niedziela, 11 kwietnia 2010

Oddali życie za Polskę. Requiescant in pace!

I rzekli: "Brata poznajcie waszego!
Czy ten sam, który wczora się po świecie
Kołatał z wami? - Czy go poznajecie?"

J. Słowacki, Pogrzeb kapitana Meyznera



Jeszcze kilka dni temu ktoś, kto rozmyślałby nad współczesnością Polski, mógłby dojść do wniosku, że żyjemy w epoce posthistorycznej. W zasadzie zostały zniwelowane zagrożenia międzynarodowe - znaleźliśmy się w strukturach Unii Europejskiej i NATO, utrzymujemy poprawne relacje z sąsiadami, byt państwowy jest niezagrożony. A historia? Historia może być dla nas co najwyżej jak pocztówka wysłana z odległej przeszłości, przeszłości, która nie ma prawa się powtórzyć. Wydawało się, że żywotne problemy XXI-wiecznej Polski ograniczają się do zagadnień budżetowo-podatkowych, że polityka nie będzie już niczym innym, jak tylko sztuką sprawnego zarządzania ogromną korporacją, jaką powinno (?) być nowoczesne państwo.
Tak myśleliśmy do soboty 10 kwietnia 2010. Tego dnia historia powróciła, wraz ze śmiercią, bólem oraz myślą o przeklętym i świętym posłannictwie cierpienia, które niewidzialna dłoń Opatrzności po raz kolejny nakłada na Ten Kraj w sercu Europy. Ku zdumieniu wielu z nas w jednej krótkiej chwili (i zapewne na krótko) został reaktywowany romantyczny paradygmat myślenia o dziejach Polski.
Bo historia nie umarła. Upomniała się o swoje prawa.
Wiele powiedziano i napisano o bolesnej wymowie i niezwykłej symbolice katastrofy smoleńskiej. Podkreślano przede wszystkim zadziwiającą analogię między ludobójstwem sprzed siedemdziesięciu lat i upadkiem prezydenckiego samolotu, mówiono o "drugim Katyniu". Ale w żadnym komentarzu nie natrafiłem na myśl, która przyszła mi do głowy w pierwszych godzinach powszechnej żałoby: katastrofa smoleńska jest "nowym Katyniem" również dlatego, że stanowi nieprzewidzianą i tragiczną konsekwencję tamtego rozkazu Stalina. Gdyby przed siedmioma dekadami Sowiety nie zdecydowały o wymordowaniu 20 tysięcy najlepszych polskich inteligentów, nie byłoby najmniejszego powodu, by maszyna TU-154 - z Prezydentem RP, najwyższymi dowódcami wszystkich polskich formacji wojskowych, znakomitymi parlamentarzystami, prezesami Instytutu Pamięci Narodowej i Narodowego Banku Polskiego oraz osobami ze stowarzyszeń katyńskich - lądowała na wojskowym lotnisku w smoleńskim lesie. Gdyby Stalin nie postanowił stworzyć "nowej Polski" na zgliszczach "starej", na trupach najlepszych synów II RP, gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu wszyscy oficerowie polscy wzięci do niewoli w 1939, na mocy układu Sikorski-Majski trafili do armii Andersa, nie byłoby nigdy żadnych obchodów masakry katyńskiej. Wszyscy, którzy zginęli przed dwoma dniami, wykonywaliby nadal swoje obowiązki. Prawdopodobne, że Prezydent Lech Kaczyński ponownie zostałby przez jedną z zagranicznych gazet porównany do ziemniaka, a samozwańczy Stańczyk III RP pytałby nadal o "małpki" lub zadawał inne, równie błyskotliwe pytania. Media relacjonowałyby bezstronnie.
Wszyscy myślelibyśmy, że mamy przed sobą prawdziwy obraz rzeczywistości.
Proszę mi wybaczyć patetyczne, może nie całkiem stosowne, porównanie. Przyglądając się rzeczywistości społeczno-politycznej znajdujemy się zazwyczaj w sytuacji pilota TU-154. Widoczność waha się między osiemdziesięcioma a dwustoma metrami. Zwykłe pyskówki bierzemy za poważne debaty, śmiejemy się z żałosnych i głupich żartów, rzeczy drobne nazywamy wielkimi i na odwrót. Niekiedy jednak, bardzo rzadko, przychodzi moment, kiedy mgła się podnosi, a wtedy nagle dostrzegamy pasy startowe, linię lasu, czyste niebo, skomplikowaną linię dróg przecinających okoliczne pola. W oddali majaczy linia horyzontu. Wszystkie zdarzenia możemy ujrzeć we właściwym świetle. Coś takiego stało się po śmierci wielu członków polskiej elity politycznej, wojskowej i społecznej w Smoleńsku. Pojęliśmy nagle, że na sprawy, które widzieliśmy dotychczas w krzywym zwierciadle, możemy spojrzeć zwyczajnie, ze zwyczajnym krytycyzmem lub zwyczajną aprobatą.
Wiele osób porównywało pierwsze godziny po katastrofie do snu, z którego chcielibyśmy się przebudzić i odkryć, że to, co się nam śniło, nie było prawdą. Pozwólcie Państwo, że powiem coś wbrew temu. Nie budźmy się z tego snu, schrońmy się w jego wnętrzu, gdzie wszystko widać wyraźniej, gdzie wszystko jest bliższe prawdy o nas samych i o innych, gdzie jesteśmy lepsi i szlachetniejsi. Pielęgnujmy ów sen, troszczmy się o to, co nam przynosi. Bo - głęboko w to wierzę - ma on własną logikę i sens głębszy niż moglibyśmy przypuszczać.
W środku tego śnienia spoczywa ciało, którego rysów nie możemy rozpoznać, ciało, które trzeba zidentyfikować. Patrząc w jego twarz, w twarz Polski, każdy i każda z nas musi sobie zadać fundamentalne pytania: kim jestem? kim będę? kim powinienem (powinnam) być? Dopiero kiedy rzeczywiście poznamy samych siebie, kiedy zdobędziemy świadomość własnego prawdziwego jestestwa i dokonamy pełnej identyfikacji tego, czym dziś powinna stać się polskość, będziemy zdolni zmienić w sobie to, co powinno ulec zmianie, będziemy w stanie wyciągnąć naukę z podwójnej lekcji katyńskiej.
Ci, którzy zginęli w Smoleńsku, pozostaną w naszych sercach. Pozostanie w nich Lech Kaczyński, który nigdy nie będzie już "byłym prezydentem", ale Prezydentem Zawsze Urzędującym.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz