Ballada
o biegnących piekarzach
Pani
Zofii Pileckiej-Optułowicz
z
szacunkiem i wdzięcznością
To
jest czysty surrealizm. Trzej piekarze
przypadkowi,
do zakwasu i do drożdży
lewe
ręce. W wielkie formy powlewali
hałdy
ciasta śnieżnobiałe, pozlepiały się im
palce
obu dłoni. Uciekali przez piekarnię,
z
wieży szczytu patrzył strażnik i kierował
ku
nim lufę karabinu. Oni przez ściereczki
siwe,
przez gałgany, rękawice, wyjmowali
z
pieców własne krągłe życie.
Uciekali
przez piekarnię, do piekarni kołatali:
stuku-puku
o północy, stuku-puku. Tu
wypieka
się bochenki, tutaj chleby rodzą
piece,
do piekarni białej weszli w spodniach
w
pasy. Uciekali z bladą twarzą, w chmurze
mąki
pogrążeni wyrabiali nowe ciasto
pod
księżycem.
Za
piekarnią świat jest niemy, ciche pole,
las
marcowy. Uciekali przez zagony i przez
miedze.
W ślad za nimi obłok mączny
i
na niebie bochen świeci, biegli w ciemność,
biegli
w ciszę za tym chlebem, aż drewniaki
pogubili
i na ziemi się pokładli, i posnęli
snem
kamiennym pod kołaczem.
Uciekali
przez piekarnię w świat szeroki,
w
świat daleki, o świtaniu podrywali się
do
biegu. Aż dobiegli do krainy, gdzie
piekarzy
wyłapują ciemne draby i wtrącają
ich
do lochu. Zamiast mąki czarna sadza,
zamiast
bochnów twardy węgiel, w sztolniach
sennych
skałę kują kominiarze.
Przed
sąd nocą ich wiedziono, przed oblicze
smołowane,
i na zimnych wciąż sadzano ich
kamieniach.
Potem łąką pochód cieni z pieśnią
nigdy
nie słyszaną odprowadzał ich na miejsce
spoczywania.
Oni ziemię przytulali, ziemię
krągłą
jak bochenek, znakiem krzyża ją żegnali
i
płakali. W sen o mące powpadali
niby
w przepaść dobroczynną, rosło ciasto,
lecz
na niebo wzeszedł węgiel.
17-18
kwietnia 2013
[Wiersz pochodzi z czekającego na publikację tomu Łączka. Prwdr.: "Topos" 2013, nr 5]
KOMENTARZ DO WIERSZA
Witold Pilecki
(1901–1948) — potomek powstańców styczniowych; uczestnik wojny
polsko-sowieckiej w roku 1920 i kampanii wrześniowej w roku 1939;
współtwórca Tajnej Armii Polskiej; więzień Oświęcimia i
organizator konspiracji w KL Auschwitz; powstaniec warszawski; 25
maja 1948 stracony za działalność antykomunistyczną.
19 września 1940 Witold
Pilecki dobrowolnie dał się wywieźć do obozu koncentracyjnego w
Oświęcimiu, gdzie założył tajny Związek Organizacji Wojskowej i
skąd regularnie wysyłał raporty dla Komendy Głównej AK i
polskiego rządu na uchodźstwie. W Auschwitz spędził niemal trzy
lata. W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 (poniedziałek wielkanocny)
podjął wraz z Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim udaną próbę
wydostania się z obozu. W tym celu trzej konspiratorzy zostali
skierowani do działającej poza terenem KL piekarni, z której
uciekli tylnym wyjściem. Bodaj najpełniejsza relacja z owej
brawurowej akcji, oparta na wspomnieniach Edwarda Ciesielskiego,
zawarta została w książce Krzysztofa Pileckiego Był sens walki
i sens śmierci (Bydgoszcz 1998).
Biografię twórcy TAP
napisał włoski historyk Marco Patricelli (Ochotnik. O rotmistrzu
Witoldzie Pileckim, przeł. K. Żaboklicki, Kraków 2010).
Wśród relacji więźniów
Mokotowa wiele miejsca zajmują wspomnienia dotyczące wywożenia
ciał skazańców poza teren aresztu. Małgorzata Szejnert zestawia
zebrane przez siebie w latach 80. informacje, stwierdzając, że
zwłoki transportowano: 1. ciężarówką, 2. furgonem
przypominającym śmieciarkę, 3. wozem taborowym, 4. zwykłym wozem,
5. siwym furgonem do chleba. O furgonie piekarniczym opowiedział
dziennikarce były więzień obozu w Dachau, w latach powojennych
trudniący się złodziejstwem:
Pamiętam, że
pierwszy raz zobaczyliśmy to, o co pani chodzi, w porze papierówek,
w 1946 r. Nocowaliśmy wtedy w krzakach przy cmentarzu, żeby od razu
o świcie wskoczyć na drzewa; papierówki miały wzięcie na
zieleniaku. Nie wiem dokładnie, o jakiej porze, ale chyba koło
północy, usłyszeliśmy warkot ciężarówki. Nie widzieliśmy jej,
ale od strony tego warkotu nadeszli ludzie […]. Dwóch
strażników w mundurach i trzech kopaczy. Byliśmy od nich o sto,
sto pięćdziesiąt metrów. Kopacze zaczęli wybierać ziemię w
dziwny sposób, który potem zrozumiałem. Wierzchnią warstwę
wybierali i pozostawiali osobno. […]
Nad ranem przyjechał
wóz konny. Mogę go dokładnie opisać i narysować, ponieważ znam
się na wozach. Pani już nie wie, czym było Stare Miasto w czasie
wojny i przed wojną. Pod naszym mieszkaniem była jatka Zalewskiego,
znana na Starówce, a obok — róg Koźlej i Nowego Miasta, był
sklep kolonialny Parnowskiego. Do Zalewskiego wożono mięso
czerwonym furgonem, który miał zadaszenie półokrągłe i te
wybrzuszone klapy otwierały się do góry, na obie strony. A do
Parnowskiego przywożono pieczywo siwym furgonem. Skrzynia była
prostokątna, otwierana z tyłu. Koła drewniane, turkoczące, duże.
Te wozy zawsze były siwe.
Ten wóz, który
zobaczyliśmy wtedy, był taki właśnie, jak te do wożenia chleba.
[…]
Wóz podjechał bardzo
blisko dołu. Wtedy przyszli znowu kopacze, którzy widocznie czekali
cały czas na ten wóz. Wyciągnęli z niego za nogi człowieka,
który był w bieliźnie. […] Zasypali te zwłoki ziemią ze
spodu, a na końcu położyli tę z wierzchu. Tak ją rozsypywali,
przegarniali, przegarnęli dokoła. Rano wyglądało to tak, że
trudno było powiedzieć, w którym miejscu był dół wykopany. Nic
nie oznaczali. Potem zastanawialiśmy się, skąd wiedzą, że już
jest zajęte.[…]
Pamiętam jeszcze
takie grzebanie: Wczesnym rankiem chowali mężczyznę i kobietę,
którzy byli zupełnie nadzy. Było już prawie jasno. Pogrzebali ich
w jednym dole. […] Innym razem chowali pojedynczego
mężczyznę, ale chyba ważnego, bo teren był bardzo obstawiony.
Przy kopaniu widywaliśmy cywili, ludzi w mundurach polskich i
niemieckich. Nie słyszeliśmy rozmów. Parę razy widzieliśmy, że
ci robotnicy polewają ciała z konewek. Nie wiem, co to był za
płyn. (M. Szejnert, Śród żywych duchów, Kraków 2012,
s. 179–181)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz