokie rozmowy, które zasadniczo na mnie wpłynęły. Dzięki niemu poznałem działający w podziemiu Kościół.

 

- To był rok 1988?

 

- 1988 i 1989. W Polsce Okrągły Stół, a w Czechach jeszcze bili ludzi.

 

- Pewnie nie wiesz – ale u nas nie wszystko było tak różowo, jak mogło to wyglądać z perspektywy czechosłowackiej. W przededniu Okrągłego Stołu, 21 stycznia 1989 zamordowano ks. Stefana Niedzielaka, proboszcza ważnej parafii św. Karola Boromeusza, przy cmentarzu powązkowskim w Warszawie. To był powstaniec warszawski, propagator prawdy o Katyniu. 29 stycznia zabity został kapelan białostockiej „Solidarności”, ks. Stanisław Suchowolec. Trzy miesiące po zakończeniu rozmów komunistów z działaczami „Solidarności” zginął jeszcze ks. Sylwester Zych. Każdy z tych kapłanów był związany z opozycją. Historycy przypuszczają, że zbrodni dokonała komunistyczna Służba Bezpieczeństwa.

 

- W Czechach Kościół działał w konspiracji.

 

- Jak to wyglądało?

 

- Jiří Bašta poznał mnie z księdzem Fialą, który nie występował oficjalnie jako ksiądz. Pracował jako stróż w jakimś magazynie, był pracownikiem fizycznym – ale odebrał tajne święcenia.

 

- I odprawiał msze.

 

- Potajemnie. W mieszkaniach prywatnych, w domach. Z tym księdzem rozmawiałem, zdecydowałem się na spowiedź generalną. Pamiętam, jak płakałem, było to tak mocne przeżycie. Szedłem ulicą, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje dookoła. Wszedłem do kościoła św. Ignacego na placu Karola i płakałem ze szczęścia, z radości, że nareszcie znalazłem w sobie stały punkt. Wiesz, ten podziemny Kościół budził sympatię. Był prosty...

 

- …i prawdziwy?

 

- Nie było w nim nic teatralnego.

 

- Ani urzędowej hierarchiczności, biurokratyczno-organizacyjnej struktury, retoryki.

 

- Żadnej retoryki, żadnej gry ambicji. Po prostu chrześcijaństwo katakumbowe. Ten ksiądz Fiala poznał mnie z Bohumilem Vítem Tajovským, ważną postacią w historii Josefa Toufara. Tajovský był opatem w klasztorze premonstratensów w Želivě, aresztowany przez komunistów, siedział dziesięć lat, potem pracował jako zwykły robotnik fizyczny. Mówią mi: to jest opat. A ja widzę staruszka w kurtce, żadnych oznak kościelnych godności. Po upadku komunizmu zobaczyłem, jak ten Kościół zajmuje się raczej rzeczami drugorzędnymi (np. tym, gdzie mają mieszkać duchowni) niż ludźmi. Teraz wrócimy do klasztorów, odzyskamy swoje domy – o tym myśleli.

 

- To przecież normalne.

 

- No, tak – ale czy nie zapomnieli o ludziach?

 

- A jednak ci duchowni, których spotkałeś, okazali się osobami bardzo dla ciebie ważnymi. Pomogli ci odnaleźć samego siebie.

 

- Dla mnie to było ogromnie ważne. Jestem szczęśliwy, że ich poznałem – Kościół tak otwarty, Kościół zdziesiątkowany, działający w konspiracji. Wiesz, to prześladowanie miało głęboki sens.

 

- Było próbą.

 

- Nie uświadczyłeś tam żadnych barokowych rokiet, żadnych mitr, żadnych złotych krzyży, kielichów. Zamiast tego prostota, zwyczajność. Ale w tym konspiracyjnym Kościele człowiek był z człowiekiem.

 

- Dojrzewałeś duchowo, przechodziłeś najważniejszą wewnętrzną przemianę, a wokół ciebie gwałtownie zmieniał się świat.

 

- Gdy upadał komunizm, miałem dziewiętnaście lat.

 

- Jak to pamiętasz?

 

- Napisałem o tym opowiadanie.

 

- Jaki nosi tytuł?

 

- Delegace, vole. To była tragikomiczna sytuacja. Znalazłem się w grupie studentów, która jechała do Bratysławy rozmawiać ze studentami słowackimi, aby przygotować wspólny manifest, rezolucję. Jechałem tam między innymi z moim dobrym kolegą Mirečkiem. Widziałem, jak ci chłopcy rozdzielają sobie funkcje...

 

- Na twoich oczach ruch rewolucyjny się hierarchizuje. To tak prędko następowało?

 

- Rwali się do rządzenia. „Ja będę przywódcą!” „Nie ty, ja – bo jestem studentem prawa!” I tak dalej. Wtedy studenci mieli pieniądze – ludzie im przynosili pieniądze na uczelnie.

 

- Jest taki epizod z Hrabalem, który przychodzi na Uniwersytet Karola, gdzie trwa strajk, kładzie na stole reklamówkę wypchaną pieniędzmi z honorariów za książki i wychodzi.

 

- Opowiadał mi o tym Tomáš Mazal. To było sto pięćdziesiąt tysięcy koron. Co oni mogli sobie pomyśleć widząc siedemdziesięciopięcioletniego pana wchodzącego do sali? Że to jakiś Dědeček Hříbeček[4].

 

- [śmiech]

 

- Widziałem, jak się zmieniali ludzie. Już nie „pojedziemy autobusem”, ale „polecimy samolotem”. Pomyślałem, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego. To osobiste doświadczenie przekonało mnie, że dla niektórych rewolucja oznacza wielkie kuszenie.

 

- Bardzo interesuje mnie sprawa wolnej prasy w tamtym czasie. Spotkałeś ludzi, którzy te nowe gazety robili.

 

- Gazety, które wychodziły za komunistów, były związane z poszczególnymi partiami politycznymi. To znaczy: „Lidová demokracie” z ludowcami, „Svobodné slovo” z socjalistami, „Rudé právo” z komunistami. Szefowie gazet, telewizji, radia byli ludźmi związanymi z reżimem – ale zbuntowały się doły, zwykli dziennikarze. To dzięki uporowi szeregowych pracowników radia i telewizji na antenach zaczęły się pojawiać transmisje z najważniejszych wydarzeń aksamitnej rewolucji. Powstała pierwsza niezależna agencja prasowo-wydawnicza. Na szczęście, udało się jej pozyskać maszyny drukarskie z Austrii. Ja zaś byłem przy powstaniu dwutygodnika „Studentské listy”. Zaczęło się to u nas, na Wydziale Dziennikarstwa. Koledzy założyli gazetę, która tytułem nawiązywała do słynnej gazety z roku 1968. Te nowe „Studentské listy” to było bardzo nowoczesne pismo. Zaczęło się tu pisać o latach 50., o rosyjskiej inwazji, o maju 1945 w Pradze – jak wyglądało to praskie powstanie, jaką rolę odegrały wojska Własowa. Drukowano pierwsze rozmowy z emigrantami. W innych gazetach takich rzeczy nie uświadczyłeś.

 


- Kiedy zaczęły wychodzić „Studentské listy”?

 

- Przełom grudnia 1989 i stycznia 1990.

 

- Czyli wtedy, gdy Havel został wybrany na prezydenta.

- Wcześniej drukowaliśmy na powielaczu. Nie było kserokopiarek, trzeba było kręcić korbą powielacza.

 

- Były to zapewne przede wszystkim druki ulotne – jedna strona, dwie strony...

 

- Tak. Aż w roku 1990 z Austrii i z Niemiec zostały przywiezione pierwsze maszyny drukarskie. Dopiero wtedy można było robić gazety.

 

- Pisałeś do tych gazet?

 

- Nie za dużo, ale pisałem. Byli koledzy, którzy pisali znacznie więcej. Teraz jest w przygotowaniu książka o piśmie „Studentské listy”, przesłali mi to, co napisałem – dwa czy trzy reportaże, nic więcej. Robiliśmy inne rzeczy, jeździliśmy, na przykład, autami po kraju jako kolporterzy. Rozwoziliśmy ulotki.

 

- I co, zostawialiście je w miejscach publicznych – na stacjach benzynowych, w poczekalniach?

 

- Jeździliśmy po Wysoczynie, po miastach i miasteczkach. Rozmawialiśmy z ludźmi na rynkach i na placach, w gospodach i w szkołach. Niekiedy były to sytuacje całkiem groteskowe.

 

- Który to był miesiąc?

 

- No, listopad. Nie – grudzień '89.

 

- Bezpieczniacy was nie śledzili?

 

- Nie, nie tam.

 

- Aleja Narodowa (Národní třída), plac Wacława (Václavské náměstí) – tam jeszcze działali. A ty – byłeś na placu Wacława?

 

- Oczywiście.

 

- I dzwoniłeś kluczami?

 

- Tak – przecież nasz wydział jest w centrum Pragi. Teatr Narodowy (Národní divadlo), kawiarnia „Slavia”, Wydział Filmowy i Telewizyjny (FAMU). Z okien sal wykładowych widzieliśmy wzgórze Petřín, Hradčany, niżej płynęła Wełtawa. W tym przełomowym momencie przyjechali do mnie rodzice. Przywieźli wałówkę i proszą: „Nie ryzykuj, jedź do domu, boimy się o ciebie”. Wałówkę rozdałem między ludzi i mówię rodzicom...

 

- „To wy idźcie do domu!” [śmiech] W jakich wydarzeniach aksamitnej rewolucji uczestniczyłeś? Ja znam je, oczywiście, z opisów Hrabala w Listach do Kwiecieńki.

 

- Z Listopadowego huraganu.

 

- Tak. A teraz mogę usłyszeć relację bezpośrednią – nie Hrabala, który był obserwatorem i sprawozdawcą, lecz ówczesnego studenta, bezpośrednio zaangażowanego. Jakie to były sytuacje?

 

- No, absurdalne. Na przykład, taka prywatna historia. Miałem dziewczynę w mieście Ledeč nad Sazavou. Minęły już trzy tygodnie rewolucji w Pradze. Śpię na Wydziale. Jeżdżę z kolegami po gminach z nielegalnymi drukami. Po miesiącu pojawiam się w domu po nowe koszule, po bieliznę. I ona, ta moja dawna dziewczyna, dzwoni i pyta, czy bym jej nie odprowadził na pociąg. No to idziemy, jest wieczór, wypytuje mnie o strajk studencki, o rewolucję. Czuję, że odstaję od tego mojego dawnego świata, że sytuacja mnie zmieniła.

 

- Jesteś rewolucjonistą, nowym człowiekiem. Znalazłeś się w centrum świata, uczestniczysz w jego przemianie, a oni, tu na prowincji, żyją wciąż swoim zwykłym życiem.

 

- Wracam z dworca, okropnie zmęczony, myślę tylko o tym, by się umyć i przespać. W pewnej chwili zauważam, że ktoś za mną idzie. Myślę sobie: „Co, do cholery?”. Przechodzę przez ciemny rynek, rodzice mieli dom nad rynkiem. I nagle ten ktoś do mnie przyskakuje i zaczyna mnie tłuc. I wiesz, co słyszę? „To jest moja dziewczyna! To moja dziewczyna!”.

 

- [śmiech] Obawiałeś się tajniaków, a to zraniona miłość cię dopadła. [śmiech]

 

- To był zazdrosny kochanek... Rozbił mi czoło, krew mi ciekła. Lekarz, który mi to szył, mówi: „Musi pan człowieka zidentyfikować. Zapłaci odszkodowanie”. Ale ja właśnie wcielałem w życie ideały moralne nowej epoki. Jedno z haseł brzmiało: „Nie jesteśmy tacy, jak oni”. Mówię więc: „Nikogo nie będę oskarżał”...

 

- Bo ty, jak wszyscy czescy rewolucjoniści, jesteś miłosierny! [śmiech]

 

- Idiota, naiwniak. [śmiech] Założyli mi opatrunek. Wyglądałem jak Apollinaire ranny od granatu, z tą jego chustką czy bandażem na głowie. A przecież właśnie wtedy jeździliśmy na różne debaty i mój przyjaciel Mireček, który był takim hrabalowskim pábitelem[5], mówi kiedyś – stoimy na jakiejś scenie, w jakiejś szkole: „To jest student, który został pobity w Pradze, w alei Narodowej”.

 

- [śmiech]

 

- Ja milczałem, a on opowiadał, jak doszło do tego pobicia przez służby. Stałem się niewolnikiem tej narracji. Podczas kolejnych wyjazdów robiłem za ofiarę komunistów.

 

- A przecież bezpieka rzeczywiście biła studentów. Patrząc więc szerzej – nie mówiliście nieprawdy. Służyłeś jako poręczny eksponat, jako ilustracja do pogadanki o pokojowych demonstrantach bitych przez komunistyczne służby. Bardzo mnie interesują właśnie twoje wspomnienia z Pragi. Stałeś na Václaváku, kiedy działy się rzeczy najważniejsze.

 

- To były bardzo mocne sceny. A jednak wciąż egzystował strach; dziś okazuje się, że w pełni uzasadniony. Trwała próba sił między konserwatywnym a liberalnym skrzydłem partii komunistycznej. Że wszystko ostatecznie upadło – to piękne. Ale przecież nie wiedzieliśmy, w którą stronę sprawy pójdą. I odtajnione dokumenty pokazują, że różnie mogło być – szła gra o wojsko. Istniała rzeczywista groźba zaangażowania się wojska w konflikt, wyprowadzenia armii na ulice.

 

- W którym miejscu placu Wacława stałeś z przyjaciółmi?

 

- Blisko balkonu.

 

- Jednego z historycznych balkonów budynku Melantricha, z których przemawiał Havel, na których Karel Kryl i Karel Gott śpiewali wspólnie Kde domov můj i Nad Tatrou sa blýska, a Marta Kubisova pieśń Molitba pro Martu?

 

- Tak.

 

- Mieliście pęki kluczy?

 

- Jasne, dzwoniliśmy kluczami.

 

- Łzy wzruszenia ciekły wam z oczu?

 

- Nie, łez nie roniliśmy. Ale pamiętam taką scenę – jeździliśmy z ulotkami, raz do Kutnej Hory, raz do Kolína. Zatrzymaliśmy się w małej wiosce pod Kutną Horą. Na placu czy na ulicy jakiś staruszek łopatą przerzucał węgiel. Wręczyliśmy mu tę gazetę czy ulotkę, a on zaczyna płakać i mówi: „Dziękuję, chłopaki, dziękuję bardzo. Za Masaryka byłem krawcem, miałem małą firmę. Najpierw zabrali mi ją Niemcy, potem komuniści – teraz założę ją jeszcze raz”.

 

- Przeżyłeś pałowanie przez jednostki bezpieczeństwa?

 

- Nie, nie przeżyłem.

 

- 17 listopada w alei Narodowej...

 

- Tam mnie nie było.

 

- A kiedy zacząłeś regularnie pisać dla prasy albo dla radia? Najpierw „Lidové noviny”, a potem Czeskie Radio, prawda?

 

- Nie, skąd. Wcześniej była prasa katolicka. W epoce komunistycznej wychodziły „Katolické noviny”, gazeta prosowiecka i prokomunistyczna. Straszna. Redakcja kolaborująca z władzą.

 

- Myśmy również mieli środowisko „katolików postępowych”, „księży patriotów”. Stowarzyszenie „Pax”...

 

- Okropne.

 

- Bolesław Piasecki, melanż nacjonalizmu, katolicyzmu i komunizmu – wybuchowa, brzydka mieszanka. Wydawali tygodnik „Dziś i Jutro”. Po śmierci Stalina na kilka lat przejęli także „Tygodnik Powszechny”.

 

- Wyobraź sobie, co się stało... Pada komunizm, „Katolické noviny” zmieniają nazwę na „Katolický týdeník”. Mówi się: zaczynamy od nowa, z czystą kartą. Redaktorem naczelnym zostaje mianowany ksiądz Alois Kánský. Tajny współpracownik StB.

 

- Wiedzieliście o tym?

 

- Nie.

 

- Przeszłość naczelnego miała wpływ na linię programową pisma?

 

- Raczej nie miała. Straszne jest jednak to, że Kościół czechosłowacki nie poradził sobie ze współpracownikami StB. Kilku biskupów zostało zarejestrowanych jako współpracownicy...

 

- To ta przeklęta epoka przejściowa – podobnie jak u nas. Wszystko ze wszystkim wymieszane, bo komunistom i donosicielom zależało nam tym, by nic nie ruszać, żeby „ludzie niepowołani” nie zaglądali w esbeckie dokumenty. Wyście przynajmniej mieli jakąś formę usankcjonowanej prawnie lustracji i dekomunizacji.

 

- Alois Kánský został później odwołany ze stanowiska. Był jednym z nielicznych duchownych, którzy wyszli na ambonę i powiedzieli prawdę.

 

- Przyznał się do współpracy?

 

- Tak. Niewielu było na to stać.

 

- Zaczynałeś więc w „Katolickým týdeníku”...

 

- Najpierw pisałem omówienia i recenzje. Jeszcze jedna rzecz. W roku 1991 powstał miesięczny dodatek „Perspektivy”. Szefował mu Jarda Šubrt, mój przyjaciel. W pewnym stopniu wzorem był dla nas „Tygodnik Powszechny”. Stałem się członkiem redakcji, mimo że jeszcze nie skończyłem studiów. Zajmowałem się kulturą – na osobnej stronie pisałem o wystawach, o spektaklach teatralnych i o książkach. Piękny etap.

 

- Zapewne była to dla ciebie swoista szkoła pisania.

 

- Działaliśmy w warunkach społecznej euforii. Obowiązywał jakiś etos, czytelna skala wartości. Prezydentem został Havel, u władzy było wielu dobrych ludzi, intelektualistów. Czeskie gazety pisały wtedy o poezji! Pamiętasz – w Polsce wyglądało to podobnie. Poziom prasy. Ostatnio w domu na Wyżynie paliłem stare gazety. Zacząłem je wertować i mówię: to niemożliwe! „Lidové noviny” z roku 1995 – były w nich cztery strony poświęcone kulturze! Dziś jest jedna. Wtedy drukowano tam felietony, glosy, noty, różne gatunki. Był to zupełnie inny czas.

 

- I co – jak długo pracowałeś w „Perspektywach”?

 

- Dwa lata. Później poszedłem do teatru. Zadzwonił do mnie wybitny czeski tłumacz i dramaturg Karel Kraus i zapytał, czy nie chciałbym pracować w reaktywowanym Teatrze za Bramą (Divadlo za bránou). Niewiele miałem wspólnego z teatrem, ale pomyślałem, że nadarza się okazja poznania czegoś nowego. W teatrze znalazłem żonę, pracowała tam jako aktorka. A potem...

 

- Tak...

 

- Potem miałem iść do wojska...

 

- Jak to?

 

- Zapomniałem napisać odwołanie. Otrzymałem rozkaz stawienia się w jednostce pancernej – miałem zostać czołgistą.

 

- Wcześniej, na kolei, przeżywałeś sceny jak z Hrabala. Teraz to istny Škvorecký...

 

- Dalsza opowieść jest stuprocentowo czeska. Ustaliłem, że w urzędzie do spraw wojskowych w mieście Havlíčkův Brod pracuje pani, która kocha cinzano...

 

- [śmiech]

 

- Nakupiłem cinzano, dwie torby, i pojechałem. Bramę urzędu przekroczyłem jako pokorna owieczka. I mówię: „Proszę pani, jestem idiotą, zapomniałem napisać odwołanie, że z powodów psychicznych nie mogę zostać czołgistą. Czy nie dałoby się coś z tym zrobić?”. „Nie, nic na to nie poradzę!”.

 

- Dramat.

 

- No więc wyciągam pierwszą torbę z cinzano. I przesuwam w jej stronę. „Nie wiem, czy się da” – słyszę w odpowiedzi. Co było robić, w ruch poszła druga torba. „Chwileczkę, jak się pan nazywa?” Podeszła do kartoteki, odszukała karteczkę z moim nazwiskiem...

 

- I co?

 

- Podarła ją. Po prostu podarła. Dała mi inny druczek. „Pan Miloš Doležal nie może iść do wojska – zamiast tego zobowiązuje się do pracy społecznej w takim a takim wymiarze”. To się nazywa u nas: zastępcza służba wojskowa. Mogłem się zgłosić albo do szpitali, albo do organizacji charytatywnych. Podpisałem.

 

- A dalej?

 

- Pracowałem w charytatywie. Havlíčkův Brod, dom dla kobiet, między innymi dla cyganek. Robiłem tam za głównego klawisza.

 

- Klawisza?!

 

- Nigdy nic o tym nie napisałem. A jest to nieprawdopodobna historia. Mieszkały tam, na przykład, żony, które doświadczyły przemocy i uciekły przed mężami. Albo panie lekkich obyczajów. Budynku tego miałem strzec dniem i nocą. Weźmy na to, że wypełniając moją misję, spaceruję wokół domu. I co widzę? Z ogrodu wspinają się chłopy, do tych kobiet.

 

- Jak to – wspinają się?

 

- Miałem taką długą tykę i ściągałem ich. Musiałem być w stałym kontakcie z kierownikiem tego domu pomocy. Wciąż słyszałem: „Trzeba ich pilnować, strzec jak oka w głowie”. W pewnym momencie pomyślałem sobie: „Przecież nie będę klawiszem”. I poszedłem czytać książki.

 

- Jak długo tam pracowałeś?

 

- To była cała epoka. Dwa lata...

 

- I tylko tym się zajmowałeś?

 


- Tylko tym. Potem Josef Mlejnek został redaktorem „Lidových novin”. Dzięki niemu zacząłem tam pisać recenzje i felietony. Tematem pierwszego z nich była moja podróż do Krakowa. Rok 1994. Ale to było już po debiucie poetyckim, po książeczce Podivice[6]. Wtedy już funkcjonowałem jako „młody zdolny” poeta.

 

- Podivice zostały zauważone. Chwalił je Sergej Machonin. A kolejny tomik, Obec[7] przełożony później na polski i opublikowany w wydawnictwie „Czarne” pod tytułem Gmina[8]sprawił, że Jiří Kolář, niegdyś mistrz i promotor Hrabala, nazwał cię „czeskim Owidiuszem”.

 


- Zanim ukazały się pierwsze książki z wierszami, zakończyłem pracę w domu opieki i sprowadziłem się z rodziną do Pragi. Mieliśmy już dwoje dzieci. Przez pewien czas zarabiałem rozlepiając plakaty. Nie miałem szczęścia – mój szef był grafomanem, pisał wiersze. Wchodzę po zmianie do biura, a on do mnie: „Siadaj, siadaj!”. Chciałem iść do domu, ale znowu słyszę „Siadaj!”. No więc siadłem, a on zaczął czytać – wszystko, co tego dnia napisał. „Siadaj!” i czyta przez godzinę, a na mnie czekają żona i dzieci, pracę dawno skończyłem. Dobrnął do końca. „Co o tym myślisz?”

 

- [śmiech]

- Następnego dnia było to samo. W tamtym czasie spotkałem w Pradze jezuitę Petra Kolářa, wybitnego teologa, który za komuny mieszkał w Paryżu. On mi mówi: „Słuchaj, w Czeskim Radiu zwolniło się jedno miejsce, nie chciałbyś tam spróbować?”. No i spróbowałem. W roku 1998 zacząłem pracę w Czeskim Radiu.

 


- Dziesięć lat wcześniej po raz pierwszy wędrowałeś po śladach księdza Josefa Toufara, prawda?

 

- W 1988.

 

- I teraz mogłeś o nim opowiedzieć słuchaczom – w 1999 przygotowałeś pierwszą audycję o Toufarze. Ta historia zatoczyła koło: rodzinne opowieści; tradycja Wyżyny (z żyjącą tam legendą duchownego zamęczonego przez komunistów); doświadczenie rewolucji, która stwarza nowy świat; wreszcie – nowe media, szansa zapełnienia białych plam, możliwość osobistego opowiedzenia o tym, co przeżyte, przeanalizowane, zamienione w refleksję. Mówiłeś, że w 1988 po raz pierwszy głęboko odczułeś potrzebę zrozumienia historii.

 

- Było to coś irracjonalnego. Muszę opowiedzieć o tym, co mi się tam, na Wyżynie w roku 1988, naprawdę przytrafiło. My, studenci również odczuwaliśmy strach.

 

- To zrozumiałe – wciąż trwał komunizm, a wy rozpytywaliście o sprawy związane z samym początkiem sowieckiego szaleństwa w tej części Europy, poszukiwaliście zarzewia tego społecznego konfliktu, który za rok miał rozgorzeć na dobre, wywracając do góry nogami dotychczasowy porządek.

 

- Zanim mój kolega i ja wybraliśmy się na motorze do Čihošti, zamazaliśmy tablicę rejestracyjną. Baliśmy się – ale ludzie, do których przyjechaliśmy, bali się jeszcze bardziej. Motocykl ukryliśmy w krzakach i przyszliśmy do wioski. Centrum gminy, plac w środku wioski. Kiedy szliśmy przez ten plac, odczułem dziwne dotknięcie, osobliwą ingerencję z zewnątrz. Myślę sobie: co się dzieje? Uczyniłem irracjonalny ślub, że się tej sprawie poświęcę.

 

- Przyjechałeś tam z pełną świadomością, że będziesz chodził po śladach Toufara?

 

- Po raz pierwszy sprawa księdza Toufara była publicznie rozważana w roku 1968. Kiedy nastąpiło polityczne poluźnienie, tak zwana Praska Wiosna...

 

- ...zajął się tym jeden z dziennikarzy.

 

- Nazywał się Jiří Brabenec. Moja babcia miała w domu dzienniki z reportażami Brabenca. Znalazłem je, przeczytałem i dotarło do mnie: przecież to bardzo blisko. A babcia mówi, że znali Josefa Toufara, że mój dziadek i ksiądz nie raz rozmawiali jak przyjaciele. Więc to ma wymiar osobisty... A ja nigdy nie byłem w Čihošti! Opowiedziałem o tym koledze ze studiów, Jaromírovi Rokošovi. On amiał motocykl. Postanowiliśmy: pojedziemy i zapytamy, jak to było, co dokładnie się stało...

 

- I jak wam poszło?

 

- Ludzie uciekali przed nami. Wszyscy uciekali. Jakbyśmy byli trędowaci. Ktoś się rozgadał i mówi: „Idźcie do gminy, tam jest Maria Pospíšilová, ona wam wszystko opowie”. Później mi to wyjaśnili – bali się, że jesteśmy prowokatorami.

 

- Mieli was za współpracowników StB.

 

- Odszukaliśmy panią Marię. Wszystko nam opowiedziała – z wielką prostotą. Wciąż rządzili komuniści, trudno było przewidzieć, co się wydarzy. A jednak wyjaśnienie tej historii uważałem odtąd za osobistą powinność.

 

- Napisałeś pracę dyplomową o Josefie Toufarze.

 

- Rzeczywiście. Niestety, kiedy zbierałem materiały, nie były jeszcze otwarte komunistyczne archiwa. Najważniejsze było jednak co innego – że nie leniłem się i ruszyłem między ludzi. Żyli jeszcze naoczni świadkowie. Z nimi rozmawiałem.

 

- W którym roku?

 

- W dziewięćdziesiątym. Miałem wielki dyktafon kasetowy. Chodziłem, zadawałem pytania, nagrywałem. Zdążyliśmy nagrać panią Polívkovą.

 

- Panią Polívkovą odwiedziłeś w szpitalu, prawda?

 

- Zgadza się. A później, w 1998 był proces przeciwko pracownikowi StB Masze. Chodziłem na rozprawy.

 

- Ladislav Mácha był tym, który zamęczył księdza Toufara podczas przesłuchania.

 

- Po rozprawach odprowadzałem go do domu. Miał zwyczaj wracać z sądu pieszo. Był to dla mnie kolejny wymiar całej sprawy. Oglądałem ją z drugiej strony.

 

- Czy on znał twój pogląd na historię „czychoskiego cudu”? Wiedział o twoim zaangażowaniu?

 

- Nie, absolutnie nie. Jawiłem się jako bezstronny obserwator. On mnie o nic nie pytał, to ja pytałem.

 

- I co, otworzył się?

 

- Trochę się otworzył. Coś mi o sobie opowiadał.

 

- Wyraził żal, że nie zrobił kariery leśnika. Był to jego jedyny żal.

 

- Oglądałem tę sprawę z nowej perspektywy. Archiwa ciągle były jednak zamknięte.

 

- Kiedy zostały otwarte?

 

- Dopiero w 2007. Bardzo późno.

 

- To ogromnie długa droga – od roku 1988 do roku 2012, kiedy wychodzi twoja książka. Długie oczekiwanie.

 

- Wiesz, we mnie to dojrzewało. Żaden czas mnie nie ograniczał. Wiedziałem, że chcę to uchwycić w całości, jako opowieść o losach czeskiej wsi w dwudziestym wieku. Pełną historię Josefa Toufara, nie tylko jego męczeńską śmierć.

 


- Na zewnątrz byłeś poetą, dziennikarzem czeskiego Radia, a w środku, w jakiejś innej przestrzeni, pisałeś tę książkę o Josefie Toufarze.

 

- Dzięki temu, że pracowałem w Radiu, miałem możliwość rozmawiania z wieloma duchownymi, którzy na własnej skórze zaznali rozmaitych straszności XX wieku. Powoli dochodziłem do zrozumienia, kim jest ksiądz, mogłem zajrzeć „do duszy” osoby duchownej.

 

- Bez tego nie pojąłbyś Toufara, jego konsekwencji i uporu.

 

- Wtedy nie wiedziałem, że to warunek konieczny. Byłem konfrontowany z rozmaitymi losami osób duchownych.

 

- Chcesz powiedzieć, że doświadczenia tych wszystkich lat prowadziły cię do historii Josefa Toufara? Że inaczej nie stałbyś się zdolny do jej opowiedzenia?

 

- Właśnie tak. Ale uświadomiłem sobie to znacznie później. Wszystko się nawarstwiało, rosło – jak słoje drzewne. Przecież wcześniej próbowałem pisać tę książkę. I nie udało się. A za drugim razem – zmarła mi mama, nagle i nieoczekiwanie.

 

- Zostałeś doświadczony, znalazłeś się pod ciśnieniem. Jak to wpłynęło na pracę nad książką o Toufarze?

 

- Pisanie o losach kapłana męczennika, o znęcaniu się nad nim i rozłożonym w czasie mordowaniu go przez pracowników StB, jakoś mi pomagało. Odczułem, że naśladowanie Chrystusa jest tu zupełne i totalne, że to wejście Josefa Toufara na Golgotę, krzyżowa droga ze wszystkimi jej atrybutami. Znajdowałem w jego życiowych wyborach oparcie i zdarzało się, że miałem wrażenie, jakbym to nie ja pisał tę książkę...

 

- Nie męczy cię pisanie o historii, o mordowaniu, o śmierci? Nie masz już tego dosyć?

 


- Doskwiera mi to. Silnie wpływa na psychikę. Parę razy krzyczałem przez sen: „Strzelaj! Strzelaj!”. Żona mi o tym mówiła. Kiedyś siedzę w archiwum, jest zupełna cisza, czytam zeznania świadków, i nagle nie wytrzymuję: „Ty świnio, kłamiesz!”. To oczywiste, że pogrążam się w przeszłości, wszystko przeżywam i długo nie mogę oczyścić pamięci. Przecież sam tego doświadczasz. Gdy piszesz o morderstwach, o śmierci, o bólu – to jakbyś przechodził przez ciemne grzęzawisko. I czekasz, aż zabłyśnie jakieś dające nadzieję światło. Wypracowałem już, na szczęście, mechanizmy obronne – czyszczę sobie głowę pracą fizyczną, rąbię drzewo, dbam o drzewka, przenoszę kamienie. No i zmieniam tematy, staram się je przeplatać. Po książce Čurda z Hlíny[9] napisałem sztukę teatralną i książkę dla dzieci – historię wielbłądzicy, którą po wojnie, w roku 1945, w lesie na Wysoczynie znaleźli harcerze. Przez tydzień prowadzili ją do praskiego ZOO, przeżywając po drodze niezwykłe przygody, spotkali pijanych rosyjskich żołnierzy i rzeźnika, wzięli udział w pogrzebie. Ciekawe, że jednym z tych małych harcerzy był Miloš Forman, późniejszy sławny reżyser filmowy[10].

 

- Czego się dowiedziałeś o człowieku i o Europie Środkowej, może także o świecie, kiedy czytałeś i pisałeś o Josefie Toufarze, o Čurdzie, Bušcie, o małżeństwie Felklów i o innych postaciach z najnowszej czeskiej historii?

 

- Że życie w Europie Środkowej jest jak przejście po polu minowym. Nigdy nie wiesz, kiedy coś wybuchnie i co nieoczekiwanego wylezie na wierzch. Tutaj przeszłość – z jej winami i z jej oczyszczeniem – jest stale obecna, jak podziemna rzeka. Nieustannie natykamy się na tragedie, błazeństwa, szpicli, oprawców i męczenników. Główny smak? Gorycz, długotrwała. I zapach gotowanej kapusty. Przecież to w Europie Środkowej (a dokładniej: w Pradze) narodzili się Golem, robot, Józef K. i Józef Szwejk – upiorne figury. I, jak powiada mój wielki przyjaciel, historyk sztuki i eseista Josef Kroutvor (jego znakomita książka Kłopoty z historią ukazała się także w Polsce[11]), Europa Środkowa jest to „ciągły kryzys, nieustanne rozdrabnianie, rozpad całości […]. Wszystkie deformacje rzutują, rzecz jasna, na ludzkie charaktery”[12].

 

 

Z języka czeskiego przełożył Przemysław Dakowicz.

 

 [źródło tekstu: "Topos" 2020, nr 1]

 

 


[1] M. Doležal, Jakby nam już dziś przyszło umrzeć. Dramat życia, kapłaństwa i męczeńskiej śmierci czychoskiego proboszcza ks. Josefa Toufara, przeł. A. Babuchowski, Warszawa 2018.

[2] Jízda na skle ochcanou strání. Střepy a střepiny z městečka 70. a 80. let v Československé socialistické republice, Praha 2017 (1. wydanie) i 2019 (2. wydanie). Książka wyszła także w przekładzie Zofii Bałdygi na język polski (Jazda na szkle po oszczanym zboczu, Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg 2020.

[3] J. Deml, Zapomniane światło, przeł. A. Czcibor-Piotrowski, Wołowiec 2000. Kolejne wydanie wyszło ostatnio w wydawnictwie Dowody Na Istnienie.

[4] Postać z popularnej w Czechosłowacji, a także w dzisiejszych Czechach, sowieckiej baśni filmowej Morozko (czes. Mrazík).

[5] Pábitel – wyjaśnia Aleksander Kaczorowski w książce Hrabal. Słodka apokalipsa (Wołowiec 2016, s.92) – to plebejusz, jeden z wielu, człowiek, którego spotykamy codziennie w pracy, na ulicy, w knajpie, na pozór nie wyróżnia się niczym, a naraz, pod wrażeniem chwili i paru kufli piwa, zaczyna opowiadać nieprawdopodobne historie, niby przeżyte, ale w istocie dopiero co wymyślone”.

[6] Podivice, Třebič 1995.

[7] Obec, Brno 1996.

[8] Gmina, przeł. J. Kędzierski, Wołowiec 2004.

[9] Čurda z Hlíny. Tři dokumentární povídky z protektorátu, Brno 2019.

[10] Chodzi o książkę Pepito (ne)plivej!, Praha 2019, przygotowaną wspólnie z rysownikiem Jakubem Grecem.

[11] Na język polski przełożono i wydano jako osobną książkę drugi z czterech esejów składających się na Problemy z historią (Potíže s dějinami). Zob. kolejny przypis.

[12] Cyt. za: J. Kroutvor,  Europa Środkowa: anegdota i historia, przeł. J. Stachowski, Izabelin 1998, s. 33.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz