wtorek, 28 marca 2023

Nobel dla Hrabala

[Fragment książki HRABAL. OSTATNIE LATA, która ukaże się w tym roku nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego]

 

Wieczór po wręczeniu Nagrody Literackiej Grinzane Cavour. Bohumil Hrabal,
Susanne Roth i Tomáš Mazal. [fot. z arch. T. Mazala]

PRZEMYSŁAW DAKOWICZ: Czy Hrabal rzeczywiście był zgłaszany do literackiej Nagrody Nobla? Coś na ten temat mówił? Zazwyczaj jest to bardzo skomplikowana dyplomatyczna kampania.

TOMÁŠ MAZAL: O tym, że będzie kandydatem do Nobla, nieoficjalnie się wspominało. Była to kwestia dość specyficzna – kto kogo zgłaszał i dlaczego. Przede wszystkim Václav Havel, którego zawsze będę darzył szacunkiem, no więc on sam i jego przyjaciele uważali, że Nobel powinien przypaść jemu. Albo w dziedzinie literatury albo za działania na rzecz pokoju. To oznacza, że krąg Havla i Zamku Hrabala nie proponował. Związek Pisarzy także stanowczo nie był za Hrabalem. Mówili: myśmy nie mogli publikować, on mógł to robić również za komunistów! Mieli Evę Kantůrkovą, Ivana Klímę i wielu innych dysydentów. Hrabal był im w pewien sposób niemiły.

 

– Ostatecznie zgłoszono jego kandydaturę.

Propozycja wyszła z senatu, myślę, że mocno się do tego przyczynił Jan Zahradníček, syn poety Zahradníčka, który był senatorem i czasem przysiadał się do nas U Tygra, w garniturze i krawacie. Hrabal myślał najpierw, że ma do czynienia z funkcjonariuszem tajnej policji. Kiedy się dowiedział, że to syn poety Zahradníčka, zawsze Jana serdecznie witał.

 

Hrabal coś mówił o Janie Zahradníčku? Czytał tego katolickiego autora, de facto zamęczonego przez komunistów (Zahradníček zmarł przecież niedługo po powrocie z więzienia)? Bardzo ważny był dla Hrabala Jakub Deml, który z Zahradníčkiem się przyjaźnił, uważał go za największego chrześcijańskiego poetę w Czechach.

O Zahradníčku Hrabal z pewnością wiedział, ale nigdyśmy o nim nie rozmawiali. Po pierwsze nie było powodu, a poza tym Zahradníček to inna droga życiowa i całkiem odmienna poetyka.

 

– O Demlu mówiliście? Zapomniane światło Hrabal miał za arcydzieło. Podzielam jego opinię.

O ile pamiętam, o Jakubie Demlu kilka razy rozmawialiśmy, ale bardzo ogólnie. W Zapomnianym świetle, które Hrabal wychwalał w jednym z tekstów, jego zainteresowanie wzbudziła przede wszystkim forma, sposób, w jaki Deml to napisał. Specyficznie Demlowski „krzyk“ czy, by tak rzec, „skarga“. Zresztą takie było również osobiste życie Demla, skonfliktowanego z klerem i z całym światem. Myślę, że to Hrabalowi odpowiadało.

 

W kwietniu 1995 autor Wesel w domu, czeski kandydat do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, po raz drugi w życiu staje się „pisarzem w likwidacji“. Teraz już niedwołalnie – kończy z pisaniem. Czy różnica między Hrabalem piszącym a niepiszącym była dostrzegalna? Dało się tę egzystencjalną zmianę jakoś odczuć?

Nie było absolutnie żadnej różnicy! Ani on tego nie czuł, ani my.

 

– Jak to?

Po pierwsze, wciąż wychodziły kolejne książki, których wcześniej nie mógł publikować, oraz reedycje tomów znanych. Stosunkowo wiele książek ukazywało się za granicą, w rozmaitych krajach. Zaczęły wychodzić Pisma zebrane, no i od roku 1990 regularnie były te prestiżowe nagrody, w kraju i na świecie – Narodowa Nagroda Republiki Czeskiej, francuski Order Sztuki i Literatury, Nagroda Georga Theinera, Nagroda Jaroslava Seiferta, wielka włoska nagroda Grinzane Cavour (za „życie poświęcone literaturze“), doktorat honoris causa Uniwersytecie w Padwie, Medal Za Zasługi na Zamku Praskim. Wokół Hrabala wciąż coś się działo, włącznie z ekranizowaniem Zbyt głośnej samotności. Ruchu wokół niego było aż za wiele – a czy coś pisze, czy nie pisze, tego praktycznie nikt nie wiedział, nikt o to nie pytał. Przecież wie pan, ile to trwa, zanim nowa książka trafi od wydawcy do czytelnika i zanim się o niej w ogóle zacznie mówić. Na przykład o  „listach do Kwiecieńki“, których część wyszła jedynie w formie tych wątłych zeszycików, większość czytelników nie miała pojęcia.

 

Rzeczywiście, lata 1990–1997 to epoka największego wydawniczego sukcesu Hrabala. Wciąż coś nowego się ukazuje. Większość pisarzy uznałaby, że dwie, trzy książki w ciągu siedmiu lat to dużo. Ta pierwsza dekada wolności musiała być także – do pewnego stopnia – okresem inflacji twórczości Bohumila Hrabala...

Sam początek lat 90., ten największy rozkwit wydawnictw (zaczęło działać bardzo wielu nowych prywatnych nakładców) – wiązał się także, w pewien sposób, z inflacją wszystkich „zakazanych“ albo „emigracyjnych“ pisarzy. Ma to swoją logikę. Czytelnicy byli „głodni“ wszystkiego, co za komunizmu nie mogło się ukazać, wydawcy liczyli zaś na znaczne zyski – nakłady (a więc i zyski) były naprawdę ogromne, przesadne. Ale łatwo się domyślić, że im więcej niewydanych książek miał w szufladzie „zakazany autor“, tym więcej ich wychodziło jednocześnie. Rezultaty tego zjawiska widoczne były już po paru latach – antykwariaty zapełniły się nagle tomami Vaculíka, Havla, Klímy, Škvoreckiego, Lustiga… i, oczywiście, Hrabala. Rynek się nasycił, kto chciał, w książki się zaopatrzył. I dopiero z dzisiejszej perspektywy da się stwierdzić, że to, co wartościowe, co wciąż cieszy się zainteresowaniem czytelników – że tylko to przetrwało. Mam na myśli przede wszystkim nowe generacje odbiorców! To czytelnicy decydują, co chcą czytać, a wydawca jakoś na to reaguje. Naturalnie, nakłady są już bardzo niskie, odpowiadające potrzebom rynku. Ale są! Kiedy już przetoczyła się fala tamtej, dotykającej nie tylko Hrabala, inflacji – ostatecznie wszystko się jakoś wyregulowało i Hrabal (w odróżnieniu od części autorów) ukazuje się również dzisiaj. A przecież nie wspominamy o Polsce, Węgrzech, Włoszech, Chinach (!) i Ameryce. To dobra wiadomość – że Hrabalowska poetyka wciąż rezonuje, że jest słyszalna i wciąż ma zdolność przyciągania (za granicą, w nowych przekładach). [...]

 


 [Zob. praski numer dwumiesięcznika „Topos” (2023, nr 1-2) – do nabycia w salonach  EMPiK.]

 

 

 

 

 

 

 

CZYTAJ TAKŻE:

 




 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz