środa, 6 listopada 2013

Pamięci Witolda Pileckiego - nowy wiersz


 
Ballada o biegnących piekarzach

 
Pani Zofii Pileckiej-Optułowicz
z szacunkiem i wdzięcznością

 
To jest czysty surrealizm. Trzej piekarze
przypadkowi, do zakwasu i do drożdży
lewe ręce. W wielkie formy powlewali
hałdy ciasta śnieżnobiałe, pozlepiały się im
palce obu dłoni. Uciekali przez piekarnię,
z wieży szczytu patrzył strażnik i kierował
ku nim lufę karabinu. Oni przez ściereczki
siwe, przez gałgany, rękawice, wyjmowali
z pieców własne krągłe życie.


Uciekali przez piekarnię, do piekarni kołatali:
stuku-puku o północy, stuku-puku. Tu
wypieka się bochenki, tutaj chleby rodzą
piece, do piekarni białej weszli w spodniach
w pasy. Uciekali z bladą twarzą, w chmurze
mąki pogrążeni wyrabiali nowe ciasto
pod księżycem.


Za piekarnią świat jest niemy, ciche pole,
las marcowy. Uciekali przez zagony i przez
miedze. W ślad za nimi obłok mączny
i na niebie bochen świeci, biegli w ciemność,
biegli w ciszę za tym chlebem, aż drewniaki
pogubili i na ziemi się pokładli, i posnęli
snem kamiennym pod kołaczem.


Uciekali przez piekarnię w świat szeroki,
w świat daleki, o świtaniu podrywali się
do biegu. Aż dobiegli do krainy, gdzie
piekarzy wyłapują ciemne draby i wtrącają
ich do lochu. Zamiast mąki czarna sadza,
zamiast bochnów twardy węgiel, w sztolniach
sennych skałę kują kominiarze.


Przed sąd nocą ich wiedziono, przed oblicze
smołowane, i na zimnych wciąż sadzano ich
kamieniach. Potem łąką pochód cieni z pieśnią
nigdy nie słyszaną odprowadzał ich na miejsce
spoczywania. Oni ziemię przytulali, ziemię
krągłą jak bochenek, znakiem krzyża ją żegnali
i płakali. W sen o mące powpadali
niby w przepaść dobroczynną, rosło ciasto,
lecz na niebo wzeszedł węgiel.


17-18 kwietnia 2013



[Wiersz pochodzi z czekającego na publikację tomu Łączka. Prwdr.: "Topos" 2013, nr 5]





KOMENTARZ DO WIERSZA
Witold Pilecki (1901–1948) — potomek powstańców styczniowych; uczestnik wojny polsko-sowieckiej w roku 1920 i kampanii wrześniowej w roku 1939; współtwórca Tajnej Armii Polskiej; więzień Oświęcimia i organizator konspiracji w KL Auschwitz; powstaniec warszawski; 25 maja 1948 stracony za działalność antykomunistyczną.

19 września 1940 Witold Pilecki dobrowolnie dał się wywieźć do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie założył tajny Związek Organizacji Wojskowej i skąd regularnie wysyłał raporty dla Komendy Głównej AK i polskiego rządu na uchodźstwie. W Auschwitz spędził niemal trzy lata. W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 (poniedziałek wielkanocny) podjął wraz z Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim udaną próbę wydostania się z obozu. W tym celu trzej konspiratorzy zostali skierowani do działającej poza terenem KL piekarni, z której uciekli tylnym wyjściem. Bodaj najpełniejsza relacja z owej brawurowej akcji, oparta na wspomnieniach Edwarda Ciesielskiego, zawarta została w książce Krzysztofa Pileckiego Był sens walki i sens śmierci (Bydgoszcz 1998).

Biografię twórcy TAP napisał włoski historyk Marco Patricelli (Ochotnik. O rotmistrzu Witoldzie Pileckim, przeł. K. Żaboklicki, Kraków 2010).


Wśród relacji więźniów Mokotowa wiele miejsca zajmują wspomnienia dotyczące wywożenia ciał skazańców poza teren aresztu. Małgorzata Szejnert zestawia zebrane przez siebie w latach 80. informacje, stwierdzając, że zwłoki transportowano: 1. ciężarówką, 2. furgonem przypominającym śmieciarkę, 3. wozem taborowym, 4. zwykłym wozem, 5. siwym furgonem do chleba. O furgonie piekarniczym opowiedział dziennikarce były więzień obozu w Dachau, w latach powojennych trudniący się złodziejstwem:

Pamiętam, że pierwszy raz zobaczyliśmy to, o co pani chodzi, w porze papierówek, w 1946 r. Nocowaliśmy wtedy w krzakach przy cmentarzu, żeby od razu o świcie wskoczyć na drzewa; papierówki miały wzięcie na zieleniaku. Nie wiem dokładnie, o jakiej porze, ale chyba koło północy, usłyszeliśmy warkot ciężarówki. Nie widzieliśmy jej, ale od strony tego warkotu nadeszli ludzie […]. Dwóch strażników w mundurach i trzech kopaczy. Byliśmy od nich o sto, sto pięćdziesiąt metrów. Kopacze zaczęli wybierać ziemię w dziwny sposób, który potem zrozumiałem. Wierzchnią warstwę wybierali i pozostawiali osobno. […]

Nad ranem przyjechał wóz konny. Mogę go dokładnie opisać i narysować, ponieważ znam się na wozach. Pani już nie wie, czym było Stare Miasto w czasie wojny i przed wojną. Pod naszym mieszkaniem była jatka Zalewskiego, znana na Starówce, a obok — róg Koźlej i Nowego Miasta, był sklep kolonialny Parnowskiego. Do Zalewskiego wożono mięso czerwonym furgonem, który miał zadaszenie półokrągłe i te wybrzuszone klapy otwierały się do góry, na obie strony. A do Parnowskiego przywożono pieczywo siwym furgonem. Skrzynia była prostokątna, otwierana z tyłu. Koła drewniane, turkoczące, duże. Te wozy zawsze były siwe.

Ten wóz, który zobaczyliśmy wtedy, był taki właśnie, jak te do wożenia chleba. […]

Wóz podjechał bardzo blisko dołu. Wtedy przyszli znowu kopacze, którzy widocznie czekali cały czas na ten wóz. Wyciągnęli z niego za nogi człowieka, który był w bieliźnie. […] Zasypali te zwłoki ziemią ze spodu, a na końcu położyli tę z wierzchu. Tak ją rozsypywali, przegarniali, przegarnęli dokoła. Rano wyglądało to tak, że trudno było powiedzieć, w którym miejscu był dół wykopany. Nic nie oznaczali. Potem zastanawialiśmy się, skąd wiedzą, że już jest zajęte.[…]

Pamiętam jeszcze takie grzebanie: Wczesnym rankiem chowali mężczyznę i kobietę, którzy byli zupełnie nadzy. Było już prawie jasno. Pogrzebali ich w jednym dole. […] Innym razem chowali pojedynczego mężczyznę, ale chyba ważnego, bo teren był bardzo obstawiony. Przy kopaniu widywaliśmy cywili, ludzi w mundurach polskich i niemieckich. Nie słyszeliśmy rozmów. Parę razy widzieliśmy, że ci robotnicy polewają ciała z konewek. Nie wiem, co to był za płyn. (M. Szejnert, Śród żywych duchów, Kraków 2012, s. 179–181)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz